Jarosław Wocial – w cyklu Rakiija. Inauguracja

Zapraszam Państwa do śledzenia wyjątkowej relacji z życia wziętej. Opisanej przez człowieka, który potrafi wykorzystać bogate słownictwo języka polskiego, by w odpowiedniej formie i bez zapędzania się w barokowe zawijasy, dać świadectwo prawdzie.

Jarosław Wocial prezentuje swoją opowieść osobiście i bez autocenzury

02.01.2020
RAKIIJA
Witajcie moi drodzy.
Od dawna już nie piszę tu tekstów merytorycznych (ostatni mniej więcej taki zamieściłem bodaj w 2017 roku) co wywołało jak słyszałem powszechny płacz i lament.
Zrozpaczeni postoczytacze otwierając swoje komputery z nadzieją wpadali na moje konto w poszukiwaniu światłych komentarzy i złotych myśli i… srodze się rozczarowywali. W świat poszła ponoć opinia wygłoszona na mój temat w wieku lat bodaj siedmiu przez wnikliwą obserwatorkę czynionych przez bachory postępów – nauczycielkę początkową o moich potencjalnie sporych możliwościach i niewątpliwym lenistwie.
No cóż…. i wtedy i teraz była ona mocno krzywdząca. Po cichu przyznam się Wam, że prawie sam w nią uwierzyłem… mimo oczywistych faktów. Dopiero przypadek pozwolił mi otrząsnąć się z tych obraźliwych przypuszczeń.

 

Rolę tego „przypadku” los wyznaczył awanturze domowej. Pewne znane mi małżeństwo tak mocno wyrażało odmienność swoich poglądów, że sprawa zakończyła się rozwodem. Dociekliwsi zapytają zapewne – co ma piernik do wiatraka… ano ma.
Skutkiem tej awantury straciłem lekarza. Mój wybraniec musiał zmienić mieszkanie, pracę i miasteczko, w którym udzielał mi porad. Złego słowa na niego powiedzieć nie mogę – Rodzicami zajmował się dobrze, pogadać się z nim dawało a nawet pośmiać. Niestety jak to określiła jedna ze znajomych: cechowała go pewna nonszalancja. Dzięki niemu co roku kontroluję czy torbiel na nerce jeszcze jest tylko torbielą… ale na inne narządy uwagę zwracał jakby mniejszą. Do szczegółów wrócę później – dają one materiał do przemyśleń. Na dziś wystarczy, że mój ulubiony przychodniany gawędziarz zostawił mnie, żonę i dzieci na pastwę losu.

 

Pastwa jak to pastwa – miła nie jest, więc lekko zdegustowany poszedłem do ZOZ celem zmiany wybrańca pierwszego kontaktu. Tu los wreszcie przypomniał sobie o mnie… albo ten, który po pożarze, upadku firmy i innych katastrofach z uśmiechem twierdził: – „bo ja coś ciebie nie lubię”, najwyraźniej zaspał. Prze czysty przypadek los pchnął mnie w ręce pani dr. Anny Pałdyny. Wielbicieli RODO informuję, że ochronę danych mam gdzieś. Jeśli przeżyję ten rok zawdzięczać to będę tej lekarce.

Na pierwszej wizycie pani doktor obmacała mi brzuch, zmierzyła ciśnienie i stwierdziła:

– Panie Jarku… ma pan ciężką anemię (skierowanie na badanie krwi z żelazem) jest pan odwodniony i cholera wie jak pan się jeszcze na nogach trzyma. Powinniśmy zrobić natychmiast transfuzję. A tak w ogóle ma pan raka. Tu jest skierowanie na gastroskopię, kolonoskopię i plastry przeciwbólowe. Worek na razie powinien wystarczyć.

Dziś mam już pewność, że wszystko co mówiła jest prawdą. Mój raczek ma ponoć 10 lat i prężnie się rozwijał nie niepokojony przez nikogo. Biorę taką ilość środków przeciwbólowych, że głupieję od nich i pisać nie mogę… albo spinam się i nie biorę, ale wtedy z bólu myśli gdzieś uciekają. Nie szkodzi. Obserwacja naszej „ochrony zdrowia”, procedur (ponoć przyśpieszonych) onkologicznych, postaw ludzi wobec wydarzeń i kilku innych pierdołów warta jest podzielenia się z Wami. Sprężę się i popiszę – może dam Wam okazję się pośmiać. Sam – mimo wszystko bawię się doskonale. W końcu za mało moi zostało, żeby sobie robić z resztek życia piekło.
Jak tylko dam radę usiąść napiszę jak przebiegała moja rakija.
Do następnego razu.

Jarosław Wocial