Zdarzyło się dwadzieścia dwa lata temu…
Było to dwadzieścia dwa lata temu…
Moja najstarsza córka miała dwanaście lat, po niej druga córka lat dziewięć i roczny syn. Nadchodziły wielkimi już krokami święta bożego narodzenia A.D. 1994. Jak co roku, tradycyjnie przed świętami byłam rozbita, nie umiałam niczego ogarnąć, spóźniłam się z wysłaniem kartek świątecznych, nie zakupiłam jeszcze prezentów, nie zaplanowałam menu i chodziłam napięta jak struna. Mąż pracował jak najdłużej, byleby nie wchodzić mi w drogę, dzieciaki chodziły popod ścianami i dbały o to, żeby nasze trajektorie się nie krzyżowały.
Byłam zmęczona. Praca zawodowa była moją pasją, więc nigdy mnie nie męczyła, za to prowadzenie domu, wychowywanie dzieci, gotowanie, wywiadówki, wizyty u lekarzy – to był świat, w którym nie umiałam się poruszać bez przekraczania prędkości i stłuczek…
Tamtego roku powinno być tak samo, jak zwykle. Wszystko wypucowane, okna umyte, framugi doczyszczone, klamki lśniące, pościel zmieniona, firany śnieżnobiałe, podłogi pachnące pastą „Agata”, a wokół woń jedliny oraz kuchenne zapachy. Ja zaś miałam być umęczoną ofiarą własnych przekonań na przykład na temat tego, że:
Święta należny robić dla dzieci, bo dzieci tego oczekują, tego wyglądają i pragną z całej siły
Nic podobnego!
Było wczesne popołudnie, dzień przed wigilią. Szalałam, jak zwykle, kiedy wiem, że już z połową rzeczy nie zdążę, a mózg bezczelnie szydzi ze mnie, że niestety nie mam dziesięciu rąk, a, prawdę mówiąc, nawet te dwie, które mam są w tej sytuacji do niczego… Fakt.
Najgorsze było być szefem kuchni i odpowiadać za efekt końcowy. Sprzątać? Bardzo proszę, czemu nie. Prać, wieszać, składać, segregować — jak najbardziej! Nakryć do stołu? Już się robi! Ale nie gotować! Nie lubiłam wymyślać menu. Dałabym wszystko za bycie podkuchenną i wykonałabym każde polecenie… Byle nie decydować o przyprawieniu czegokolwiek…
Kiedy jesteś w takim stanie przegrzania na stykach, a do tego nie nauczono cię dobrej organizacji pracy i delegowania zadań domownikom, jesteś zdany/na tylko na siebie i musisz polec. Zdarzało mi się to przez dwanaście kolejnych lat, co roku. Musiałam żyć zupełnie czym innym na co dzień, bo przez te lata nie miałam czasu na refleksję na temat przyczyn takiego stanu rzeczy.
Za całą mądrość musiało mi wystarczyć oparcie się o przekaz kulturowy. Problem w tym, że o ile moja starsza siostra była dość dobrze poinstruowana przez naszą mamę co, gdzie, kiedy i dlaczego, o tyle ja byłam zostawiona na pastwę domysłów. A ponieważ nigdy mnie do kuchni nie ciągnęło, więc w tej akurat dziedzinie jestem początkującym amatorem i wybitnym konsumentem wyników cudzej kreatywności.
Wszystko jednak do czasu. Powiadają mądrzy :
„Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie”
Kamienie na drodze
Aż onego roku moja, 12-letnia N. skrzyżowała swoją trajektorię z moją, w naszej dużej kuchni, w naszym dużym mieszkaniu, przy ul. Św. Sebastiana 12 w Krakowie… weszła cichuśko, usiadła przy naszym wielkim stole i poprosiła mnie, żebym nie stawała w kontrze, tylko posłuchała jej przez chwilę, bo ma mi coś do powiedzenia.
Mamo — powiedziała — usiądź na chwilkę, odpocznij sobie, a ja zrobię kawkę. Będziesz sobie piła, a ja ci opowiem o świętach. Już miałam zacząć stawiać opór, ale coś mnie zatrzymało wpół drogi… Pomyślałam — czemu nie!? Córcia zrobiła kawkę, podała mamuni, podsunęła papieroski i popielniczkę… I, patrząc mi głęboko w oczy, powiada do mnie tak:
Co roku sprzątasz całe mieszkanie, myjesz sześć wielkich okien, pastujesz podłogi, robisz zakupy, gotujesz i pieczesz. A potem jesteś zmęczona i chodzisz przez całe święta zła. A ja bym chciała, żebyś była uśmiechnięta i zadowolona. Świat się nie zatrzęsie i nie zapadnie z wrażenia, jak raz nie umyjesz tych okien albo nie wypolerujesz tych sztućców. Proszę cię, mamo, zatrzymaj się na chwile i pomyśl.
A więc pomyślałam… Przede wszystkim poczułam ogromną ulgę, że być może to tylko moja wyobraźnia i zwykły, bezmyślny nawyk i komplet bezpodstawnych przekonań, na temat oczekiwań męża, teściowej i dzieci sprawia, że w powtarzalnych sytuacjach zachowuję się w określony sposób, tańczę jak mi zagrają nuty tradycji i przekazu rodzinnego.
A kiedy już tak pomyślałam, to i zrozumiałam, dlaczego tak często jestem zła, napięta, negatywnie nastawiona, a nawet wybucham wściekłością. Ta niezgoda zawsze we mnie była i nadal jest. Pamiętam doskonale jak wszystko we mnie się skręcało, kiedy robiłam coś wbrew sobie, wbrew uczuciom, instynktowi, ale za to poprawnie i zgodnie z… whatever.
Przypominam dziś o tamtych zdarzeniach sprzed wielu lat, żeby opowiedzieć o tym, jak podniosłam pewien kamień na swojej drodze, zamiast się o niego potknąć i iść dalej z siniakiem na kostce. Takich kamieni jest sporo w ciągu życia. Większość z nich usuwamy zgrabnym, dobrze wytrenowanym ruchem na pobocze zdarzeń i szybko o nim zapominamy. Niektórzy z nas robią to po mistrzowsku, nie przerywając wątku, nie zauważając nawet, że to robią. Ja jestem dociekliwą analityczką więc te większe zauważam, pochylam się nad nimi, oglądam z każdej strony i niekiedy, po przetarciu z kurzu, oczom mym ukazuje się prawdziwy skarb.
Tamta krótka wymiana spojrzeń i to, co powiedziało mi 12-letnie dziecko – to jeden z kamieni milowych mojego życia. Miałam już bliżej niż dalej do czterdziestki, ale wciąż goniłam w piętkę, wokół słupa powinności, wokół ustalonych z dawna zasad, wokół cudzych potrzeb i cudzych planów. W ogóle jeszcze nie żyłam, nawet nie widziałam swojej ścieżki, nawet nie miałam czasu się nad nią zastanowić, nie wiedziałam, że kroczę nią, a zarazem błądzę. To zdarzenie miało swoje poważne następstwa. Stało się początkiem dojrzewania, poszukiwania siebie w ogromie sprzeczności, jakimi otulona ciasno, kroczyłam we mgle niezrozumienia świata i siebie samej.
Czas refleksji
W pracy zawodowej byłam kimś zupełnie innym. Wiedziałam co robię i dlaczego tak, a nie inaczej. Czułam, że tylko w tej sferze się naprawdę rozwijam, idę naprzód. W sferze rodzinnej byłam jak samosterowne urządzenie elektronicznie, dzisiaj powiedzielibyśmy – cyfrowo/komputerowo. Mąż wraca do domu, urządzenie, cokolwiek właśnie robi, rzuca to i przygotowuje kolację, hektolitry herbaty dla zmęczonego żywiciela rodziny. Kiedy dziecko płacze urządzenie analizuje możliwe przyczyny, a kiedy ustali, że ciężka choroba nie wchodzi w grę, wraca do wcześniej zaplanowanych czynności, czyli mycia garów, albo kibla w zależności…
Może to dziwne, ale byłam urządzeniem obsługującym wszystko dookoła, ale bez programu w zakresie empatii z kimkolwiek. Miałam taki zapieprz, od rana do wieczora, że na refleksje czy uważne słuchanie moich domowników nie miałam czasu ani siły. Byłam perfekcjonistką – nikomu nie życzę takiego partnera/partnerki. To powinno się leczyć – takie nastawienie do wszystkiego musi się skończyć poczuciem klęski i nieuniknioną dekompensacją.
Moja córka sprawiła, że od 1994 roku, powoli krok po kroku, zdarłam z siebie większość patchworka, udzierganego dla kobiet przez kobiety, którym wydaje się, że nam w tym do twarzy i że w takim stroju czujemy się najlepiej. Drogie antenatki! Mylicie się, cały czas się myliłyście. A to, czego nie wiecie, jak i nie wiedziałyście wprzódy, dziś wam oto oświadczam – Kobiety są murzynem świata, nie dlatego, że są kobietami, tylko dlatego, że nie potrafiły przeciwstawić się patriarchatowi, który nadszedł wraz z cywilizacją monoteistyczną i hierarchicznym porządkiem świata. Stłamsiłyście w sobie prawdziwą wolność i godność, zastępując te wartości powołaniem do macierzyństwa i godnością szyi, która kręci głową. Co za banał i substytut pełnego człowieczeństwa! Dziś nie ma już powodu, by nadal trwać w gorsecie fałszywych przekonań i kulturowym przekazie pokoleniowym. Czas zmierzyć się z nieuniknioną zmianą i powrotem do oczywistego twierdzenia, które już kilkakrotnie przywoływałam, że:
Najpierw i przede wszystkim, wszyscy jestesmy ludźmi.
Proszę państwa – nie chcę zanudzać Was swoimi opowieściami, chciałam tylko zwrócić Waszą uwagę na to, że zatrzymanie się w pełnym pędzie, jest nieodzowne, by zobaczyć, gdzie się znaleźliśmy, w naszej drodze przez życie. Trzeba czasem stanąć, niekoniecznie na szczycie, pozwolić by wiatr ochłodził nam czoło, a oczy — te niezwykłe gadżety anatomiczne, ten szczyt ewolucji ze zmienną ogniskową — zobaczyły i to, co blisko i to, co na horyzoncie. I nie bójmy się tego robić, bo nawet jeśli nie ma tam nadzwyczajnych widoków, pięknych perspektyw, ani nie widać oczywistego celu i sensu, to sama możliwość kontemplacji rzeczywistości jest warta zachodu. A czasem wynika z niej coś więcej niż tylko przyjemność trwania i świadomość uczestnictwa w istnieniu świata.
Przerwa świąteczna u schyłku roku jest doskonałą okazją na zatrzymanie się i zadumę, na spoglądanie w czyjeś oczy tak, jak dawno tego nie robiliśmy i na słuchanie tych, dla których nigdy nie starcza czasu.
Z pozdrowieniami. Kuna.