„A to ci dopiero sztuka”. Refleksja Włodka Kostorza nad odbiorem sztuki…
W przypadku Yayoi miałem wrażenie, że miota się na oślep pomiędzy Marcelem Duschampem, a Fridą Cahlo, zahaczając po drodze o Friedricha Hundertwasser i jakiegoś bliżej nieznanego specjalisty od wystroju wystaw sklepowych.
A to ci dopiero sztuka.
Wczoraj wybraliśmy się z Yolą na wystawę retrospektywną japońskiej artystki-legendy Yayoi Kusama, która sama swoją sztukę nazywa sztuką obsesyjną. Ja już tak mam, że do sztuki podchodzę jak konsument do towaru. Różnica jest taka, że dla mnie towarem w sztuce jest emocja. By nie było niedomówień, moja emocja, a nie artysty. Nie oczekuję od artysty perfekcyjnego warsztatu. Oczekuję energii, która wyskoczy z dzieła i zdzieli mnie emocjonalnym obuchem po czaszce, że tylko na OIOM. Albo i nie zdzieli, to tylko Łyski pozostaje jako alternatywa. Dużo łyski.
Tak było gdy wybrałem się na wystawę Metropolitan Museum of Art. Też retrospekcja ostatniego stulecia. Stałem trzy godziny w kolejce wokół bloku, by zobaczyć dosłownie kilka obrazów, które mnie interesowały, a przy okazji może kilka innych. Jednym z nich był “Sen” Henriego Rousseau pracownika paryskiego urzędu akcyzowego, który zarobkował kontrolowaniem na rogatkach pojazdów z towarem, prawie koleś po fachu. A więc stanąłem w końcu przed tym dziełem dwa na trzy metry i odjęło mi oddech. Rousseau nie miał jakiegoś powalającego warsztatu malarskiego, powiedzmy malarstwo naiwne, byli dużo lepsi technicznie w tym towarzystwie. Odjęło mi oddech, gdyż z tego płótna emocje waliły jak żar z wulkanu. Moje emocje wpadały w rezonans z energią tego dzieła, był to jeden z piękniejszych momentów mojego życia.
To był Drugi raz gdy tak zareagowałem. Pierwszy raz było to w National Gallery w Londynie, gdzie dane mi było oglądać ołówkiem rysowany autoportret Leonarda. W tej samej galerii rozczarowało mnie kilka obrazów impresjonistów, które znałem z książek, ale powaliło kilka kubistycznych obrazów Picassa, które wyłaziły po prostu z ram. Jestem więc niewdzięcznym konsumentem sztuki, a nazwiska nie robią na mnie decydującego wrażenia.
Nie robią do tego stopnia, że będąc w Berlinie z przyjacielem na wystawie sławnych ekspresjonistów pozwoliłem sobie przed jednym z dzieł na uwagę szeptem – Ale on musiał mieć tego dnia kaca. Wydawało mi się, że szeptem, ale jak to w życiu bywa, właśnie gdy rzuciłem moją uwagę zapanowała w okolicy kompletna cisza, więc wszyscy słyszeli moje krytyczne słowa. Pewna dama z przewodnikiem w ręku odwróciła się oburzona w moją stronę i wypaliła mi wzrokiem kilka dziur w koszuli. Kilka innych osób pokiwało z politowaniem głową dziwiąc się dlaczego szlajam się po wystawach geniuszy pędzla, skoro moje miejsce jest pod budką z piwem i kiełbaskami. Tylko jeden starszy pan uśmiechnął się w moją stronę i dał mi łapką lajka. Ukłoniłem się temu panu.
Bo tak się w życiu zdarza, że nawet geniusze mają swój “Ob-La-Di, Ob-La-Da” dzień. Tak się też w życiu zdarza, że ktoś zostaje po prostu wykreowany z jakiś tajemniczych powodów. W tym moralnie podejrzanym procederze uczestniczą marszandzi i krytycy sztuki. Coś staje się modne z różnych przyczyn, zostaje uznane za przełomowe, odkrywcze, łamiące schematy, a jak już nic nie da się do dzieła artysty dopasować, mówi się, że są awangardowe. Marszandom się nie dziwię, gdyż im lepiej pracują krytycy, tym głośniej dźwięczą monety w kasie. Krytycy też mają swoje ambicje zawodowe, więc licytują się swoją przenikliwością. Niestety na samym końcu decyduje odbiorca, konsument sztuki. Tylko z tego powodu istnieje wielu artystów niegdyś ubóstwianych przez krytyków, a dzisiaj ciężko sprzedać ich dzieła za ⅕ niegdysiejszej ceny. Niestety sztuka to także giełda próżności wszystkich wspomnianych grup zawodowych i ich odbiorców, a jak to na giełdzie raz hossa, a raz bessa. Czas osądza.
Wracam zatem do pani Yayoi Kusama. Przyjechaliśmy dosyć wcześnie, gdyż w okolicach Gropius Bau ciężko czasami o parking. Mieliśmy więc czas. Usiedliśmy w ogródku kafeterii, gdzie pan krytyk miał wykład na temat artystki. W życiu nie słyszał tak tasiemcowych zdań przeplatanych słowami, które słyszałem pierwszy raz w życiu. Poszukiwanie drugiego i trzeciego dna, poparte analizami psychologicznymi, filozoficznymi i czym się tylko da. Nie potrafię tego powtórzyć, ale postaram się choć przybliżyć tworząc podobny bełkot:
Kusuma stojąca idiomatycznie pomiędzy dialektyką akceptacji nieuchronności dogmatycznej ewaluacji kontinuum, a alienacją mikrokosmosu eksplitacji dywersyfikującej intymny akt twórczy, pokazuje nam analityczność imperatywu dyskrepancji procesu wyboru środka artystycznego.
Siedzimy sobie, palimy papierosa. Odwracam się do Yoli – Skarbie, czy ty też czujesz, że jesteś kompletną idiotką? Bo ja z tego wszystkiego rozumiem tylko Bahnhof.
Yola potwierdziła, że czuje się podobnie jak ja i w tym miejscu byłem już pełen obaw co do przeżyć mnie czekających.
O samej wystawie powiedzmy tak: Nie tylko nie urwało mi dupy, ale nawet sznurówki mi nie rozwiązało. Poprawna awangarda lat sześćdziesiątych, wpisująca się w klimaty tych lat. było kilka fajnych rzeczy, ale tylko fajnych i tyle. Nie żałuję jednak czasu spędzonego na tej wystawie. Teraz dokładnie wiem, że jestem dziadersem od jeleni na rykowisku, znam miejsce w szeregu i łańcuchu skarmiania, czyli miejsc wywierających presję na alienację mikrokosmosu eksplitacji dywersyfikującej intymny akt odbioru sztuki przez dupka żołędnego mojego pokroju.
Po powrocie córka spytała się jak nam się podobało. Odpowiedziałem, że jestem rozczarowany, gdyż nie było strzelnicy, karuzeli i waty cukrowej.
Włodek Kostorz