wszystkie tematy związane z macierzyństwem

Ciąża i poród to nie lody malinowe. Cud narodzin to fakt naukowy. Prawa reprodukcyjne to cywilizacja.

 

Cud narodzin

W przestrzeni publicznej niemal całej Polski pojawił się w ostatnim czasie pewien zagadkowy plakat. Przedstawia schematyczny przekrój macicy wpisany w kształt serca, w której z kolei wpisany jest płód ludzki, gotowy do narodzin, czyli skierowany główką w dół do kanału rodnego. Całość utrzymana w przyjemnych odcieniach różu i wrzosu, czyli mocno podkoloryzowana rzeczywistość daleka od brunatno-brązowej krwi, od sinych barw niedotlenienia, czy bieli pośmiertnej… I gdyby nie cała ta rozpaczliwa i głośna walka o prawa reprodukcyjne Polek, można by powiedzieć, że opisana przed chwilą grafika to jakaś afirmacja, wynikająca już to z marzeń o  macierzyństwie, albo z przemyśleń o cudzie narodzin zdrowego i silnego, nowego osobnika z gatunku H. sapiens.

 

 

Mówienie o cudzie, gdy mowa o pomyślnych narodzinach nie jest żadną przesadą.Każdy neonatolog i specjalista od fizjologii rozrodu wie, że mówię prawdę – biorąc pod uwagę ile niebezpiecznych zakrętów musi pokonać – najpierw plemnik na drodze do komórki jajowej, a potem zapłodnione jajo w drodze do zagnieżdżenia się w śluzówce macicy, następnie rozwijający się zarodek, który powtarza całą filogenezę gatunku i na koniec organogenezę swoją, osobistą – by na koniec przyjąć odpowiednią pozycję do wyjścia podczas porodu i przeżyć pierwsze newralgiczne chwile po odcięciu pępowiny – pierwszy oddech… I wierzcie albo nie, ale pierwszy oddech jest tak samo niepewny jak i podejście plemnika do jaja. Wszystkie etapy reprodukcji są obłożone setkami możliwych powikłań, a dodatkowo mogą być związane z genetycznymi błędami replikacji, z przyjmowanymi lekami, dietą, używkami, zanieczyszczeniem środowiska, ze stresem, z lękiem itd… Krótko mówiąc – naturalny poród, po dobrze przebiegającej ciąży, w wyniku czego na świat przychodzi kolejny, zdrowy i silny osobnik naszego gatunku – to cud.

 

 

W realizacji tego cudu klasyczna medycyna ma swój walny udział. Przychodzą na świat osobniki przedwcześnie rodzone – i dzięki urządzeniom technicznym – dojrzewają w dobrych warunkach poza organizmem matki. Jeśli są chore, albo  w trakcie organogenezy dzieje się coś złego – można płód operować, leczyć skutecznie albo też dzięki badaniom prenatalnym wykluczyć możliwość leczenia i ciążę przerwać. Można podejmować szereg działań. Jedno czego absolutnie nie wolno robić, to zatajać informacji o stanie płodu, oszukiwać ciężarną kobietę, korzystać ze swojej władzy lekarza, duchownego, ministra, by pozbawić tę kobietę jej prawa do decydowania w sprawie tej konkretnej ciąży.

 

Matki ludzkości w opresji

Haniebne podejście do kobiet, które są matkami ludzkości, ma swoje źródło w prymitywnej supremacji, wywodzącej się z patriarchalnego sposobu wymuszania posłuszeństwa. Władza rozumiana jako siła i przemoc wobec społeczeństwa, nie ma nic wspólnego z etyką odpowiedzialności, gdzie każda ustawa i każdy paragraf prawa służy zarówno jednostce jak i zbiorowości, jego dobru i jego pomyślności. Dlatego władza satrapów, prezesów, dyktatorów, uzurpatorów, reżimów itd nie rozwija społeczeństwa, tylko je cofa i degraduje do roli niewolników, oportunistów, wreszcie też ksenofobów, homofobów, antysemitów itp… wybryków intelektu, czemu trudno się dziwić – ludzie szukają po omacku sposobów na przeżycie, próbują przetrwać, wypierają fakty, stosują różne techniki obronne przed osunięciem się w depresję i stupor społeczny.

 

 

I to nie jest przypadek, że za każdym razem gdy władzę obejmuje prymitywny populista,  przemoc systemowa zaczyna majstrować przy prawach reprodukcyjnych. Że dotyczą one przede wszystkim kobiet – to chyba oczywiste, że kobiety stawiają opór. Prawa reprodukcyjne i to w każdej sytuacji demograficznej, muszą być pod ochroną szczególną. Władza, która tego nie rozumie, na władzę i zaufanie społeczne nie zasługuje, a to dlatego, że tykanie tych praw, to zawsze proszenie się o kłopoty. W Polsce problem z prawami reprodukcyjnymi zaczął się w 1993 roku gdy, mimo ogromnego sprzeciwu większości dorosłych obywateli, odebrano Polkom dostęp do legalnego przerywania ciąży.

Następnie do 2016 roku obserwowaliśmy jak ustawa dopuszczająca możliwość aborcji w trzech przypadkach – gwałtu, zagrożenia życia ciężarnej, ciężkiego uszkodzenia płodu – kompletnie nie działa. Nie działa bo: lekarze zostali obdarowani klauzulą sumienia katolickiego, następnie całe szpitale, a także całe województwa ogłaszały jednolicie, że nie wykonują zabiegów przerywania ciąży. Dodatkowo Ella one – pigułka uniemożliwiająca zagnieżdżenie się zarodka w macicy, stała się bardzo drogą pigułką i wyłącznie na receptę, której- znowu – można było odmówić kobiecie powołując się na klauzulę sumienia, a gdy jakimś cudem udało się jej zdobyć receptę i pieniądze by ją wykupić – mogła spotkać się z odmową sprzedaży przez magistra farmacji…

 

 

Spotykam się niekiedy z pogardliwym i wyższościowym traktowaniem kobiet, których nie stać na turystykę aborcyjną, ani nawet na wizytę u ginekologa… I nie mówię w tej chwili o mężczyznach. Mówię o kobietach. Tych, które nie stąpają po ziemi, które nie widzą niczego poza własnym końcem nosa. Które nie potrafią empatycznie wejść w sytuację, zależnej ekonomicznie i psychicznie od partnera, kobiety, mieszkającej na głębokiej prowincji, gdzie jest jeden autobus kursowy do najbliższej pipidówki, skąd dopiero następnego dnia można dostać się do miasta, gdzie jest dwóch ginekologów na krzyż… za to 4 parafie KK i 5 tysięcy mieszkańców, udających przed sobą nawzajem prawilnych katolików gromadnych.

 

 

To z powodu właśnie tych kobiet, których nigdy nie ma i nie będzie na naszych demonstracjach, inne kobiety, wychodzą dziś na ulicę, żeby odzyskać cywilizacyjną zdobycz jaką są prawa człowieka. Prawa reprodukcyjne do nich należą – przypominam tym, którzy tego jeszcze nie wiedzą. Dostępność aborcji, to nie dostęp do refundowanej antykoncepcji jak chcieliby anty choice. Dostęp do przerywania ciąży do prawne potwierdzenie, że Polki są dla państwa ważne, że państwo je szanuje i że mają one prawo ostateczne do decydowania o swoim losie, zdrowiu i życiu. Kobiety chcą nie tylko swobodnego dostępu do możliwości przerwania niepożądanej ciąży, ale też żądać będą odpowiedniej opieki nad kobietami w ciąży, podczas porodu i w połogu – co najmniej tak dobrej opieki, jaką miałyśmy trzydzieści lat temu, w PRL-u.

 

 

Przejęcie kampanii na rzecz wyższego dobra społecznego

Wracając do grafiki rosyjskiej autorki, zresztą zwolenniczki pro choice… Ktoś wydał mnóstwo kasy, wykupił miejsca ekspozycji, i zalał cały obszar Polski obrazem, który w obecnej sytuacji, atmosferze i z powodu ilości egzemplarzy nie może być inaczej odebrany, jak element przemocy psychicznej wobec dorastającej młodzieży. Myślę sobie, że adresatkami są młode dziewczyny, źle wyedukowane, uczone religii w szkole, uczestniczki pielgrzymek i spędów religijnych, które są codziennością w  katolickim reżimie dzisiejszej Polski. Te namolne obrazki, przedstawiające dość infantylne pojęcie o biologii rozrodu, przenikają do, nieskalanej wiedzą podświadomości, jako zapewnienie, że ciąża to sama przyjemność, prawie jak malinowe lody z bitą śmietanką. Owo zapewnienie jest tak atrakcyjne, że żadna wiedza merytoryczna nie będzie w stanie z nim konkurować.

 

 

 

Brak odpowiedniej wiedzy, to brak możliwości weryfikacji przekazu pozawerbalnego, jaki niesie ze sobą omawiany plakat. To dlatego kościół ryczy jak wściekły lew, że nie wolno dopuścić do szkół edukacji seksualnej. Dziewczyna bez wiedzy zobaczy tylko malinowe lody i ten obraz bardzo będzie się jej podobał. Kobieta świadoma przed czym stoi i na co patrzy zdecyduje się doprecyzować nieco ten przekaz… I to się właśnie dzieje – kobiety ze strajku kobiet nie postponują samej grafiki – widzą jednak kontekst, czas, i skutki, jakie może wywołać bez odpowiedniej dyskusji. A ponieważ od trzech dekad nie mamy w tym kraju żadnej dyskusji, na żaden ważny temat, to przynajmniej próbują przekaz plakatu przekierować na właściwe tory.

 

 

 

 

 

Zapewne autorka grafiki, Ekaterina Glaskova, nie spodziewała się, że zostanie ona wykorzystana w taki szkodliwy dla zdrowia sposób, ale stało się jak się stało i zamiast płakać nad rozlanym mlekiem lepiej, że kampanię przejęły kobiety ze strajku. Przynajmniej jest szansa, że młodzi ludzie przeżyją coś na kształt refleksji, że być może sięgną do źródeł wiedzy poza świętą księgę i być może nie wzrośnie tym razem ilość nieletnich ciąż. Nastolatki, to wciąż przecież dzieci, a dzieci nie powinny rodzić dzieci. Macierzyństwo wymaga dojrzałości i poczucia odpowiedzialności. Także więc dla nieletnich w kłopocie walczą dziś kobiety o wolność i autonomię decyzji każdego człowieka w swojej własnej sprawie. I do tych aspektów walki o wolność kobiet odwołują się hasła, jakimi opatruje się dziś plakat z sercem.

 

 

 

Widma i wizje kościoła w Polsce

Patrząc na ten plakat nie mogę się oprzeć skojarzeniu jego formy z witrażami w kościołach. Zapewne nie tylko ja mam takie paralelne widzenie. I zapewne nie jestem jedyną osobą, która widzi spójność wizji roli kobiety wg. Wandy Półtawskiej, jej deklaracji wiary lekarzy katolickich z narracją organizacji anty choice. Wszystko co kościół i jego akolici tacy jak Orgo Iuris  robią wokół praw reprodukcyjnych sprowadza się do formatowania nowego pokolenia jako ludzi otwartych wyłącznie na naiwne spółkowanie – bez wiedzy, bez zabezpieczeń, bez odpowiedzialności. W myśl przekazu dnia- jeśli bóg dał dziecko to da i na dziecko. Przekaz kościoła katolickiego na temat rodziny jest niezmienny od wieków. Ona ma być uległą i cichą, posłuszną i spolegliwą wobec roli, dodajmy – jedynej roli – jaką dla niej kościół przewiduje. Infantylizacja kobiet i mężczyzn przez kościół katolicki, może doprowadzić wyłącznie do zbiorowego dramatu – gdzie mężczyźni- prawdziwi Polacy, będą oczyszczać Polskę z wskazanego przez hierarchów, obcego elementu, by po tak spełnionym patriotycznym obowiązku płodzić w domu dzieci ze swoją ślubną partnerką. W tak zwanym międzyczasie, ciężko tyrając, będą zdobywać środki na utrzymanie tej małżonki i tych kilku sztuk dziecek.

 

 

Na porządną edukację nie będzie ich nigdy stać. Na wakacje prawdopodobnie również nie wybiorą się całą rodziną – ale tu pomoże KK – zabierze dzieci na oazę, gdzie dziewczynki i chłopczyki będą z patyków wytwarzać krzyże, które następnie wbiją na szczycie np. Lubania albo Gorca… wszystko jedno zresztą gdzie. Wypłoszą nieco zwierząt leśnych, bo oaza musi bardzo głośno śpiewać. Przy odrobinie szczęścia chłopisko – jedyny żywiciel rodziny – odumrze gdy dzieci będą już zarabiały gdzieś na budowie i jakoś utrzymają matkę przy życiu. Gorzej, jeśli będzie to patriota chorowity i odejdzie znacznie przed planowanym końcem swojej egzystencji. Wtedy opieka społeczna i zapewne Caritas – ten wielki oszust charytatywny za pieniądze wydarte z budżetu, sypnie jakimś makaronem albo ryżem i w ten sposób kobieta z szóstką dzieci będzie wegetować na kościelnym garnuszku, nie zapominając co niedziela podczas mszy wyrazić swojej wdzięczności w modlitwie i datkach na tacę.

 

Oczywiste, ale nie dla każdego

W podsumowaniu chciałabym tylko wspomnieć o tym, że macica nawet stylizowana na ckliwe serduszko i najpiękniejszy, najzdrowszy płód, gotowy do przyjścia na świat, nie mówi nic o macierzyństwie, bo macierzyństwo to przede wszystkim ONA MATKA RODZICIELKA. Plakat ją całkowicie wycina z rzeczywistości, pozbawia ją głosu w swojej sprawie, odbiera jej poczesne i najważniejsze miejsce w całej procedurze prokreacji, gdzie zgoda  na zapłodnienie, zgoda na oddanie części siebie nowemu życiu, zgoda na wszystkie zmiany jakie ten fakt ze sobą niesie jest kluczową sprawą i to nie tylko z punktu widzenia społecznego ale także prawnego. Zatem niech już mężczyźni – sprawcy licznych ciąż  nie ciskają się nerwowo gdy mówię im, że decyzja o urodzeniu lub nie, należy wyłącznie i ostatecznie do kobiety, a ich udział w tym procesie sprowadza się do udzielania jej wsparcia bez względu na to jaką decyzję podejmie. Kropka.

 

kuna29020Kraków

Dziękujemy Frondzie…

Nie tak dawno polecaliśmy Waszej uwadze znakomitą pozycję wydawniczą Naszej Księgarni zatytułowaną „Elementarz; Poczytam Ci Mamo” autorstwa Beaty Ostrowickiej. Zauważyła ją także Fronda – i z właściwą sobie ignorancją zechciała ją shejtować. Ponieważ mamy do Frondy szczególny sentyment, tym razem nie będziemy kopać leżącego.

Natomiast podziękujemy Frondzie, za zwrócenie naszej uwagi na szczególne walory tej książeczki. Bo nie jest to zwyczajna książka. Nie czyta się jej dla rozrywki, ani zabicia czasu, tym bardziej na dobranoc. Jest bowiem pozycją z którą pracuje się z dzieckiem w procesie nauki czytania i pisania. Ale to nie wszystko. Poza walorami czysto edukacyjnymi, ma ona także walor społeczny – uczy tolerancji, zapoznaje z sytuacjami trudnymi, opisuje życie ludzi bez zniekształceń ideologicznych, nie wyklucza, nie stygmatyzuje nikogo i niczego.

Nie straszy, nie budzi poczucia winy, daje poczucie bezpieczeństwa emocjonalnego… Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że może się okazać terapeutyczna , zwłaszcza dla dzieci wrażliwych, które już zetknęły się z nauką religii w przedszkolu i pierwszych klasach szkoły podstawowej – bo nie wiem czy Państwo Rodzice posyłający swoje pociechy na te zajęcia wiedzą, że generują one całą gamę napięć, psychicznych niepokojów, lęków i poczucia winy właśnie.

Szczerze polecamy i cieszymy się, że nakład jest wyczerpany i będzie dodruk- bo to znaczy, że wiele dzieci już dostało , a kolejne dostaną wkrótce szansę na poważne traktowanie ich potrzeb emocjonalnych. A Rodzicom, którzy są już w posiadaniu tej książki – gratulujemy trafnego wyboru i życzymy owocnej pracy z dziećmi.

czyta

Dziękujemy Frondzie za czujność! Cześć i czołem!

Basia, spokój i harmonia

Macierzyństwo 3

Nasza pierwsza opiekunka, kobieta +50, zakończyła pracę nagle i dość niespodziewanie, na własną prośbę… w każdym razie wszyscy byli zadowoleni, a najbardziej chyba mój mąż – ale o tym opowiem przy innej okazji.

***

Zamieściłam ogłoszenie, że poszukuję… ; i zaczęły się telefony. Nie powiem żeby się urywały, ale trochę tego było. Trzeciego dnia odebrałam ten właściwy – skąd to wiedziałam? Nie wiedziałam. Bo wiedzieć znaczy rozumieć, znać powód. Pamiętam jedynie, że znowu poczułam lekki , może nawet więcej niż lekki, rezonans tego czegoś, co siedzi ukryte, przyczajone, nienachalnie oferując od czasu do czasu pomoc w podjęciu ważnej decyzji. I podjęłam ją natychmiast, zanim zobaczyłam Basię na własne oczy. Miała wtedy niespełna 18 lat, pochodziła ze wsi, gdzie się urodziła i którą kochała, i z miasta, w którym dorastała i czuła się nieszczęśliwa. Wszyscy się dziwili, że powierzam tak młodej dziewczynie mój skarb. Ale domownicy, zaakceptowali mój wybór bez zastrzeżeń, nad czym się wówczas nie zastanawiałam nawet przez chwilę – skoro ja akceptuję to o co chodzi?

***

Ale najważniejsze było to jak Pycek- bo od jakiegoś czasu Mamlas stał się Pyckiem, przyjmie tę zmianę. Wszystko wskazywało jednak, że i on nie ma nic przeciwko. Dziewczynki chodziły samodzielnie do szkoły, rodzice do pracy, a Pycek ze swoją nową towarzyszką odbywał długie spacery i wycieczki po Krakowie i okolicach… Życie popłynęło spokojnym porządeknurtem w przyszłość. Minęło 2 lata z okładem nim nasz syn dojrzał do wieku przedszkolnego. Wtedy właśnie Basia oznajmiła nam, że chce pójść swoją drogą. Wszyscy zaczęliśmy się zastanawiać jak to teraz będzie; z pewną paniką skonstatowałam – czy to w ogóle możliwe? – życie bez Basi? Nie umiałam sobie tego wyobrazić. Mieliśmy duże mieszkanie, zaoferowaliśmy kwaterę bez żadnych zobowiązań finansowych; wiedzieliśmy, że chce studiować na AGH-u- cudownie! Studiuj! Ale była nieugięta, chciała czegoś innego, chciała zrobić to samodzielnie i po swojemu. Musieliśmy, z nieukrywanym smutkiem, przyjąć do wiadomości i zaakceptować. Przyjęliśmy i zaakceptowaliśmy. Nasze mieszkanie pogrążyło się w ciszy i czymś na kształt żałoby po stracie nie do zastąpienia.

***

Przeczytałam powyższy akapit i widzę wyraźnie, że muszę coś wyjaśnić. Bo mogliście odnieść wrażenie, że pokochaliśmy zabawkiBasię, i może do pewnego stopnia to nawet i prawda, ale to czego jestem absolutnie pewna to to, że najbardziej pokochaliśmy życie w obecności Basi. Bo była to i zapewne nadal jest, wyjątkowa osoba. Wcześniej nie opowiedziałam wam nic o atmosferze jaka panowała w naszym domu. I nie chciałabym tu opisywać wszystkich zawiłości interpersonalnych między nami tj. między mną i mężem, między nami a naszymi córkami, czy specyficznie między córkami, bo to osobna historia… ale powiem to co istotne; w naszym domu panowała atmosfera napięcia, oczekiwania na burzę, było głośno, trzaskały drzwi, wybuchały co chwilę konflikty o byle co. Ale dwa lata z Basią to był czas harmonii, niewymuszonego spokoju, cudownej równowagi, problemy? Jakie problemy! Nie mieliśmyład problemów! – no nie takie ci one straszne, nie warte kruszenia kopii! Same się rozwiązywały. Zajęły właściwe miejsce w szeregu – stały się punktami do dyskusji, przestały być powodem frustracji i pretekstem by się na kimkolwiek wyładować. Pomyśleć by można, że Basia zarządzała naszymi emocjami, ale to nie prawda. Ona była , przez swój sposób bycia, taki niemal niezauważalny, neutralizatorem toksycznych relacji. Nie potrafię do dziś zdefiniować na czym ten wpływ polegał, jaki był mechanizm jej oddziaływania na nas wszystkich, ale nie mam wątpliwości, że to właśnie ta obecność wprowadzała magiczny wprost nastrój pogodnego współistnienia.

***

Ps. Ponieważ pretekstem do pisania o moim macierzyństwie jest wznowienie pozycji wydawniczej pt. „W głębi kontinuum” Jean Liedloff , kolejna część, w której przejdę do meritum sprawy musi nieco poczekać, ze względu na to, że już widzę iż nie jest to ani to samo tłumaczenie, ani w ogóle ta sama treść merytoryczna, z którą miałam do czynienia 20 lat temu. I muszę przyznać, że jestem nieco rozczarowana tym co teraz czytam po latach. Skończę lekturę, przemyślę wnioski i pojadę dalej z tematem. Obiecuję.

Późne macierzyństwo – dojrzały instynkt

Mając 35 lat,  jako tako poukładany schemat życia rodzinnego, sporo satysfakcji w pracy zawodowej, nagle naszło mnie nieodparte przekonanie, że mogę wreszcie zrealizować się jako matka. To była dość szalona myśl, ale rozgościła się na dobre i nie chciała mnie opuścić.
***
Wkrótce urodziłam chłopca. 1993 rok, pierwsze jaskółki przemian w podejściu do porodu – noworodek w pokoju z matką! Nie powiem, żeby mnie ta sytuacja zachwycała, zwłaszcza, że ledwo się ruszałam, maleństwo miało cały czas zaropiałe oczka, ale zgodnie z nowym trendem nikt nas nie niepokoił – nawet jeśli prosiłam o pomoc… spuśćmy na to zasłonę, było, minęło i lepiej zapomnieć, w końcu wyszliśmy ze szpitala o własnych siłach i oboje żywi, więc o co chodzi?! 😉

***
Tym razem karmiłam bez histerii, bez mądrości książkowych, i z wielką przyjemnością. Mamlas – tak nazywaliśmy chłopaczka – bo ciągle ciamkał pokarm ssaków, po troszeczku, ale zawsze łapczywie i z zamkniętymi oczkami odnajdywał źródełko. Mam z tamtego okresu wspomnienie o nieustająco dobrym nastawieniu do całej sytuacji; spokój, nie liczenie się z czasem, nic nie było zbyt trudne czy uciążliwe, wszystkie czynności wykonywałam z przyjemnością i nigdy nie czułam się zmęczona, choć przecież musiałam być na każde zawołanie- cichutkie kwilenie mamlaska. Zainstalowałam się w małym pokoiku koło kuchni i łazienki i tam spędzaliśmy błogi czas. Mały bywał w łóżeczku rzadkim gościem- wylegiwaliśmy się oboje w mojej pościeli – czas odmierzały nam powroty do domu kolejnych domowników. Miałam niejasne poczucie graniczące z pewnością, że tym razem wszystko będzie inaczej. Byłam szczęśliwa. Czułam, że się spełniam. I czułam, że Mamlas też jest zadowolony.

***
Podczas rutynowej kontroli pediatrycznej zwrócono mi uwagę na asymetrię siły mięśni małego i zadbano o to bym wyszła z gabinetu przerażona. Poszłam ze skierowaniem do przychodni rehabilitacyjnej, gdzie fizykoterapeuta nauczył mnie pranie21kilku ćwiczeń, które miałam odtąd wykonywać z moim chłopcem. Po pierwszych próbach, dodam dramatycznych próbach, świadoma odpowiedzialności zrezygnowałam. Dlaczego? Nie umiem tego zracjonalizować. Po prostu maleństwo reagowało na każdą wizytę w łazience, gdzie na specjalnym stole wykonywaliśmy zestaw ćwiczeń, w taki sposób, że darł się jakby błagał o litość, a ja ze łzami  determinacji widziałam w lustrze swoją twarz – twarz  oprawcy. Trwało to jakiś czas, zanim zrezygnowałam, ponieważ rozum ganił mnie – rób co ci kazali!  słyszałam jeszcze dokładnie to co mówił terapeuta- „jeśli tego zaniedbasz, mały może mieć problemy ze sprawnym chodzeniem, pisaniem, mową i właściwie z wszystkim… ”
Ale on zaczął tak na mnie patrzeć, tak rozumnie, jakby pytał – dlaczego mi to robisz, przecież widzisz jak cierpię, tak było miło i bezpiecznie, a teraz znowu chcesz mi to zrobić, nie chcę!!! I pewnego dnia, po kąpieli spokojnie zbadałam go tak jak pamiętam, że badał go pediatra – i nie wiem czy to była prawda, czy bardziej chciałam żeby to co widzę było prawdą, ale nie zobaczyłam tej niby asymetrii spowodowanej przykurczem mięśni prawej strony- pamiętam jakby to było wczoraj…Przerwałam terapię. I wiecie co? Czułam, że to jest słuszne. Nawet nie poszłam do pediatry by dał mi przyzwolenie na zaniechanie. I nie chodziło o to, że się obawiam co powie, ja wiedziałam, że mam rację. Opisuję tą sytuację tak dokładnie, ponieważ to był  silny akcent  w moim macierzyństwie, porównywalny z łapaniem po raz pierwszy równowagi podczas nauki jazdy na rowerze – nagle czujesz, że panujesz nad sytuacją, nad swoim ciałem, które od tej chwili nigdy cię nie zawiedzie, od tej chwili jest na twoje wezwanie, służy ci najlepiej jak potrafi. Poczułam się silna, poczułam, że na coś mam wpływ, że nie muszę się już trzymać jak pijany płotu, tego co mi wtłoczono , co przeczytałam kiedyś, lub co mi mówią inni ludzie.Poczułam, że mogę zaufać sobie, że instynkt i intuicja sprawne są i gotowe by udzielić mi wsparcia.

***
PS. w tym miejscu muszę puścić oko do mojej przyjaciółki psycholożki – wiem, wiem… tak nie można mówić o odpowiedzialnym rodzicielstwie, to niepedagogiczne jest i niepoprawne politycznie. Ale ta opowieść ma być uczciwa, a więc siedź cicho, bo są na tej ziemi sprawy o których filozofom się nie śniło! Tak Ci powiem!

***
pranie-bielizna-suszenie-prania_16971655Sześć miesięcy zleciało jak z bicza trzasł – musiałam wrócić do pracy. Kocham swoją pracę, więc cieszyłam się i jednocześnie było mi żal zostawiać małego w szponach opiekunki. Przywoziła mi go do pracy na karmienie – miała niedaleko dwie przecznice od domu. Ale ta przyjemność nie mogła w takich warunkach trwać już zbyt długo… Do końca pierwszego roku życia małego karmienie odbywało się już tylko rano i wieczorem, ale cieszyłam się i z tego.

***

A potem do naszego domu zawitała Basia… nowa opiekunka, i jak wkrótce mieliśmy się przekonać, dobry duch i jakiś magiczny spokój…
c.d.n.

Macierzyństwo cz.1

Chciałabym się podzielić jedną z moich ulubionych historii. Dotyczy późnego macierzyństwa. Ale zanim to uczynię, muszę niestety, opowiedzieć o czymś, co porządne Matki Polki źle tolerują, wypierają ze świadomości i często jedyną reakcją na taką opowieść jest zaprzeczenie jej prawdziwości. Dożyłam czasów królestwa internetu i nawet nie potrzebuję już papieru, który cierpliwy jest i przyjmie wszystko, wystarczy klawiatura, pecet i cisza nocna. I żadna kobieta ani mężczyzna nie wejdzie mi w słowo, nie zaprzeczy przed końcem i puentą, nie zatka mi ust energicznym wmawianiem, że to niemożliwe…

Poruszane w tym odcinku sprawy z konieczności muszę opisać w sposób mocno skoncentrowany, zatem proszę o wyrozumiałość – nie mam ambicji by pisać epos o macierzyństwie, ale chciałabym przynajmniej zasygnalizować parę problemów, o których głośno się nie mówiło dawniej, nie mówi się i dziś, chociaż już z zupełnie innych powodów.

                                        O okolicznościach pierwszego macierzyństwa i kawałek o drugim….

Miałam 23 lata. Studiowałam medycynę. Miałam chłopaka, którego nie kochałam. Były wakacje. Góry. Zgubiliśmy się, zastała nas noc, dostałam histerii, kiedy jakieś nocne ptaszysko -lelek bodajże- demonicznie zachichotał mi nad uchem. Darłam się i miotałam przekleństwa – i w ten sposób przywołałam nieoczekiwaną już pomoc. Siąpiła mżawka, było mgliście i nieprzyjemnie chlupotało mi w butach, ale byłam szczęśliwa, bo nagle ktoś zaświecił w naszą stronę mocnym reflektorkiem, znacząc nam kierunek marszu….

Miało być skoncentrowane i rzeczowe co nieco, a tu proszę bardzo- początek romantycznej opowiastki, łzawe tekścidło… Nie będę was trzymać w napięciu – to jest początek opisu tzw. Pułapki Matki Natury. Ciąg zdarzeń: światełko niczym w tunelu, ciepła koza w taganie, mili ludzie gór, pewien głos, od którego nie mogłam oderwać uszu, potem był jeszcze suchy pulower…niby nic, a pułapka się zamyka. Tak, moi mili, tak niewiele trzeba by się zakochać od pierwszego usłyszenia. Usłyszenia, bo nawet nie wiedziałam jak ten jegomość wygląda, natomiast już wiedziałam, że to będzie on.

Pół roku później podczas wizyty w gabinecie wojskowego ginekologa dostałam wybór – urodzę lub usunę 4-tygodniowy zarodek. Ponieważ różowe okulary wciąż miałam na oczach i nikt nie próbował mi ich zdjąć – oczywistym było dla mnie, że owoc naszej miłości pojawi się na świecie i będzie nam odtąd towarzyszył, radośnie rozświetlając szarobure życie w komunie- to były lata 80-te. Ani przez moment nie pomyślałam, że ktokolwiek mógłby mieć cokolwiek przeciwko takiej decyzji. I faktycznie – żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazywały by istniały takie okoliczności.

Cztery miesiące później, przed urzędniczką Stanu Cywilnego podpisaliśmy akt małżeństwa. Nic więcej nie pamiętam prócz tego, że był to dla mnie ogromny stres. Nienawidzę wszelkich ceremonii i mam tak do dziś.

Do końca ciąży nosiłam te swoje różowe okulary i nie zadawałam sobie pytań o naszą przyszłość. No przecież wiedziałam, że musi być świetlana, przecież się kochamy! To nic, że się nie znamy, nic o sobie samych nie wiemy i wzajemnie na swój temat także niewiele…Przecież się kochamy! Mamy całe życie przed sobą i nic nas nie złamie- przecież się kochamy!!!!

Nigdy wcześniej i nigdy potem nie czułam się tak dobrze – absolutnie żadnych problemów zdrowotnych ani nawet tych związanych z ciążą, brzuszek maleńki prawie do końca rozwiązania, byłam dobrze zaopiekowana przez cudowną teściową, poznawałam mnóstwo nowych ludzi, poznawałam powoli to cudowne miasto, do którego się przeprowadziłam bez żalu za utraconym, rodzinnym Wrocławiem…

Nie wiedziałam, że powinnam się martwić o potomka dojrzewającego we mnie, że powinnam czuć cokolwiek w związku z tym, więc nie czułam. Instynkt macierzyński miał się pojawić z chwilą narodzin…

 

DSCN06671

…ale się nie pojawił.

 

 

********

Oboje nie mieliśmy innego pomysłu jak sięgnąć po dzieło dr. Spock’a „Dziecko”. Wprawdzie chciałam karmić naturalnie, ale o tym się doktor nawet nie zająknął na kilkuset stronach opasłego tomiszcza, a kiedy po 6 tygodniach okazało się, że maleńka ma znaczną niedowagę w stosunku do urodzeniowej, dowiedziałam się z ust pani profesor pediatrii, że zagłodziłam dziecko, że mój pokarm jest do bani , że mam natychmiast wrócić do cywilizacji i zacząć karmić należycie moje dziecko. Po takim wsparciu straciłam definitywnie zdolność należną wszystkim ssakom i nie wracałam do tematu, wypierając dzielnie poczucie winy, co przyszło tym łatwiej, że już pierwsze karmienie sztuczne pokazało nam, jak bardzo dobrym ssakiem potrafi być takie maleństwo. Opróżniała każdą ilość gęstej szwedzkiej odżywki o smaku tektury i kolorze starej ścierki do kurzu, w tempie pompy strażackiej. Uff, może jednak nie trafię na ławę oskarżonych za głodzenie potomka folgując swojej fanaberii…

Mijały kolejne miesiące, dziecko rosło jak na drożdżach, porządek dnia i nocy ustawiony co do minuty wg podręcznika, spanie na brzuszku szło nam dobrze, główka uniesiona wysoko, pewnie i bez najmniejszego wysiłku, skórka różowa lub écru, rączki jak paróweczki, uśmiech od rana do wieczora na obliczu bez trosk, gaworzenie może trochę za wcześnie, wstawanie na nóżki absolutnie za wcześnie, ale satysfakcja na twarzy dziecka – bezcenna… I oczywiście, jakżeby inaczej – nauka kontroli wypróżnień uwieńczona sukcesem – w wieku 6 miesięcy wszystko lądowało z zegarkiem w ręku dokładnie w nocniku.

Przyzwyczajeni do bezproblemowej opieki nad niemowlakiem, nie umieliśmy pogodzić się z sytuacją, gdy dziecko niekiedy zapłakało…Ale mieliśmy przecież przyjaciela Spock”a – był tam taki rozdział  zatytułowany : „kiedy dziecko płacze”. A w nim szło mniej więcej tak: Jeśli: dziecko zostało nakarmione, ma sucho w pielusze, miękki brzuszek, beknęło po jedzeniu, nie ma gorączki, ani nic niepokojącego w wyglądzie zewnętrznym – zostawcie dziecko tam gdzie jest – nie ma się czym przejmować. Jeśli przetrzymacie odruch brania na ręce, wkrótce się uspokoi i zaśnie. Jeśli nie wytrzymacie ataku płaczu i weźmiecie je na ręce- wymuszanie nadopiekuńczych odruchów szybko się utrwali i zostaniecie niewolnikami swojego dziecka. Nie brzmiało to dosłownie tak, ale tak to rozumieliśmy.

Kiedy nasza dziewczynka zaczęła mówić po ludzku okazało się, że bardzo ją intryguje świat zewnętrzny, wszystko było interesujące i ciekawe. Wiedziałam, oczywiście z książek, że trzeba mówić do dziecka, odpowiadać na jego dociekliwe pytania i robiłam to w każdej wolnej od nauki i pracy chwili. Nasze życie, jego poziom, stopień komplikacji nie odbiegało od średniej krajowej mizerii- ja kończyłam studia, on harował jak wół od rana do nocy, a nasza dziewczynka po nieudanym pobycie w żłobku, znalazła się pod opieką 18-letniej dziewczyny. Była moim przeciwieństwem- dokładnie wiedziała co i kiedy trzeba zrobić, jak dotrzeć do dziecka bez zgrzytu, łagodnie i stanowczo jednocześnie, używała minimum słów, a każde działało na dzieci- jedno jej własne i drugie to moje, jak magiczne zaklęcia. Czułam się przy niej jak niedorozwinięta…

Ponieważ zawsze byłam dobrym obserwatorem, zauważyłam kolosalną różnicę między relacjami mojej córeczki z innymi osobami w tym z ojcem, babcią, opiekunką, obcymi ludźmi spotykanymi przypadkiem na spacerze, a naszą relacją matka- córka. Wiedziałam, że jest coś mocno nie tak, przypuszczałam, że brakuje mi jakiejś podstawy biologicznej, może nie mam empatii, może nie jestem zdolna do wyższych uczuć? Tłukły mi się pod czaszką rożne myśli. Było mi wstyd, źle się z tym czułam. Zdecydowanie nie spełniałam się w macierzyństwie, tylko nie wiedziałam dlaczego?

DSCN01401Po upływie trzech lat, co śmignęły jak jedna chwila, ponownie byłam w ciąży z moją drugą córką.To był rok dyplomowy, mnóstwo stresów, załamań, w moim stanie czułam się tym razem bardzo źle, niekomfortowo, byłam brzydka, zła na cały świat, ale gdzieś pod skórą miałam ten swój cholerny niepoprawny optymizm, że może tym razem …

Tym razem… było inaczej, ale też nie tak jak być powinno, moim zdaniem. Pamiętam niewiele z tamtego okresu, ale pamiętam, że doprowadziłam się niemal do psychozy na punkcie karmienia – ważyłam oseska przed i po karmieniu piersią, żeby nie doprowadzić znowu do stanu zagłodzenia. A waga ani drgnęła ! Miałam ochotę skopać ją – wagę – przetrwała tylko dlatego, że była pożyczona i trzeba było kiedyś oddać w nienaruszonym stanie. Maleństwo zaczęło spadać z wagi, a ja straciłam, rzecz oczywista, bezcenny pokarm ssaków. Pamiętam też, że z chwilą posłania jej do żłobka, była przez kilka miesięcy nieustająco zakatarzona, a zielone śpiki zdobiły jej drobną twarzyczkę jak neon reklamowy spółdzielnię Społem…

Dziewczynki rosły. Każda w swoim tempie i w wyznaczonym, przez nie wiadomo co, kierunku – starsza nauczyła się dość szybko czytać i utonęła w świecie książek, młodsza utonęła w lustrze i wydawało się, że nic poza nią samą ją nie interesuje. My, rodzice żyliśmy pracą , odmierzaliśmy czas od remontu do remontu, od niedzieli do niedzieli, od świąt do świąt i jakoś to szło, mimo że więcej w tym wszystkim było improwizacji niż przemyślanego planu. Czas gorącej transformacji w Polsce postawił nas przed koniecznością zmiany podejścia do naszych wyuczonych profesji. Z niepokojem konstatowaliśmy, że nie koniecznie pasujemy do nowych wyzwań i możliwości jakie podobno miały się pojawić w nowej Polsce.

Kiedy dziewczyny doszły wieku 8 i 11 lat , a ja skończyłam lat 34 był rok 1992. Pewnego wiosennego dnia, w tłumie na Starowiślnej, wypatrzyłam znajomą postać – nieco ode mnie starszą kobietę w wysokiej ciąży. Rozmawiałyśmy chwilę, wymieniłyśmy uprzejmości i pobożne życzenia. Poszła sobie, a ja zostałam z jakąś dziwną nostalgią, jakimś głodem, który musiałam zlokalizować, nazwać, rozpoznać, bo nagle poczułam, że to ważne…

Tak kończy się pierwszy rozdział mojego samodzielnego, niby dorosłego życia. Starałam się, by wybrzmiał akcent powierzchowności przeżywania, żeby szło wartko tak jak i samo życie wówczas, życie, w którym nie było czasu na głębokie roztrząsanie wątpliwości, w którym dłuższe zatrzymanie się nad refleksją groziło katastrofą. Kiedy ma się 23 lata, nikłą świadomość , kompletnie nie wyrobiony pogląd, niespełnione nadzieje w związku – to macierzyństwo jest pustym dźwiękiem, przynajmniej dziś tak to oceniam i zaznaczam, że wyłącznie w odniesieniu do siebie. W owym czasie mogliśmy bazować wyłącznie na przekazie kulturowym, na podstawie tego co wynieśliśmy z domu w naszym bagażu podręcznym – co w moim przypadku sprowadzało się do, co najwyżej, zawartości reklamówki z drugim śniadaniem plus ewentualnie kilka broszur prozdrowotnych. Mało? Jasne, że mało, ale przecież bardzo się kochaliśmy – musiało wystarczyć. I wystarczyło – na przeżycie. Ale na przeżywanie już nie.

c.d.n.