Jarosław Wocial. Rakiija. odc. 5.
RAKIIJA V
Zapewne dziwicie się moi drodzy, dlaczego w mojej opowieści o chorobie, tyle miejsca poświęcam historyjkom, nie mającym z pozoru związku ze sprawą. Mam na myśli chociażby pożar mojej chałupy.
Niektórzy z Was (ci którzy mnie nie znają) mogą sądzić niesłusznie, że kieruje mną niby naturalna w końcu chęć wywołania współczucia i użalania się nad sobą. Prawdy nie ma w tym nawet tyle co brudu pod paznokciami.
Jestem bardzo przeciętnym przedstawicielem gatunku i kierują mną, jak sądzę, potrzeby naturalne dla każdego. Jedną z nich jest poszukiwanie sensu i przyczyn oraz ustalanie przebiegu wydarzeń. Próbujemy sobie wytłumaczyć jakoś to, na co odpowiedzi nie znamy.
Lekarz, który prowadzi mnie na oddziale onkologicznym, po obejrzeniu wyników badań stwierdził, że rak który rozwinął się w moich kichach ma 10 lat. Ponoć tyle mniej więcej trwa proces przekształcania polipa – jednego z takich jakie mamy wszyscy czy przynajmniej większość z nas, do postaci raka jakiego widać u mnie. Jaka jest przyczyna takiego przepoczwarzenia „niewinnej sieroty w potwora”… nie wie jeszcze nikt.
Mimowolnie… trochę dla nadania całej sprawie głębszego sensu a może nawet pewnego mistycyzmu, zastanawiając się dlaczego do cholery właśnie wtedy jakiś pryszcz wpadł na pomysł żeby nas wykończyć, poszukujemy czegoś ważnego, jakiegoś wyjątkowego wydarzenia, które mogło być inicjatorem tego procesu. W końcu zawsze jest jakiś „inicjator”. Odpowiedź na pytanie czym on jest w przypadku powstawania nowych dzieci jest prosta i sztywna – ma duży łeb i kręcony ogonek… ale co wywołuje jakiegoś parszywego raka???
Przecież nie można uwierzyć, żeby tak wielki człowiek jak ja dostał go dlatego, że nażarł się masła, nawdychał azbestu, wypalił za dużo albo wypił za mało. No więc szukamy.
Dochodzi jeszcze sprawa horroru. Tego oskarowego filmu, który nakręci Chińska Komunistyczna Wytwórnia Filmowa gdy wpadną im wreszcie w ręce moje zapiski. Uruchomcie na chwilę wyobraźnię i popracujmy nad jego scenariuszem.
Jak w każdym dobrym, społecznie zaangażowanym horrorze sensacyjnym… społecznie zaangażowanym, bo w końcu to komunistyczna wytwórnia, mylący początek powinien być słodki i sielankowy. Żeby zmienić coś w amerykańskich wzorcach, zamiast wigilijnej atmosfery „Szklanej Pułapki” i jej następców, rzecz umiejscawiamy w czasie świąt Wielkanocnych.
Wszystko przygotowane do niedzielnego śniadania – żona bohatera i jego córki wystroiły dom i zastawiły stoły, ciepło daje nie tylko rozpalony piec, ale i domowe ognisko, wszyscy z nadzieją na jutro i w poczuciu spełnionego obowiązku kładą się spać…. a tu gdzieś w kąciku maleńka iskierka spada na firankę… płomień rośnie… dym przesłania widok… No dobra dość.
Następne ujęcie to szeroki plan z płonącym domem, strażakami, policjantami i sąsiadami obserwującymi ze zdziwieniem (tu już zbliżenie) bohatera patrzącego na płonący dorobek jego życia (i odłożone na czarną godzinę przez idiotę w skarpecie pieniądze), który mimo wszystko uśmiechnięty, krzyczy coś o „pięknej katastrofie” (choć nie tańczy jak grek Zorba), bo jeszcze nie wie, że z trzech rzeczy potrzebnych nam do życia: dachu nad głową, pieniędzy i miłości – już mu tylko miłość została.
Pastwić się dłużej nad widzami i kretynem nie będziemy…
Szybkie przejście i kolejny obraz to wnętrze organizmu z szalejącymi komórkami i wszystkim co się tam w nim jeszcze znajduje i tym jednym „rakowym plemnikiem” walącym z wściekłością w śpiącego snem sprawiedliwych, niewinnego polipa. Ten ostatni otwiera oczy, przeciąga się, bierze w ręce łopatę i zaczyna budować raka…
Koniec części pierwszej. Napięcie opada.
Dla spójności obrazu wyciąłem z filmu wiele zabawnych scen. Na przykład stojącego w ciemnościach nocy bohatera słyszącego rozmowę dwóch strażaków zastanawiających się czy „wszystko im się spaliło czy da się coś jeszcze ukraść” (cytat dosłowny) Nieźle pokazywałoby to co prawda, że nawet straż pożarna ma różne oblicza, ale to już opowieść na inny scenariusz.
Ten sam sierota dzwoniący do syna, żeby natychmiast przyjeżdżał z Warszawy i przywiózł jakieś papierosy i biegającego po ludziach w poszukiwaniu zapalniczki…. jakby mu ognia było za mało, też byłby niezwykłym widokiem.
Ważną pominiętą przeze mnie sprawą byłaby opowieść o sąsiadach, którzy albo wyskakiwali z pretensjami, że (cyt) – „wieś byś pan spalił”, ale też potrafili jak Stefan Drabarek (nieżyjący już niestety) przygarnąć właściwie nieznanych pogorzelców do domu, ubrać ich i obuć – wyskoczyliśmy wszyscy z domu w piżamach jakby się paliło. Nakarmił, papierosem poczęstował i pocieszał jak umiał. Pominąłem to wszystko, ale wrócę do tej sprawy.
Stała się ona pierwszą z cyklu prezentującego różny stosunek ludzi do cudzego nieszczęścia i pomocy innym.
Najlepszy w tym wątku jest przypadek rodziny w której jest pielęgniarka i pracownica opieki (nomen omen ) społecznej… ale to już innym razem. Poczytajcie zobaczycie….
No wreszcie. Już myślałem, że przez ten początek mojej rakowej opowieści nie przebrnę nigdy a zostało mi już tylko 4 dni do wyjaśnienia co mi właściwie jest. Później napięcie może opaść i kto będzie chciał mnie czytać??? Kłopot w tym, że o tym drugim raku – zapewne znacznie ciekawszym dla wszystkich, pisać jeszcze nawet nie zacząłem.
Trudno. Ślubna mnie kazała, żeby odcinki nie były za długie bo się ich czytać nie da… a ja się żony boję.
Do następnego razu więc…
Jarosław Wocial