Ćwiczenia z ateizmu 5. Jak zostałem ateistą.

W mojej katolickiej rodzinie i wśród sąsiadów katolicyzm był „naturalnym” społecznym otoczeniem. W katolicyzm się wrastało, dzieci chodziły do kościoła, rodzice pilnowali spowiedzi, dziecko nie miało szans nie być katolikiem, nie chodzić na religię, nie odmawiać pacierza, nie wierzyć w Boga. W tym małym polskim miasteczku dla zdecydowanej większości mieszkających tam ludzi religia była oczywistym i bezalternatywnym sposobem życia społecznego i prywatnego.

Pamiętam, że czasami straszono dzieci Bogiem. Jak było słychać grzmoty, które budziły w dzieciach naturalny niepokój,  jacyś sąsiedzi – chyba jednak nie moi rodzice – mówili, że to Bozia grozi. Ten katolicyzm był religią „prawdziwą” w tym sensie, w jakim niektórzy religioznawcy mówią, że niezbędnym składnikiem wiary religijnej jest lęk przed jakąś niepojętą siłą.

Wiele lat później zdałem sobie sprawę, że w tej religijności pojawiały się jednak już wtedy  oznaki korozji.  Coś się niepostrzeżenie zmieniało. Moja matka wspomniała kiedyś, że w domu dziadków przed każdym posiłkiem odmawiano modlitwę. U nas w domu tego nie było,  dzieci odmawiały pacierz, ale przed posiłkami modlitwy nie było. Czy to o czymś świadczy? Może tak. Oczywiście były kultywowane takie zwyczaje, jak choinka bożonarodzeniowa, święconka wielkanocna, podejmowanie księdza po kolędzie. Pamiętam do dziś, jak tłusty proboszcz pogłaskał mnie po główce. Wydawało mi się, że ma tłustą rękę i jakiś wstręt czuję do dziś ( może księża zrozumieją, że dla wielu dzieci to żadna przyjemność być głaskanym po główce – i może przestaną).

Jako dziecko byłem więc wierzący, Bóg dla mnie istniał chyba tak samo, jak w ogóle świat, rodzice, domy i krzesła. Ale w tej oczywistej religijności coś zaczęło się kruszyć bardzo szybko, gdy miałem około czternastu lat. Dzieci dość wcześnie zaczynają rozumieć, że nie wszystko, co ludzie mówią, to prawda. Są przecież bajki i dość małe dzieci wiedzą już, że oto coś może być naprawdę, albo też jest zmyślone, jest fikcją literacką, chociaż tego mądrego terminu nie używają.

Dzieci dowiadują się dość szybko, że św. Mikołaj to przebrany tata lub wujek. Zaczynają rozumieć, że na świecie jest prawda oraz fałsz, zmyślenie i kłamstwo. Ja i moi rówieśnicy dowiadywaliśmy się, że to nie bociany przynoszą dzieci, jak nam mówiono, ale rodzą się one w jakiś tajemniczy sposób. Piszę o tym, bo była to sprawa doniosła w procesie narastania przekonania, że dzieci są oszukiwane, że nie mówi się im prawdy o świecie. Oglądając  nawzajem narządy płciowe, a także wykonując  różne heteroseksualne eksperymenty, my, chłopcy i dziewczynki, nie od razu mogliśmy pojąć, że może mieć to związek z zapładnianiem i ciążą.

Dość szybko jednak stało się to wiedzą powszechną i pomogły w tym mądre książki, które wyjaśniały w sposób budzący zaufanie i bez pomijania seksualnych szczegółów, skąd się biorą dzieci.  Ta prawdziwa wiedza nie pochodziła ani  od rodziców, ani od katechetów. Kim byli ci, którzy mówili prawdę? Myślę, że narastało we mnie, i chyba nie tylko we mnie, przekonanie, że jest też jakaś wiedza niezakłamana, nieoszukańcza, wiarygodna, nie będąca kłamstwem stworzonym dla dzieci. Ta wiedza pochodzi ze świata nauki. Myślę, że dziecko dorastając ma wiele innych okazji, żeby zrozumieć, że na  świecie jest prawda i kłamstwo, a nauka jest najbardziej wiarygodnym źródłem wiedzy o świecie.

W moim chłopięcym umyśle rodziło się przekonanie, że opowieści o Bogu, niebie, duszy, duchach, aniołach, diabłach, cudach są nieprawdziwe. Zacząłem się wstydzić, że chodząc do kościoła jakbym potwierdzał, że w te nieprawdziwe historie wierzę. Czułem wstyd, że w coś takiego można wierzyć. Gdy byłem w liceum, przestałem chodzić do kościoła. Nie chciałem o tym mówić rodzicom chyba nie ze strachu, a raczej by nie sprawiać im przykrości i zmartwień. Z naszego domu do kościoła było ze dwa kilometry, wychodziłem sobie sam i zamiast do kościoła, łaziłem po okolicy przez dwie godziny. A właściwie jeździłem rowerem. Rower był u nas w powszechnym użyciu, jeździłem nim także do szkoły, ale nigdy nie zdarzyło mi  się wagarować. Wagarowałem natomiast udając przed rodzicami, że jestem w kościele.

Byłoby dla mnie czymś odpychającym stać w kościele w tłumie ludzi i uczestniczyć w jakimś przedziwnym kulcie nieprawdy, fałszu. Dziwiłem się poniekąd, że ludzie mogą w te zmyślone „prawdy wiary” wierzyć, że mogą uczestniczyć w czymś takim, co jest z gruntu fałszywe. Wstydziłem się być w kościele, uczestniczyć w kłamstwie.  Oczywiście już wtedy przestałem odmawiać pacierz, bo w tej sytuacji stał się on całkowitym nonsensem.

Gdy byłem już na studiach, rodzice jakoś zorientowali się, że jestem niewierzący. Nie robili mi z tego powodu wyrzutów, nie wytykali. Czy to też objaw korozji religijności, tak jak niemodlenie się przed wspólnymi posiłkami? Nie wiem. Rodzice byli z pewnością wierzącymi katolikami, takimi jak zdecydowana większość katolików w Polsce. Matka mówiła czasami, że musi być ktoś, kto stworzył świat. To Bóg. Z różnych drobnych zdarzeń, także dużo późniejszych, wynika – mogę to zdecydowanie powiedzieć – że rodzice moi byli osobami wierzącymi, wierzyli w świat nadprzyrodzony, w niebo i potępienie. JP2 budził w nich najwyższe uznanie, chociaż widzieli w nim nie tylko papieża, ale może bardziej wielkiego Polaka podnoszącego wartość naszego narodu w oczach świata. Ale tacy są polscy katolicy powszechnie.

W liceum stałem się nieco arogancki, potrafiłem mówić, że cudów nie ma i uchodziłem za niewierzącego w Boga. Nie przeszkadzało to mi w kontaktach z rówieśnikami, być może budziło nawet ciekawość. Nie byłem szczególnie pilnym uczniem, ale lubiłem trochę zagłębiać się w lektury, starałem się zrozumieć jakby do końca i bezinteresownie to, co było ciekawego nawet w podręcznikach szkolnych. Jedno zdarzenie, wiążące się z religią, mam w pamięci. Siedziałem w swoim pokoju i czytałem podręcznik fizyki. Nie lubiłem wzorów matematycznych, ale  – jak dziś mógłbym to określić – starałem się zrozumieć świat. Mam oczywiście problem z napisaniem, co czułem tamtego wieczora, ale spróbuję. Zrozumiałem wówczas, że jesteśmy częścią wielkiego wszechświata, którego nie jesteśmy w stanie do końca pojąć.

Coraz wyraźniej nabierałem przekonania, że świat nie ma nic wspólnego z Bogiem, o jakim mówili księża, i z nadprzyrodzonością, w którą zdawali się wierzyć powszechnie ludzie. Boga po prostu nie ma. Nie ma również tzw. Boga fizyków lub filozofów. Pojęcie takiego Boga wydawało mi się chyba nadużyciem słowa „bóg” i rodzajem kłamstwa. Jeżeli ma to być jakiś nieokreślony Bóg fizyków czy filozofów, to co on ma mieć wspólnego z Bogiem z powszechnie znanych nam religii? Nic.

Mógłby ktoś powiedzieć, że równie dobrze w ten sam sposób ktoś inny mógłby uwierzyć w Boga. Może mógłby, ale nie zgadzam się z sugestią, że są to opcje porównywalne. To tak jakby powiedzieć, że  nie ma różnicy, czy ktoś zrozumiał, że 2×2=4, a ktoś inny że 2×2=kot, takie miłe zwierzę. W pierwszym wypadku jesteśmy na gruncie logiki i rozumowanie nasze ma walor prawdy, w drugim wypadku jesteśmy w świecie absurdu, nonsensu.

Myślę, że już wtedy dość wyraźnie uznawałem, że to nauka dostarcza wartościowej wiedzy o świecie – i że wiedza naukowa jest zasadniczo czymś innym niż dociekania teologów, wiedza objawiona czy coś podobnego. I też chyba wtedy nabrałem przekonania, że wprawdzie wiedza naukowa nie wyjaśnia wszystkiego, ale za to religia i teologia nie wyjaśnia niczego (nic nie wyjaśnia). Zdawałem sobie sprawę z ograniczeń wiedzy naukowej, ale też z jej wartości i znaczenia jako sposobu poznawania świata. Zaś religię i teologię zacząłem postrzegać jako wiedzę pozbawioną jakichkolwiek podstaw, nieprawdziwą, fałszywą w każdym punkcie. Odwołując się do dziecięcych wyobrażeń,  religia i teologia zyskiwała dla mnie ten sam status, jak opowieści o bocianach przynoszących dzieci, i o krasnoludkach. Rozumiałem funkcje społeczne religii, zarówno pozytywne, jak i negatywne, ale widziałem ją jako zbiór poglądów nieprawdziwych. Wierzyć w Boga, w tzw. prawdy wiary, to żyć w kłamstwie.

Czy licealista mógł do takich wniosków dojść? Czy nie jest to rzutowanie moich dzisiejszych poglądów w przeszłość? Proszę mi wierzyć, licealista, który będzie trochę czytał i zastanawiał się nad religią i etyką, jest w stanie dojść do takich wniosków. Nie musi być kimś nadzwyczajnym. Wtedy i teraz nie ja jeden w tym wieku dochodziłem do takich przekonań.

Powiem coś więcej i nie będzie to rzutowanie moich dzisiejszych wyobrażeń w przeszłość. Już wtedy, w liceum, arogancko myślałem, że wiem, co jest dobre, a co złe. I żadna religia nie jest do tego potrzebna. I nie jest prawdą, jak mówią religianci, że ateista sam sobie dowolnie chce wymyślać zasady etyczne. Zasady te zostały wypracowane przez ludzi w toku rozwoju kultury, a precyzuje je etyka świecka niezależna od religii i kościołów (już wtedy wiedziałem, co to jest etyka niezależna).

Nie wybieramy sobie dowolnie zasad etycznych, zostały one wypracowane zbiorowym wysiłkiem przez ludzi i są przekazywane w drodze socjalizacji, tj. szeroko rozumianego wychowania i uczenia się. Nie są objawione przez jakiegoś boga, ani nie mają charakteru absolutnego w tym znaczeniu, że zostały ustanowione przez wszechmocnego Boga, który nadał im charakter obiektywny, niezależny od ludzi.

Nie jest też tak, że ludzie przestaną przestrzegać zasad etycznych, jeżeli nie będą wierzyć w Boga i w absolutny charakter tych zasad. Wiara w Boga nie sprawia, że wierzący przestrzegają norm moralnych, bo potrafią oni te normy odpowiednio naginać, pokrętnie interpretować, tak że nawet  palenie na stosie stawało się etyczne. Wierzący, także księża, potrafią bez większego problemu łamać normy religijne i etyczne. Liczą na to, że Bóg im wybaczy? Nie wierzą dostatecznie? W ogóle nie wierzą?

Nie wiem, nie siedzę w ich skórze. Powtórzmy, jeżeli   ludzie dobrowolnie przestrzegają norm etycznych, to czynią tak dlatego, że przyswoili sobie te normy w drodze socjalizacji, tj. szeroko rozumianego wychowania i uczenia się, a nie dlatego, że zostały ustanowione przez Boga i są absolutne czy obiektywne. Na pewno myślałem tak już wtedy, w liceum, chociaż może wówczas powiedziałbym to nieco inaczej, krócej.

Gdybym dziś miał najkrócej powiedzieć, dlaczego zostałem ateistą, co mógłbym powiedzieć? Stałem się ateistą, bowiem zrozumiałem, że religia nie ma nic wspólnego z prawdą, a  bóg nie istnieje. Sądzę, że w umyśle człowieka przekonanie to zyskuje się w ten sam sposób, jak przekonanie – powtórzę ten przykład – że 2×2=4, a nie coś tak sympatycznego jak kot. Dlaczego nie wszyscy dochodzą do tego przekonania? Dlaczego ja doszedłem? Może być wiele powodów i nie chciałbym odpowiadać na te pytania.

                                                              *

Co daje ateizm? Uwalnia umysł od balastu religijnych i kościelnych schematów. Pozbywając się tego balastu możemy patrzeć na świat bez klapek nałożonych nam na oczy przez księży i katechetów, przez Kościół i religię. Ateizm odblokowuje, zdejmuje blokadę, którą Kościół założył na nasz rozum, by podporządkować nas sobie.

Pozbywając się tej blokady możemy pełniej i śmielej wkroczyć w ciekawy świat myśli niezależnej od kościołów.  Możemy odkryć, że trwa tam ciągle żywa dyskusja, skostniałe poglądy etyczne ulegają zmianie, dokonuje się postęp wiedzy naukowej. Możemy pełniej w tej dyskusji uczestniczyć, pośrednio lub bezpośrednio brać w niej udział. Możemy kształtować swoje poglądy nie pod dyktando Kościoła, ale w dialogu z innymi. I nie jest to bezhołowie, lecz wspólne poszukiwanie. Człowiek ma tę możliwość, a często z niej rezygnuje podporządkowując się kościelnym schematom.

Kościół tę dyskusję hamuje jak może. W Kościele dyskusja pojawia tylko wtedy, kiedy czuje się on do tego zmuszony. Kościół kisi się we własnych absurdach, nie wnosi nic nowego, czasami coś sensownego akceptuje (bo musi), ale najczęściej reaguje agresją. Jeszcze niedawno dla Kościoła całkowicie nie do przełknięcia była teoria ewolucji. Dziś teolodzy preparują tę teorię, by jakoś dostosować ją do swoich dogmatów. To śmieszne zabiegi.

Wbrew temu, co mówią biskupi i teolodzy, ateizm pozwala głębiej i pełniej przeżywać piękno i niepojętą złożoność otaczającego nas świata. Nie musimy być wtłoczeni w religijne schematy. Łatwiej znosić cierpienie. Jeżeli cierpimy, z religijnego punktu widzenia nieodparcie pojawia się pytanie, dlaczego Bóg nas opuścił, dlaczego nas zdradził. Ateista wie, że cierpienie jest wpisane w nasze biologiczne istnienie, w nasz organizm ukształtowany w toku ewolucji. Może łatwiej je znosić. Nie słyszałem też, żeby ktoś doświadczał utraty sensu życia dlatego, że nie wierzy w Boga. A księża i biskupi mówią, że tylko religia nadaje sens życiu. To nieprawda, poczucie sensu życia nie zależy od religii. Tylko bardzo niewielu ludzi znajduje sens życia w religii czy dzięki religii.

Ateizm pozwala pełniej i głębiej cieszyć się życiem. Mamy prawo cieszyć się życiem. Księżom i katolickim publicystom kojarzy się to z egoizmem i bezmyślną rozrywką. Sądzą widocznie po sobie. Nie przychodzi im do głowy, że radość życia może mieć róże barwy i różną jakość, tak jak różna i różnej jakości może być np. muzyka. Można cieszyć się pracą zawodową, nauką, poznawaniem świata, zwykłym codziennym życiem, pomaganiem innym. Osoby chore i stare (każdego to czeka) mogą cieszyć się na swój własny sposób – może to polegać na tzw. pogodzie ducha i na robieniu tego, co jesteśmy w stanie robić z pożytkiem dla siebie, czasami także dla innych. Znam takich ludzi.

Cóż jeszcze? Naprawdę warto uwolnić się od religii. Na zakończenie powtórzę: Nauka nie wyjaśnia wszystkiego, religia nic nie wyjaśnia. – Alvert Jann

……………………………………………………………………………………….

Alvert Jann: Blog „Ćwiczenia z ateizmu” https://polskiateista.pl/aktualnosci/blogi-2/cwiczenia-z-ateizmu/

Zapraszam licealistów, studentów i wszystkich zainteresowanych na ćwiczenia z ateizmu. Co miesiąc <pierwszego>, czasami częściej, będę zamieszczał krótki tekst, poważny ale pisany z odrobiną luzu. Nie widzę siebie w roli mentora czy wykładowcy, mam na myśli wspólne zastanawianie się. – Nauka nie wyjaśnia wszystkiego, religia nic nie wyjaśnia.

 ………………………………………………………………………………………………………