Jarosław Wocial. Rakiija. Chemikaljana w czasach zarazy. Część 3 i 4
Rakiija
Chemikaljana w czasach zarazy.
Część już sam nie wiem która.
Wreszcie się udało.
Po trzech nieudanych podejściach, podczas których albo:
– nie wpuszczano mnie do szpitala – bo byłem chory (sic),
– mój ulubiony lekarz (przynajmniej na dziś – mam jeszcze kilku z wcześniejszych okresów leczenia), kazał mi się kurować i wysłał na badania, dzięki którym wreszcie dowiedziałem się, że nie mam (jeszcze albo już) wirusa w koronie za to trafiło mnie się zapalenie płuc, która to przygoda w moim stanie tylko cudem mnie nie wykończyła… przy braku pomocy ze strony „ochrony zdrowia”
– i… w ostatnim podejściu – poinformowaniu mnie przez tegoż lekarza, jak mam dokończyć leczenie i zmianie sposobu podawania chemii, wczoraj… wszedłem do szpitala bez problemów, pobrano mi krew…
Tu mały wtręt rozrywkowy.
Smutno jakoś zrobiło się w tych naszych szpitalach. Pielęgniarka pobierająca mi krew, po tym jak położyłem na blacie szafek w gabinecie zabiegowym moją dokumentację medyczną, stwierdziła (prawdę mówiąc … hmmm… mało grzecznie):
– Co Pan mi się tutaj rozkłada!!!
Na moją grzeczną (choć mało się nie udusiłem z wewnętrznego śmiechu) uwagę, że:
– Ja się jeszcze proszę Pani nie rozkładam… ja tylko chory na raka jestem, ale mnie leczą,
opierdzieliła mnie, jak to się kiedyś mówiło, jak święty Michał diabła.
Pomyśleć tylko, że nie minęło jeszcze wiele czasu od tego, jak jej koleżanka po stwierdzeniu:
– Co się Pan denerwuje… jest Pan już przecież na ostatniej prostej;
śmiała się razem z nami.
No cóż… widać ten koronowany, na poczucie humoru także ma wpływ.
Do tematu Jareczku… do tematu…
Tak więc… wlazłem, oddałem i (po wizycie u lekarza… jakiego to już pisać nie muszę), wreszcie udało mi się przyjąć.
Prawdę mówiąc… trochę się chciałem wymigać… a chyba szkoda by było. Nie poszło aż tak prosto.
Po oddaniu krwi do analizy, miałem ca cztery godziny do wizyty lekarskiej. Pojechaliśmy więc z Synem w miasto.
Tragedia kochani… normalna tragedia… by była, gdybym lubił korki i zamieszanie. Ale nie lubię… a tu pełen luz.
Przypomniało mi się jak w „stanie ponoć wojennym” ogłoszonym przez gen. Jaruzelskiego, przyjmowałem Krakowiaków. Poszliśmy zaszaleć. Wystraszone Krakusy, ciągnęli mnie do hotelu, ględząc coś o „godzinie policyjnej”, a ja … no cóż, przyznam się bez bicia, że powiedziałem im:
– Warszawa nie Kraków i ze mną jesteście – pijemy dalej.
Kulili się potem chłopaki ze strachu, gdy wracaliśmy w kilku z Hybryd do MDM-u… środkiem Marszałkowskiej, drąc się na cały głos udając, że śpiewamy „pieśni patriotyczne”.
Marnie nam to co prawda szło… skoro żaden z przejeżdżających radiowozów, w których na pewno siedzieli funkcjonariusze z dobrym słuchem muzycznym, nie zatrzymał się żeby nas posłuchać.
Gdy wreszcie wylądowaliśmy w hotelu gdzie mieli pokoje, moje znajome Krakusy, stwierdzili:
– Dziwna ta wasza Warszawa… u nas w Krakowie od razu by nas zamknęli.
Nie brali pod uwagę, że tupet i bezczelność dużo w życiu mogą pomóc, jeśli tylko wie się jak ich użyć. Stawiam na to, że nikt nas nie zamknął… ponieważ milicjanci wychodzili z założenia, że
– jak lezą środkiem ulicy i mordy drą, to na pewno im wolno. Zatrzymamy… to jeszcze przyjdzie się tłumaczyć, a może nawet po pensji się przejadą.
Przypomniało mi się także stwierdzenie p. Czubaszek, która stwierdziła kiedyś, że
– Warszawa jest cudownym miastem, w którym da się żyć… ale tylko wtedy gdy 1/3 mieszkańców na wakacje wyjedzie.
Dziś pewnie byłaby zachwycona. Prawie wszyscy dali się zamknąć w areszcie domowym i wreszcie miasto nadaje się do życia.
Z takimi skojarzeniami, poprosiłem Syna, żeby podjechał do myjni „bezdotykowej”. On mył a ja szukałem policjantów, którzy chcieliby mnie zamknąć. Najwyraźniej nie mam szczęścia – nie trafił się żaden.
Lekko obrażony na niemrawość siedleckiej policji, zleciłem zajechanie na parking pod parkiem.
Park zrobiony jak trzeba. „Drzwi do lasu” w postaci pięknej bramy… a jakże taśmami obwieszone – tylko ogrodzenia nie ma.
– No tu to już muszą mnie zwinąć – powiedziałem do syna i poszedłem między drzewa. Żeby grzech był jeszcze większy… rozwiązywać moje problemy z pęcherzem. Byli… a jakże. Nawet patrzyli w moją stronę… i głowy odwrócili. Miałem jeszcze nadzieję, że się namyślą i postaliśmy tak z ca pół godziny czekając. Znów nic.
Wkurzony w stopniu skrajnym pojechałem do szpitala.
Wkurzony byłem nie bez powodu. Czytałem, że za takie „operacje” mandatami każą, a jak ktoś odmawia to mogą nawet do pierdla zamknąć. W moim przypadku to same mecyje. Mało, że wikt i opierunek za darmo to jeszcze leczyć by mnie musieli. Wreszcie raka bym miał leczonego bez kłopotów, z kręgosłupem coś by mi pomogli, chory pęcherz wyleczyli, z nerkami zrobili porządek, stawy… no dobra starczy tej wyliczanki, za dużo miejsca by ona zajęła gdybym ją dalej pociągnął. Teraz chyba rozumiecie???
Tam już poszło prawie nudnawo. Nie licząc tego, że z przykrością stwierdziłem, że rodzinną atmosferę w kolejce diabli wzięli, a mój lekarz nie ma konta na Fb, ponieważ jak stwierdził:
– Jak bym sobie założył, to takie różne „Wociale”, dupę by mi bez przerwy zawracali;
… przez co, szans na jego komentarze pod moimi tekstami niestety nie ma, oraz omówieniu z nim aktualnej sytuacji społeczno – gospodarczej, ze szczególnym uwzględnieniem braków w szpitalu środków ochrony dla personelu i chorych (pan doktór, miał fantastyczną maseczkę… którą kupił sobie sam, żeby nie zarażać chorych) poszedłem do apteki po trujące prochy i na salę po wlewkę trucizny.
Czasy takie, że człowiek się cieszy gdy go trują… ba – sam się tego domaga, a skargi na Fb wypisuje jak mu tego przywileju nie dają. Tradycyjnie już dostałem opieprz za łażenie po sali z kroplówką… choć przytoczone stwierdzenie lekarza chemii, że:
– Wie Pan… podręczniki o tym, żeby takie szwendanie się jakie Pan praktykuje coś dawało – nic nie mówią… ale żeby szkodziły – też. Rób Pan te swoje kilometry – zobaczymy co będzie;
które usłyszałem przy pierwszej chemii i teraz przytoczyłem, nieco gniew pielęgniarek ostudziło.
Wlewka duża nie była – jakieś pół litra plus trochę soli i wrażenia na mnie nie zrobiła. Od dziś będę się truł sam, łykając po cztery pigułki trucizny dwa razy dziennie przez dwa tygodnie. Po tym tydzień na oddech i po następną porcje… Oczywiście jak mnie znów jakaś cholera na glebę… no – do łóżka z gorączką nie pośle. Wtedy znów tylko ratunek w Żonie.
Trzymajcie kciuki kochani, coby od tych trutek i lekarskiej pomocy szlag mnie nie trafił.
Kto wam wtedy będzie takie długie posty pisał???
Rakiija Moi Drodzy rakiija…
niech was omijają wszystkie choroby.
Czasy przyszły takie, że najmniej chyba groźna jest ta „szalejąca pandemia”. Groźniejszy od niej jest nasz STRACH.
***
Rakiija
Chemikaljana
w czasach zarazy.
Mój rak rozstał się ze swoim wielkim kuzynem. On się zwija a ten toczący nasz kraj, rozkwita. Trudno się więc dziwić, że moje raczysko nie budzi większego zainteresowania nawet u jego nosiciela. Niemniej moim następcom w leczeniu swoich raków, winny jestem kilku wyjaśnień.
Jestem w trakcie pierwszego cyklu chemii, zwanej przez chorych białą. Otrzymałem wlewkę trucizny (dwie godziny w sali zabiegowej i bodaj 500 ml. trucizny do żył) a teraz od pięciu dni łykam chemię w tabletkach. Dwa razy dziennie, co 12 godzin, przyjmuję dożołądkowo jakąś „trutkę na szczury” w postaci 4 tabletek na raz.
Nie pisałem o tym wcześniej, ponieważ chciałem zaobserwować skutki tej kuracji. Nie wiem co będzie dalej ale jak dotąd, chemia w pastylkach przez pierwsze dwa dni nie wywoływała żadnych skutków. Funkcjonowałem normalnie i nawet robiłem swoje kilka kilometrów dziennie. Trzeciego dnia jednak poczułem jej skutki. Nie były jakieś bardzo szokujące – nudności i osłabienie, nie powodowały żebym stracił apetyt lub korzystał z usług miski klozetowej. Podobnie przebiegał dzień czwarty i piąty. Wieczorem szóstego udało mi się nawet przejść na spacerze z psem około kilometra.
Dziś (7 dzień) objawy w zasadzie ustąpiły.
NIE JEST ŹLE MOI DRODZY, CHOĆ NADAL UNIKAM LUDZI JAK OGNIA A SIŁY WRACAJĄ POWOLI.
Jeśli mogę coś Wam radzić… pomysł rozpoczynania kuracji w wielki czwartek, jest równie zły jak przyjmowanie wlewki dwa dni przed każdym innym świętem.
Jeszcze jedno. Sprawdziłem. Niewielka ilość alkoholu osłabia objawy. Ze względu na Wielkanoc pozwoliłem sobie na toast za zdrowie żony i… kilka kieliszków ajerkoniaku. Niesmak zmalał. Sensacji nie było. Na sprawdzanie większej ilości… zabrakło mi odwagi. Wystarczająco dużo wrażeń zapewnia mi Covid 19.
Wszystkiego dobrego Moi Drodzy
Cieszmy się z życia… póki trwa.
Jarosłąw Wocial