Nieświęte Święta…

choinka     Mało jest dla mnie rzeczy bardziej przereklamowanych od świąt Bożego Narodzenia. Swój oficjalny wizerunek, nie wiedzieć czemu, zawdzięczają w pierwszej kolejności owemu misterium dzielenia się opłatkiem, czyli z punktu widzenia malca którym kiedyś byłem, nieco przykrego momentu rodzinnej ekspiacji — niestety obowiązkowo poprzedzającej moment, gdy będzie można wreszcie odpakować prezenty. Wprawdzie po drodze jeszcze kolejne misterium zjadania licznych potraw, które dłużyło się niemiłosiernie, bo i tak trzeba było czekać na ostatniego członka rodziny, ale to przy poprzedzającym wieczerzę wigilijnym poście, dało się lubić — przynajmniej do pewnego momentu nasycenia, które dopadało mnie zawsze po pierwszych kilku cukierkach.  W latach mojego dzieciństwa święta — poza prezentami — miały jeszcze kilka mocnych dla mnie punktów: oczywiście szkolna laba, nieobecne niemal cały rok pomarańcze, bajki Disneya w TV i pewnie z tego względu nie oddałbym ich za nic w świecie — no, może złamał bym się przy tych bajkach…

Nieco później, gdy dorastałem sytuacja odrobinę się zmieniła — rodzicom już nie chciało się już odprawiać całego świątecznego misterium według pamiętanego przez nas wzoru, co dziś jako rodzic, doskonale rozumiem. To my, dzieci, staraliśmy się odtwarzać i ubogacać świąteczny nastrój, tak naprawdę, idąc w zwykły sentymentalizm. Coś ważnego chyba jednak przechodziło obok. Nie wiem, być może tym „ważnym coś” jest pierwiastek religijny, który w moim rodzinnym domu był jedynie fasadą, jednak moje wrażenie o jałowości, o jakimś świątecznym oszustwie z roku na rok tylko się zwiększało.

Jak dziś, już jako mąż i rodzic, widzę święta? Choinka, opłatek, prezenty — to tylko czubek góry lodowej świątecznego kompleksu, który zaczyna się już dwa tygodnie wcześniej. Zaczyna się od myślenia o świątecznym budżecie, który przecież musi się dopiąć. Potem są wyłącznie bóle głowy: tkwienie w korkach, zapchane parkingi, zakupowy amok, dom wywrócony do góry nogami przy okazji dogłębnego sprzątania… Nerwy i złość: męża do żony, żony do męża, rodziców do dzieci i vice versa, bo przedświąteczny czas ma swoje wymagania i szczególne obowiązki. Wyłamać się z tego świątecznego szaleństwa? — nawet gdym chciał i zdołał przekonał bliskich, to i jak wydostać się z wszechobecnego kieratu, tej zgniatającej prasy tradycji regulującej stadne zachowania? Kiedyś po prostu o tym nie myślałem traktując jako tzw boży dopust, ale czy słusznie? Nie widzę już magii świąt i co raz bardziej doskwiera mi ich ułuda. Gdzieś w tym wszystkim przegapiamy prosty rachunek — święta niczego nie generują, niczego nie dodają, a te przereklamowane śliczne momenty najczęściej sztucznego pojednania, są jedynie rekompensatą za przedświąteczny znój. Potem możemy się rozejść mając kwestie rodzinnego pojednania i życzliwości z głowy — i to najczęściej czynimy.

Dlatego w tym roku po raz ostatni będę łamał się opłatkiem. Po raz ostatni, i poza standardową formułką mniej lub bardziej  trafnych życzeń, postaram się wyjaśnić dlaczego to ostatni raz. Bo tak naprawdę, to nie  będzie ostatni — zamierzam opłatkowy zwyczaj rozciągnąć na wszystkie dni roku. Symbolicznie i już bez rekwizytów — bez patosu, realistycznie i mniej szumnie, ale uczciwie i bez hipokryzji. Kiedyś z tej szafy trzeba przecież do reszty wyjść…