Komentarz do artykułu Zuzanny Radzik w GW – autorstwa Jacka Dehnela.

 

Na temat Gazety Wyborczej nie będę się wypowiadać, bo mam do niej ogromny sentyment, choć nie czytuję jej już jak dawniej od dechy do dechy… Nie robię tego zresztą z wielu powodów, o których nie chcę rozprawiać publicznie. Natomiast o jednym aspekcie – zadziwiającym zresztą – chcę a nawet muszę powiedzieć. Otóż jest wciąż dla mnie tajemnicą  dlaczego naczelny i człowiek legenda Adam Michnik , usiłuje od wielu lat, jeśli nie od samego początku, wmawiać nam Polakom, że bez kościoła katolickiego nie umielibyśmy odróżnić dobra od zła. No cóż, może mieć na temat ziomków swoje zdanie, ale prezentuje je często i w sposób mocno eksploatujący jego autorytet, naraża go nawet na podejrzenie, że się sprzedał agendzie KK. Jak jest w istocie tego nie wiem i chyba nie ma to znaczenia, bo tak naprawdę liczy się wymiar tych wypowiedzi i to, czy Polacy przejmują się tym co naczelny pisze.

A ostatnio wysłużył się Zuzanną Radzik – teolożką i znaną publicystką popularnych pism inteligencji katolickiej. Przyznam, że nie lubię stylu pisania tej pani – o rzeczach prostych pisze zawile o trudnych pisze w skrócie i płytko – tak ma. Można lubić- ja nie lubię. Ale przeczytać trzeba koniecznie, bo inaczej nie skorzystacie z tego komentarza jaki dał Jacek Dehnel poniżej. Tak więc klikajcie Państwo najpierw w link do Radzikowej 

 

 

 

W pierwszy dzień roku Wyborcza proponuje tekst Zuzanny Radzik (sprzed kwartału, ale widać bardzo był ważny, bo powtarza), w którym katolicka teolożka tłumaczy niewierzącym, co pozytywnego może dla nich oznaczać kościół. Uważam, że to bardzo dowcipne, warto byłoby jeszcze zamówić tekst u księcia pana, który wyjaśniałby chłopom, dlaczego pańszczyzna była dobra, a także plantatora, zachwalającego czarnym niewątpliwe zalety niewolnictwa. Żeby wytłumaczyć niewierzącym lepiej, zwraca się do „sióstr katoliczek”. I bardzo słusznie, nic tak nie wspomoże księcia pana w tłumaczeniu chłopom cudów pańszczyzny, jak dwóch baronów, hrabia i markiz. To mocna ekipa.

Co tam odchodzi w retoryce, to głowa mała. Po pierwsze, autorka w głosach przytaczanych i własnym dość swobodnie i wymiennie traktuje polski katolicyzm, katolicyzm w ogóle, chrześcijaństwo i Jezusa, a nawet judaizm. Dowiadujemy się, że „nie ma nas bez Ewangelii i dziesięciu przykazań, bo to podwaliny moralności.” Po pierwsze, to wątpliwe, po drugie – a to się Mojżesz zdziwił! Albo zagaduje: „pewnie nie chcecie, by po raz kolejny ktoś z tej problematycznej wspólnoty, reprezentantka silnego społecznego i politycznego aktora, umizgiwał się do was Bachem, Rembrandtem.” No, prawdę mówiąc, Bach i Rembrandt, dwaj protestanci, Niemiec i Holender, kiepsko się nadają na patronów kościoła Jędraszewskiego i Głodzia, owszem. Pyszne jest też, jak Radzik pisze, że Matka Boska jest „dziewicą więc niedefiniowaną przez mężczyznę”. Jakby cała jej pozycja nie brała się stąd, że jest matką pewnego mężczyzny.

Zostawmy jednak drobne uszczypliwości i ewidentne pojęciowe bordellino tego wywodu. Są tam rzeczy gorsze: „Gdy chrześcijaństwo pojawiło się w późnym antyku, wniosło w świat wyobrażenie, że sens historii nie zamyka się w jej materialności, i obraz bliskiego Boga – Boga z nami.” Jak wiadomo, o tym właśnie pisał Homer: że bogowie są zupełnie gdzie indziej, na chmurce, a tu tylko się okładają Trojanie z Achajami, zamykając się w materialności historii. A pan Wergiliuszek tylko to po nim poprzepisywał.

Główna teza Radzik jest taka, że dopiero chrześcijaństwo ofiarowało nam boga kochającego, że chrześcijaństwo wpoiło ludzkości zamiar budowania lepszego świata i pracę na rzecz utopii. I że „w swym misyjnym zapale, ale też dzięki imperialnym osiągnięciom, które dziś są często wstydliwe, rozwlekło ten rodzaj myślenia nie tylko po Europie, ale również po wszystkich kontynentach.” To zdanie podwójnie fałszywe.

Po pierwsze dlatego, że owo przeciwstawne „ale” jest niczym nieusprawiedliwione: „misyjny zapał” był ściśle związany z przemocą i imperium; od bardzo wczesnych wieków chrześcijaństwa wiązał się z niszczenie świątyń, mordowaniem kapłanów, krwawym karaniem opornych, którzy nie chcieli porzucać swojej wiary. Chrześcijaństwo było solidnym napędem i zarazem usprawiedliwieniem („nie ma nas bez podwalin moralności”, hłe, hłe) podbojów Ziemi Świętej, wyrzynania Prusów i Jaćwingów, kolonizacji Afryki, obu Ameryk, Indii. Dzięki chrześcijaństwu można było brodzić po kostki „w imię boże”.

Drugi fałsz bierze się z typowego dla chrześcijan zadufania, wpajanego im od dziecka – również przez teksty takie, jak ten – o absolutnej wyjątkowości ich religii, światopoglądu, tradycji. Na ziemi były tysiące bóstw, systemów etycznych, skomplikowanych i prostych, frapujących i powtarzalnych, strasznych i pociesznych, mądrych i głupich. Rzecz w tym, że w większości zostały wytępione przez religie księgi. Od dwóch tysięcy lat chrześcijanie konsekwentnie tępili i wybijali inne osiągnięcia duchowe ludzkości. Niezliczonych skarbów tych kultur – dzieł sztuki, literatury (zarówno pisanej, jak i mówionej) nigdy nie poznamy, począwszy od niszczonych na wielką skalę dzieł antycznych, przez kodeksy Majów, na pieśniach First Nations kończąc.

Chrześcijaństwo w życiu duchowym jest jak człowiek, który panoszy się po całej Ziemi, mówiąc o sobie jako o koronie stworzenia, niszcząc wszystko wokół, zabijając skomplikowane struktury ekosystemów, wytępiając gatunki roślin i zwierząt, zaprzepaszczając ogromne skarby naszego wspólnego dziedzictwa (ta pycha zresztą bierze się w prostej linii z Genesis). Jest w tym, owszem, skuteczne, ale taka skuteczność nie powinna być powodem do dumy. I kiedy spali się wszystkie księgi, rozbije wszystkie stele z prawami, wytnie wszystkie święte gaje, zatrze w pamięci wszystkie wielusetletnie teksty, można opowiadać głodne kawałki, jak to przyniosło się rzeczy zupełnie nowe i wyjątkowe. I jakim prawem ateiści chcą świętować coś 25 grudnia, bo to przecież chrześcijańska data. Bujać to my, nie nas, drodzy państwo.

 

 

Jacek Dehnel