Jarosław Wocial. Rakiija. Chemikaljana III i IV.

Rakiija
Chemikaljana III

Moja choroba przestała być interesującym tematem nawet dla mnie. Mimo choroby i ciężkich powikłań związanych z chemioterapią, zajmowałem więc siebie i Was – Drodzy Czytelnicy, sprawami bardziej godnymi uwagi.

 

Krótko dla zainteresowanych. Po trzech tygodniach chorobowej huśtawki mam nadzieję, że doszedłem do siebie na tyle, żeby dziś być przyjętym do szpitala na drugą chemię. Muszę w tym celu oddać honorowo krew do analizy i poczekać na wyrok lekarza. Około dwunastej albo będę w drodze na oddział onkologii… albo w drodze do domu. Jeśli tylko nie trafi mi się znów ktoś, komu przeszkadzać będzie stukot klawiatury postaram się snuć moją niekończącą się opowieść dalej.

Rakija moi drodzy Rakiija.
Niech Was rak omija…
a i koronawirus też.

***

Rakiija
Chemikaljana IV

Chemikaljana starła się brutalnie z koronawirusem.
Póki co…. Chemikaljana tę bitwę przegrywa.

Z tygodniowym opóźnieniem spowodowanym chorobą, gdy tylko poczułem się trochę lepiej, spróbowałem postarać się o kontynuację leczenia mojego raka – czyli mówiąc prościej pojechałem do mojego ulubionego szpitala na chemioterapię. Chyba nie zdziwi nikogo, złamanie przeze mnie zasady „przy koronowirusie siedź w domu na dupie”, odmienianej na wszelkie sposoby.


No cóż moi drodzy…

złapanie wirusa MOŻE mi zrobić krzywdę

– nie leczony rak zrobi mi ją na pewno. 

Niestety. Mój lekarz prowadzący, swoją drogą przesympatyczny facet i pierwszy lekarz z którym wreszcie daje się porozmawiać i czegoś dowiedzieć, stwierdził (po osłuchaniu mnie, przeprowadzeniu wywiadu – a mówiąc po ludzku – po długiej rozmowie), że na chemię to jeszcze jestem za słaby i trzeba zaczekać kolejny tydzień.


Nie dyskutowałem.
Po pierwsze wierzę facetowi, a po drugie sam uważałem przed wyjazdem, że mój stan kwalifikuje mnie raczej do rehabilitacji niż kolejnej porcji trucizny.
Trzymając się nadal zasad podpowiadanych przez zdrowy rozsądek, pan doktór postanowił wysłać mnie na badanie na koronawirusa. Kombinował słusznie.


Przez cały okres choroby żaden lekarz nie spróbował nawet ustalić co mi jest. Trudno to zrobić przez telefon a bezpośredniego kontaktu ze mną służba zdrowia boi się jak ognia. Nie tylko zresztą ze mną. Szpital świecił pustkami. Zobaczyłem takie dziwo pierwszy raz w życiu. Dotychczas szpitale, przychodnie i wszystkie inne ośrodki Służby Zdrowia przeznaczone były do leczenia chorych.


Dziś w przypływie szaleństwa, wpuszcza się do nich albo tych, których choroby są najbardziej oczywiste – najlepiej żeby były śmiertelne, lub takich, którzy są na oko zdrowi ale trzeba sprawdzić czy czegoś nie roznoszą… zanim wypuści się ich do domu.

Wracając jednak do tematu.
Jak napisałem, pan doktór wymyślił dobrze. Jeśli byłbym nosicielem koronowirusa, konieczne stałoby się zamknięcie na kwarantannie wszystkich którzy mieli ze mną kontakt a wiec mojego rozmówcy i tych z którymi się kontaktował także.


A oprócz nich:
przychodni w której wcześniej pobierano mi krew, chorych, którzy czekali wraz ze mną w kolejce do lekarza zatwierdzającego nasz pobyt na oddziale chemioterapii i tak dalej, dalej dalej. Wystawił mi więc skierowanie na badanie czy aby mojej choroby nie wywołał nasz najnowszy antybohater. 
Skierowanie było do Szpitala Zakaźnego – najnowszej jednostki szpitalnej w Siedlcach, stworzonej naprędce dla obsługi chorych na chorobę od koronawirusową.

Pan doktór zrobił co musiał… postanowiłem więc zrobić to co powinienem. Mogłem właściwie machnąć ręką na to wszystko, wsadzić dupę do samochodu i wrócić do domu… skutek byłby ten sam a ja zaoszczędziłbym kilka godzin, ale jak sobie pomyślałem ile zamieszania to spowoduje, zapewne z wizytą w mojej wsi karetki z dziwnie ubraną obsługą, poszedłem grzecznie na badania.

Tryb był inny niż dla pozostałych podejrzanych. Na terenie nowego Szpitala Zakaźnego, rozstawiono dwa namioty straży pożarnej, w których odziana w strój ponoć zabezpieczający, maseczkę i coś w rodzaju motocyklowej osłony na twarz, przyjmowała pani „doktor od zarazy”.

Tak swoją szosą ludzie maja dziwne pomysły. Zastanawialiśmy się z Synem… (zapomniałem wspomnieć, że to on zawiózł mnie do Szpitala, jako że sam nie bardzo jeszcze czułem się na siłach), jaki geniusz wpadł na pomysł rozstawienia tych namiotów w taki sposób, że chory i potencjalnie chorzy, muszą przejść przez cały teren szpitala, żeby się do nich dostać, dzięki czemu mają okazję siać zarazę po całym tym terenie. Niczego nie wymyśliliśmy.

Pani doktor nie zaprosiła mnie do namiotu, więc nie mogę Wam go opisać. Uznała słusznie, że jako pacjent onkologiczny jestem zbyt narażony na zejście notarialne w przypadku wejścia do miejsca, gdzie zarazki rozsiewali inni chorzy. Zaproszony zostałem do gabinetu będącego punktem przyjęć chorych.


Opowieść o tym co działo się w tym gabinecie stanowiłaby całkiem zabawną historię… mój podsłuchujący pod drzwiami Syn popłakał się ze śmiechu, ale ponieważ nie chcę wyśmiewać się z ciężko pracujących i zapewne przemęczonych pracowników Służby Zdrowia, ten fragment pominę.

Suma sumarum – zostałem przebadany, obmierzony, sprawdzony (pobrano mi cztery próbki sam nie wiem na co), skierowany na prześwietlenie i do zajęcia miejsca na „Internie” celem oczekiwania na wyniki pobranych testów. Zdjęcie pozwoliłem sobie zrobić… ale na pobyt w gościnnych progach Szpitala Miejskiego nie wyraziłem zgody.


Miałem zwyczajnie dość. Po zaliczeniu na głodnego jednej przychodni i trzech szpitali w ciągu 6 godzin, moja potrzeba mocnych wrażeń oraz naocznego przekonania się jak to wszystko wyglądam zostały całkowicie zaspokojone. Na szczęście obyło się bez awantury. Podpisałem zobowiązanie, że będę siedział w domu, zgłoszę się na każde wezwanie i … pozwolono mi spadać. Wróciliśmy więc do mojej obory na dalszą rehabilitację.

UFF… faktów by było na tyle. teraz kilka wniosków.
Jak pisałem wcześniej „szpital świecił pustkami” – wszystkie trzy odwiedzone przeze mnie szpitale. W przychodni tabliczki z napisem „nie wchodzić” nie było, ale pod dachem mogło schronić się 4 osoby a oczekiwanie na proces pobierania krwi trwało ca 1,5 godziny. Na szczęście pogoda była piękna i można było przed przychodnią postać bez przemoczenia i zawiania.

Wytworzyła się przedziwna sytuacja, w której trzeba być zdrowym, żeby się leczyć. Chorych do szpitali się nie wpuszcza. Co mają ci ludzie ze sobą zrobić???
No cóż, na własnym przykładzie…. mogę powiedzieć to co usłyszałem od lekarki do której mam największe zaufanie – doktor Pałdyny, która widząc mnie pierwszy raz w życiu, postawiła trafną diagnozę, że mam raka. Pani doktór, w kontakcie telefonicznym, poradziła mi:

– Proszę dużo pić. Nie przyjadę do Pana, ponieważ mi nie wolno. Zakazano.

Znów miała rację. Strzeliłem sobie przed snem lampkę ulubionego Whiskacza i… choroba mi przeszła.

Nie podziękuję Służbie Zdrowia – nie mam za co.
Po prostu jestem naprawdę chory, a dzisiejsze działania Służby nastawione są na nie dopuszczanie do tego by zdrowi się rozchorowali, a nie na leczenie chorych.
Jest to nowatorskie podejście… choć zgodne ze starą zasadą ” po pierwsze nie szkodzić”.


Do tej pory, przez 60 lat mojego życia, a zapewne i przez wszystkie życia wszystkich pokoleń, lekarze mieli leczyć chorych, nawet z narażeniem własnego zdrowia i życia.
Dziś martwią się o zdrowych i o siebie, chorych pozostawiając samym sobie.
Ciekawe o ile osób więcej zmarło na skutek braku pomocy niż od wirusa. Stawiałbym na jakieś kilka tysięcy od początku roku… ale kogo to obchodzi. Zdrowych na pewno nie.

Zdrowi zainteresują się sprawą dopiero za chwilę.
Przymusowa kwarantanna spowoduje załamanie się gospodarki, spadek dochodów zdecydowanej większości zatrudnionych, utratę oszczędności przez tych nielicznych, jeszcze je posiadających i kilka innych radosnych wydarzeń, otwierających ludziom oczy.


Właściwie powinienem się cieszyć. Mój GMŻ wykaże jak bardzo jest potrzebny… tylko dlaczego takim kosztem. Dlaczego tak wielu, zapłaci tak wiele, za naukę rozumu przez nielicznych???

I tą Czercziliadą, żegnam się z Państwem do następnej Rakiiji.

Niech Was omijają wszystkie choroby…
bo pomóc Wam nie będzie miał kto.

I nudźcie się dalej w domach moi drodzy. Ja na szczęście mieszkam na wsi i chodzę gdzie chcę, nie narażając nikogo. Za kilka godzin będę miał wyniki testów i może nawet dowiem się co mi jest.


Tak swoją drogą… wyniki są po około 20 godzinach. Samo badanie trwa podobno 4… ale próbki trzeba zebrać, zawieść karetką do Warszawy (punktu badań), przywieść wyniki i zawiadomić zainteresowanych. Koszty życia poza wielkimi miastami.
O wynikach i Wam dam znać.

Jarosław Wocial