Andrzej Gerlach.”Bp Jan Szkodoń i jego dziewice” Cz.4 i 5
BP JAN SZKODOŃ I JEGO DZIEWICE – część IV.
Krakowski hierarcha mieszka w jednej z najpiękniejszych historycznych kamieniczek na krakowskiej ulicy Kanonicza, u podnóża samego Wawelu, a jego bliskim sąsiadem, niemalże z naprzeciwka, jest sam emerytowany metropolita krakowski, kard. Stanisław Dziwisz (rocznik 1939). Kardynał mieszka tam wraz ze swoim ukochanym „włoskim osobistym sekretarzem”, po swoim przejściu na kardynalską emeryturę w 2016 roku i po opuszczeniu rezydencji metropolity krakowskiego przy słynnej Franciszkańskiej 3. Nie podaję adresu Księdza Biskupa, aby nie narazić się jego prawnikom, ale zapewniam wszystkich Państwa, że kamienica w której bywałem już wielokrotnie, jest prawdziwą perełką architektoniczną i historyczną starego Krakowa. Adresu nie podaje, ale umieszczam zdjęcie tego wyjątkowego miejsca, aby ci czytelnicy co znają tę słynną ulicę w starym Krakowie nie mieli żadnych wątpliwości o która kamienicę chodzi, a tych nie znających jeszcze królewskiego Krakowa, aby ich zachęcić do odwiedzenia tego jakże wyjątkowego i pięknego miasta. Polecam się jako przewodnik…
Mieszkańcy Królewskiego Miasta Krakowa wiedzą, że większość tych architektonicznych perełek w tym mieście i niemal cała ulica Kanonicza należy do Kościoła Katolickiego, właścicielami tych nieruchomości są albo ludzie hierarchicznego Kościoła lub instytucje kościelne, uczelnie katolickie, stowarzyszenia lub fundacje z nim związane. Ot, krakowska rzeczywistość, nie od lat lecz od wieków.
I to właśnie pod ten krakowski adres przychodziła 15-letnia Monika do biskupa Jana. Aby się nie narażać na konsekwencje prawne uprzedzam, że wszystko co napiszę w tej sprawie, opiera się na wyznaniach samej pani Moniki i na dokumentacji jaka znajduje się w moim posiadaniu. Są to jednak materiały niezwykle wrażliwe, nie rozstrzygam w nich czy wszystkie zdarzenia miały miejsce i czy odbywały się dokładnie według wyznań pani Moniki. Ale równocześnie uważam, że należy je opisać, gdyż każdy biskup jest osobą publiczną, a opinia publiczna winna mieć prawo znać zarzuty jakie stawia się osobie powszechnie znanej. Niech każdy czytelnik wyrobi sobie własną ocenę tych zdarzeń. Tak jak i ja je sobie wyrobiłem.
Monika przychodziła do mieszkania biskupa Jana regularnie i zawsze na jego osobiste życzenie wyrażone najczęściej telefonicznie. Wiedzieli o tych spotkaniach rodzice i babcia dziewczyny. Były to zawsze wizyty wymuszone przez hierarchę, pod pretekstem konieczności wręczenia Monice lub komuś z jej rodziny jakiegoś prezentu. Nagle biskup Jan miał do wręczenia Monice bardzo ważnej książki i było to niezwykle pilne. Miał dla babci dziewczyny specjalny osobisty prezent z samego Watykanu, różaniec od samego papieża Jana Pawła II, kalendarz ze zdjęciami religijnymi lub jakiś święty obrazek, który uzdrawiał i miał wyjątkową moc. Dla rodziców miał do przekazania ważną książkę, obraz przez siebie namalowany lub inny niezbędny detal.
Z czasem Monika musiała przychodzić na Kanoniczą, bo biskup Jan chciał jej przeczytać swoje kazanie lub artykuł do prasy i potrzebował pilnie opinii Moniki w tej „ważnej” kwestii. Dojrzały facet z doktoratem z teologii, musiał konsultować swoje kazania i publikacje z 15-letnią licealistką. Czy ktoś jest w stanie to zrozumieć…?
Jak nie chodziło o jakiś wyjątkowy prezent dla kogoś z rodziny Moniki, to hierarcha wpadał w nagłą chorobę i potrzebował pilnie lekarstwo, czasami ziółka lub miód pszczeli i to wyłącznie musiała być zawsze dostawa od rodziców Moniki, a ona sama miała to wszystko osobiście dostarczyć. Zawsze ona i zawsze sama…
Biskup Jan był zawsze niezwykle starannie przygotowany na przyjście dziewczyny. Na stole biskupa stała zawsze gorąca herbata, ciasteczka, różne soki, świeże pomarańcze lub inne egzotyczne owoce. Nigdy gdy przychodziła tam Monika nikogo nie było w mieszkaniu, poza samym gospodarzem.
Problemy pojawiały się dopiero po chwili miłej rozmowy z biskupem. Bez względu na pogodę czy porę roku, biskupowi robiło się nagle niezwykle gorąco. Zdejmował z siebie wówczas niemal wszystko, sutannę, koszulę, a potem „z powodu upałów” musiał nawet rozpinać swoje spodnie. Monika widziała jego wielki brzuch i rozpięty rozporek. Była niezwykle skrepowana i sparaliżowana, „zaciskała wargi i czekała aż to się skończy”. Ale się nie kończyło…
Szacowny gospodarz nalegał, aby i Monika się rozebrała z powodu panującego upału. Kiedy jednak dziewczyna twierdziła, że nie jest jej gorąco, blisko sześćdziesięcioletni mężczyzna rozpinał siłą dziecku koszulę pod szyją i zupełnie „przy okazji”, wsuwał jej swoją rękę pod koszulę i dotykał jej piersi. Po pewnym czasie sparaliżowana Monika czuła, jak biskup Jan drugą rękę wciska jej między uda…
Ciąg dalszy nastąpi…
BP JAN SZKODOŃ I JEGO DZIEWICE – część V.
Czytając akta dotyczące seksualnych nadużyć bp Jana Szkodonia i publikacje medialne na ten temat, zauważam pewną prawidłowość, która dotyczy tysięcy ludzi Kościoła. Zarówno seksualnych dewiantów, pedofilów, duchownych gejów, ale i księży heteroseksualnych oraz aseksualnych łączy pewna wspólna cecha. Tą cechą charakterystyczną jest pewna niedojrzałość psychoseksualna, którą zauważam u sporej części naszego duchowieństwa.
Przeprowadzałem z takimi duchownymi dziesiątki rozmów, niekiedy niezwykle burzliwych, kończących się czasami groźbami pod moim adresem, czasami płaczem i błaganiem o litość, a czasami zwykłym ludzkim wyparciem. Rozmawiałem z tymi ludźmi, gdyż kiedy trafiałem na seksualnego dewianta w archiwach kościelnych lub w archiwach IPN lub na skutek zgłoszenia samej ofiary lub kogoś z jej rodziny, zawsze kiedy dany sprawca jeszcze żył, pragnąłem poznać jego punkt widzenia i ewentualnie dać mu szansę na swoją obronę, zanim coś opublikuję na jego temat. I z tych moich trudnych rozmów wyłaniał mi się często pogubiony facet z zaburzeniami psychoseksualnymi. I nie ważne czy miał na sobie zwykły, prosty habit zakonny, czy sutannę zwykłego księdza, kanonika, prałata czy biskupa, to ta niedojrzałość była zawsze charakterystyczna.
Po pierwsze, obawa przed kobietą jako osoby, jej ciała i traktowanie jej jako potencjalnego źródła grzechu, moralnego upadku czy zbrukania. Kobieta dorosła, dojrzała, mająca swoje własne zdanie lub przeżycia odstrasza takich niedojrzałych mężczyzn. Stąd, kiedy przychodzi popęd seksualny, którego nie mogą opanować w życiu, szukają spełnienia w towarzystwie dzieci, także małych dziewczynek lub młodych dziewcząt, ministrantów, uczniów lub w swoim własnym męskim środowisku. Tą cechę potęguje niestety sześcioletnie wychowanie w seminarium i program nauczania kleryków, książki, publikacje i izolacja w procesie formacji zakonnej lub seminaryjnej. To tam przez lata studiów młody, niedojrzały psychoseksualnie mężczyzna dowiaduje się, że ciało każdej kobiety jest grzeszne, że może być ono źródłem jego upadku, że musi się izolować od kobiet i unikać jej towarzystwa. Ale biologia jest często silniejsza…
Po drugie, patologiczny stosunek chłopca do własnej matki, czasami osoby despotycznej lub odwrotnie wręcz nadopiekuńczej w stosunku do swojego syneczka, którego wychowuje na psychiczną kalekę. Jeżeli temu towarzyszy jeszcze dewocyjny, w Polsce wręcz ludowo-prostacki, i najczęściej oderwany od normalnego życia stosunek do samej religii, podświadome nakłanianie chłopca do kapłaństwa i wmawianie synowi, że jest wyjątkowy, wręcz wybrany przez samego Boga, ale musi bronić się przed zgorszeniem płynącym od kobiet, to nieszczęście gotowe.
Po trzecie, patologiczny wzór ojca, często z dominacją do przemocy fizycznej w rodzinie, któremu towarzyszą różnego rodzaju nałogi i naganny stosunek do syna. I co niezwykle ważne, do czego niechętnie przyznają się niedojrzali psychoseksualni księża, ojciec księdza także był dewiantem seksualnym, ale ponieważ w polskiej, tradycyjnej rodzinie katolickiej, często na głębokiej wsi, pewne zjawiska zawsze były tematami tabu i takimi jeszcze długo pozostaną, jeszcze długo nasze polskie zakony i seminaria duchowne będą pełne niedojrzałych psychoseksualnie i poranionych wewnętrznie kandydatów do stanu kapłańskiego. I takie błędne koło trwa w naszym kraju od pokoleń.
Kiedy młody Jan wychowywał się w góralskiej wsi na Orawie, nikt w jego środowisku nie zastanawiał się nad modelem wychowania jego i jego rodzeństwa. Jak się ludzie modlą, najczęściej z pamięci, bo są analfabetami lub półanalfabetami, składają ręce i chodzą do kościoła całymi rodzinami, to wystarczy. Nawet jak chłop babę na wsi w górach stłucze, zgwałci lub zdradzi, na trzeźwo lub po pijanemu, to przecież nie koniec świata. Tak było, jest i długo jeszcze będzie. Ale w Boga wierzy, jest katolik, i księdza proboszcza szanuje. A ponadto jest bieda, robić trzeba i na jakieś durne psychologie nikt czasu nie ma.
Kiedy więc dorastający chłopiec gdzieś w górach czuje, że coś z nim nie jest tak jak z innymi jego kolegami, to zawsze ma w życiu drogę skutecznej ucieczki. Do seminarium lub do klasztoru… Tam, gdzie nikt ze wsi, z rodziny czy znajomych o nic pytać go nie będzie, a wszyscy będą przy tym zachwyceni i dumni z jego wyboru. „Od wczesnego dzieciństwa wiedziałem, że powinienem być księdzem. O innej życiowej drodze nigdy nie myślałem”. To słowa bp Jana, który nigdy nie wspominał o patologiach środowiska z którego się wywodził, mimo iż jako kapłan zajmował się od lat tymi badaniami zawodowo. Za zgodą metropolity krakowskiego, kard. Karola Wojtyły (1920-2005), późniejszego papieża Jana Pawła II, podjął studia specjalistyczne z pedagogiki rodziny na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Miał nawet po doktoracie na KUL podjąć dalsze studia w Wiedniu i zrobić tam habilitację, ale do tego wyjazdu nigdy nie doszło. Ks. dr Jan Szkodoń, obecnie biskup, twierdzi, że decyzje zmienił sam metropolita robiąc go sekretarzem synodu archidiecezji krakowskiej, ale plotki po kurialnych korytarzach twierdzą, że prawdziwym powodem wstrzymania wtedy tego prestiżowego wyjazdu, były już wówczas mocno niepokojące zachowania księdza doktora. Nie poznamy już zapewne prawdy w tej sprawie.
Nie ulega natomiast wątpliwości, że dojrzały już sześćdziesięcioletni biskup w kontaktach z nieletnimi dziewczętami, zaspokajał swoje psychoseksualne dewiacje. I czynił tak od wielu lat, czego przykładem jest wieloletni kontakt z nieletnią Moniką. Bo jak wytłumaczyć fakt, że facet, który mógłby być dziadkiem licealistki, kładzie się z nią do łóżka i w trakcie pieszczot tuli się do niej jak dziecko i każe jej do siebie mówić po imieniu, bo tak mówiła do niego jego mama, a po chwili wstaje i nagle wymaga mówienia do siebie „księże biskupie”.
– „Gładź mnie po głowie i mów do mnie Jasiu, jak robiła to moja mama”. To dosłowny cytat z akt sprawy. Byłoby może i piękne, gdyby nie towarzyszyło tak dramatycznym okolicznościom zwykłej pedofilii wynikającej z psychoseksualnej niedojrzałości biskupa.
No właśnie biskupa. Skoro już w latach siedemdziesiątych pracownicy krakowskiej kurii dopatrywali się patologii w zachowaniu młodego księdza z doktoratem, to jak to możliwe, że awansował on tak szybko u boku kardynała, a później papieża, który w 1988 roku sam uczynił go biskupem, a wcześniej jako krakowski metropolita awansował go na ojca duchownego w krakowskim seminarium duchownym i ważnego kurialistę w tejże archidiecezji.
Kiedy ulicami Krakowa idzie procesja naszych biskupów zadaję sobie ważne pytanie. Ilu z nich kryje w swoim życiu podobne tajemnice? A może właśnie za tymi tajemnicami kryje się ta biskupia solidarność naszych hierarchów? Jeżeli tak, to nasze dzieci nie mogą nigdy czuć się bezpieczne…
Ciąg dalszy nastąpi…
Andrzej Gerlach