Jarosław Wocial. Rakiija. Odc. 9
Rakiija.
Szpitaljana IX
Żołnierze strzelają a Pan Bóg kule nosi.
W ostatnim odcinku Szpitaljany napisałem, wierząc w prawdę własnych słów, że kończę już pisanie „szpitaljany”. Obiecywałem, że „jeszcze „tylko epilog” i mamy z głowy – Ja pisanie a czytający mnie.
Obiecanki cacanki a głupi uwierzy… jak mówi stare powiedzenie. Nie kłamałem – tak właśnie chciałem, ale życie zmienia nasze postanowienia jak i kiedy chce. Tym razem zmusiło mnie do napisania… kolejnego, „ostatniego” odcinka.
Muszę się pośpieszyć, bo jak tak dalej pójdzie… niczego nigdy nie skończę. No cóż – samo życie.
Wstęp jak to u mnie – zawsze przydługi, ale już jadę, a było to tak…
Przesunięcie terminu ostatniej wizyty na oddziale chirurgi onkologicznej… a właściwie już w przychodni przyszpitalnej, ze środy na piątek związanego ze spuszczeniem mnie przez Ordynatora znów do lekarza prowadzącego, dało mnie trzy dni i noce na: nerwy, przemyślenia i niestety pisanie.
Prawdę mówiąc, jedno wydarzenie w tym dodatkowym czasie, zmieniło moje spojrzenie na naszą szpitalną… i nie tylko, rzeczywistość.
Tak to bywa, że sprawy z pozoru związane ze sobą luźno bądź wcale, rzutują jedne na drugie oraz na nas samych. Tym razem ten „efekt motyla”, wywołały choroby mojej żony i naszej Tamy – nadziei.
Z powodu świerzbu, którym suka zaraziła mi Ślubną, w czasie zaofiarowanym mi decyzją Ordynatora, mogliśmy zaliczyć: lekarza pierwszego kontaktu (w przypadku żony i moim jest nim obecnie doktor Pałdyna) oraz gabinet weterynaryjny, prowadzony przez naszą uroczą i sympatyczną panią weterynarz.
O ile u pierwszej z pań była tylko moja żona, drugą nawiedziliśmy cała trójką i to nie tylko w sprawie psa.
Obie te wizyty pozwoliły mi na wyciągnięcie kilku zaskakujących wniosków.
Pierwszym z nich, było zaskoczenie, brakiem wykorzystywania przez lekarzy „od ludzi” doświadczeń lekarzy „od psów”. Czy ktoś mi uwierzy, jeśli powiem, że pies został wyleczony znacznie szybciej niż człowiek??? Wątpię… a jednak tak jest.
Problem naszej suni lekarz weterynarii usunęła jedna pastylką. JEDNĄ. Tama zjadła, nawet ze smakiem, co w przypadku ludzi jest raczej rzadkością, podany jej „groszek przypominający suchą karmę dla psów i… w ciągu dwóch dni temat choroby psa przestał istnieć. Na moje pytanie, czy nie dałoby się podać tego samego mojej Beacie, lekarka oświadczyła z uśmiechem:
– Nie proszę pana, dla ludzi to takiego cuda jeszcze nie opracowano.
Zadumałem się. Wydawałoby się to takie oczywiste… a coś tak oczywistego zrobione nie jest. W czasie tej wizyty, pani weterynarz, wykazała mi także, że nawet najlepszy lekarz nie może znać się na wszystkim. W czasie wizyty w przychodni Beata, uzyskała od doktor Pałdyny, której ufam niemal bezgranicznie od czasu jak od pierwszego rzutu okiem rozpoznała u mnie raka, listę leków, które ma brać, polecenie niemal zrujnowania domu i zapowiedź długich i ciężkich zmagań z chorobą.
Pokazaliśmy leki w weterynaryjnym gabinecie i opowiedzieliśmy o katastroficznych przepowiedniach. W odpowiedzi zostaliśmy poinformowani, że połowę leków możemy wyrzucić a katastrofa to bajka. Nasza ciężarna, lecząca koty mimo uczulenia na nie i nie przejmująca się ewentualnym wpływem jednego na drugie lekarka, podała nam kilka przykładów podobnych do naszego przypadków, gdy po wyleczeniu psa, ludzie odzyskiwali zdrowie.
W jednej z opowieści, ciężko chora starsza pani, którą opiekuje się nasza „wspaniała Pomoc Społeczna” (a opiekuje się jak zwykle „na odczepnego”, wykonując tylko najprostsze czynności przy chorej i na pewno nie dbająca o zachowanie higieny w jej mieszkaniu), której kazano uśpić psa jako źródło choroby i najlepiej spalić rzeczy osobiste, pościel, koce i wszystko czego dotykała się ona i pies… po podaniu „cudownej pastylki” psu, odzyskała zdrowie i ocaliła rzeczy i psa.
Uwierzyłem tym razem lekarzowi od psów.
Dziś, choć minęły raptem trzy dni ja piszę a oba moje Szczęścia, chrapią obok, śpiąc snem sprawiedliwego. Żadna z nich się nie drapie i nie wykazuje objawów choroby. Na wszelki wypadek, utrzymamy oczywiście zaleconą przez „lekarkę od ludzi” kwarantanne i popierzemy pościel… ale gdybyśmy tego nie zrobili, też pewnie nic by się nie stało. Pomyślcie tylko moi drodzy czytelnicy… wystarczyłaby tylko wymiana doświadczeń.
No mniejsza z tym.
Dla mojej opowieści znacznie ważniejsze od tego epizodu są słowa jakie powiedziała do nas pani doktor weterynarii. Omawiając nasz przypadek, rzuciła mimochodem:
– Wiecie Państwo… Uczyła mnie na studiach, taka bardzo doświadczona lekarz weterynarii, która po pracy w Stanach wróciła do Polski i zajęła się edukacją. Zawsze wbijała nam do głów, że liczą się zwierzęta a nie wyniki, ponieważ my mamy leczyć a nie poprawiać cyferki.
Znów się zadumałem.
To proste zdanie, wygłoszone kiedyś na jakiejś uczelni kształcącej weterynarzy, najwyraźniej nie dotarło nigdy na wydziały medycyny kształcące lekarzy dla ludzi. Przez lata mojej choroby rzetelnie zbadany przez lekarza zostałem raz. Właśnie doktór Pałdyna, zawsze mierzy mi ciśnienie, osłuchuje mi stetoskopem klatkę piersiową i pyta o ogólny stan zdrowia. Ona leczy mnie. Inni lekarze z którymi się stykałem, nie noszą nawet stetoskopów. Sądzę, że zapomnieli wręcz do czego służą. Oni spoglądają na wyniki badań, głęboko się namyślają i… wydają wyroki. Pacjent może dla nich nie istnieć.
Przestaję się dziwić, że lekarz ordynator, który uczestniczył w operacji wycięcia mi raka, nie poznał mnie po trzech dniach, bo widział tylko mój rozkrojony brzuch. I nie ważne było ile razy przychodził do mnie na obchodzie i ile czasu rozmawialiśmy. Zawsze będę dla niego przypadkiem raka a nie pacjentem i nigdy nie rozpozna mojej twarzy. Jej przecież nie operował.
Prawda ta dźwięczała mi w uszach, gdy siedziałem na korytarzu czekając na spotkanie z moim lekarzem i rozmawiałem z innymi pacjentami. Pozwoliła zupełnie inaczej spojrzeć na nich i ich opowieści. Pozwoliła tak wiele zrozumieć. Czy jakikolwiek lekarz próbował kiedyś w ramach choćby nauki, usiąść w kolejkę??? Wątpię, a przecież…
Jeśli korytarzom w przychodniach przyszpitalnych onkologii pękają ściany, to na pewno od wypełniających je nieszczęść. Każdy z pacjentów stojących w nich w kolejkach, to materiał na oddzielną opowieść i „chodzący worek”, cierpień, nerwów i zgryzot. Nie tylko swoich. Także ich najbliższych i innych ludzi z ich otoczenia. Czy da się wyleczyć człowieka… nie jego chorobę, bez tej wiedzy??? Moim zdaniem nie. Może dlatego, chorzy na jedną chorobę umierają przed drzwiami Sorów leczących inną. Może dlatego żadne pieniądze nie pomogą w uzdrowieniu „Ochrony Zdrowia”, dopóki nie stanie się ona znów „Służbą”. Służbą leczącą ludzi, nie cyferki.
Bogaty w takie przemyślenia, już nawet nie byłem zaskoczony, gdy doktor Kicki – lekarz prowadzący, wielokrotnie wspominany w mojej opowieści, był bardzo zaskoczony, gdy po przekazaniu mi informacji o „przyznanej mi chemii” (tak to określił), podszedłem do niego, podałem mu rękę i szczerze dziękowałem, za wszystko co dla mnie zrobił. Dla mnie… nie z moim rakiem. Mimo wszystkich moich żartów o uciekającym lekarzu, to w końcu jemu zawdzięczam, że żyję. Szybko i sprawnie, wyciął mi wszystko co było do wycięcia i połatał jak trzeba. Pamiątka jaką mi zostawił, w postaci „błyskawicy” na jaką wygląda blizna po cięciu operacyjnym brzucha, zostanie mi do końca życia… ale to dobrze. Dzięki niej nigdy nie zapomnę doktora,który może bał się ludzi i przed nimi uciekał ale ratował im życie dzięki swojej fachowości.
Swoją onkologiczną ścieżką…
Moja lista osób, dzięki którym żyje jest coraz dłuższa. Mam nadzieję, że długo jeszcze nie zabraknie mi na niej miejsca.
Zaskoczony był nie tylko lekarz. Zdziwione były także oddziałowe pielęgniarki, z którymi poszedłem się pożegnać, przy okazji chcąc odwiedzić mojego kolegę z onkoceli Zbyszka, co na szczęście nie doszło do skutku, ponieważ wyszedł szczęśliwie ze szpitala dzień wcześniej, po miesiącu leczenia, mimo kłopotów, mobilizowany chęcią „potańczenia na ślubie syna” – jak sam mówił.
Chyba nie jest ze mną najgorzej… mam na myśli tym razem, mój wdzięk osobisty a nie stan zdrowia, skoro dziewczyny powitały mnie z uśmiechem i życzyły, żebyśmy się więcej w szpitalu nie zobaczyli.
One mnie rozpoznały. Możliwe, że im mówiono iż leczy się pacjenta… a może tylko moja głupio uśmiechnięta gęba (w tych okolicznościach, rzadko ją widują ) wryła im się w pamięć. Jak było tak było… przyjęły moje podziękowania także ze zdziwieniem. Do nich pacjenci przychodzą rzadziej niż do lekarzy, choć robią dla nas równie dużo a czasami i więcej.
Cała sprawa przypomniała mi o nagonce na Marszałka Senatu, związanej z otrzymywanymi przez niego pieniędzmi. Brak rozwiązań prawnych w tej sprawie mocno komplikuje nam życie, choć przez lata sprawa była prosta: Jeśli idę do lekarza PO zakończonym leczeniu, to wszystko co daję mu z własnej woli stanowi dowód wdzięczności. Jeśli natomiast zanoszę kopertę PRZED leczeniem to jest to zwykła łapówa.
Kiedyś… a może tylko dla mnie sprawa wydawała się oczywista. Rządy PiS pokazały, że oczywista może nie być. Powinno się więc chyba jednak wprowadzić tą kwestię do prawa karnego. Nie jest to najważniejsza sprawa w reformie służby zdrowia… ale życie składa się z mało ważnych spraw. Mało ważnych przede wszystkim dla polityków. Dla pacjentów i lekarzy już nie.
Wróciłem do domu pełen jak zawsze mieszanych uczuć. Z jednej strony, pozbycie się guzów rakowych daje nadzieję na przyszłość liczoną w nieco dłuższych terminach – z drugiej zalecenie chemii świadczy o wątpliwościach lekarzy i możliwości odnowienia się łajzy raka i wiąże z niewiadomą reakcją organizmu na chemię.
Pewnie długo bym się nad tym zastanawiał… gdyby nie nasi dzielni politycy.
Gdy tylko po powrocie odpaliłem szklane pudełko, usłyszałem o kolejnej wojnie na parlamentarnym szczycie. Tym razem bój toczy się o mnie. Jeśli wpadł komuś do głowy pomysł, że rozpiera mnie z tego powodu duma i wdzięczność… to nie ma racji. Z pozoru sprawa jest oczywista i jednoznaczna. Dla mnie jednak wcale taka nie jest.
Już sam fakt zajmowania się chorymi na raka, powinien mnie niby napawać dumą – poświęca mi się tyle uwagi i martwią się o mnie, a moja opinia o sprawie powinna być jednoznaczna. Wstrętna władza chce przeznaczyć pieniądze, a jak to napisał były premier Tusk – na raka a nie chorych, czyli na TV publiczną zamiast na onkologię.
Rakowcy chwalcie Pan… no nie – opozycję. Ja mam jednak wątpliwości. Jeśli pozwolicie wyjaśnię (jeśli nie to także przecież ponoć musicie poczytać).
Gra toczy się o dwa miliardy, które mogłyby wspomóc Onkologię. Sprawa wydaje się czysta. Ale tylko się taka wydaje. Żadna ze stron nie wspomina o przeprowadzeniu gruntownej reformy służby zdrowia o której pisałem w poprzednim odcinku. Wpompowanie kolejnych miliardów, przy obecnym systemie, niczego nie zmieni. Pieniądze z naszych składek, znów pójdą na chybione inwestycje, niechodzące z braku obsługi urządzenia i inne podobne sprawy. Może trochę oddłużyłyby szpitale,które dzięki temu mogły by się zadłużać jeszcze szybciej.
Zapewne jakaś ich część pozwoliłaby na podniesienie uposażeń personelu… tylko jaki to ma związek z chorymi na raka??? Delikatnie mówiąc więcej niż luźny. Nie skróci kolejek ani nie poprawi obsługi. Więc czy na pewno są to pieniądze dla nas – chorych???
Równie dużo moich wątpliwości budzą motywy polityków opozycji. Może, gdyby nie dziwne doświadczenia z „martwiącym się o mnie” i „zapraszającym do współpracy” Włodkiem Czarzastym, moja nieufność byłaby mniejsza… a może nie. W każdym razie, nie czuję wdzięczności. Czuję, że jestem przedmiotem a nie podmiotem tego sporu. Że po raz kolejny, politycy wykorzystują nas rakowców do swoich rozgrywek o władzę, a nie martwią się o nasze zdrowie. Że cała sprawa jest kolejnym etapem nieustającej kampanii wyborczej a nie dbaniem o wspólne dobro.
Dziękować czy kląć???
Na dziś jestem bliżej klnięcia, i powiedzenia im wszystkim: „”skoczcie mnie tam, gdzie będziecie mogli mnie i pana majstra w dupę pocałować” Co też może zrobić z opiniami chorego jeden wpis, – jednego polityka.
Pan tu panie Włodku w Sejmie o chorych się martwi… minęło 4 dni i nic – a ja nie zapominam i czekam.
Politykom mówić mogę różnie… ale Wam moi drodzy jak zawsze na zakończenie zawsze to samo: Rakiija moi drodzy rakiija.
Niech Was – rak omija
P.S.
Dzięki ostatniej wizycie zmieniłem zdanie w jeszcze jednej kwestii. Spotkałem otóż w przychodniu wspaniałego człowieka. Pogadaliśmy sobie długo i serdecznie z tą panią (tak, tak… dla mnie wbrew opinii niektórych „Baba to też człowiek” a wbrew innym „człowiek a nie człowieczyca”) a nawet pożartowaliśmy. Była w ostatnim stadium raka i raczej nie da się jej pomóc. Wiedziała o tym. To że ja się śmieję sam z siebie jest dla niektórych dziwne. Co by powiedzieli na jej uśmiech???
Dała mi dużo – nadzieję, że może i ja do końca zachowam pogodę – ducha oczywiście.
Jej rak, jest „rakiem rozsianym”. Może więc nie miałem racji. Może naprawdę nasza Ojczyzna cierpi na raka a nie stwardnienie rozsiane. Potwierdzałyby to także słowa Tuska… było nie było – byłego Szefa Rady Europy. A przecież wszyscy wiemy, że z oddali czasem widać lepiej.
Rakiija znów odzyskała drugie „i”
JW.
Jarosław Wocial