Jarosław Wocial. Rakiija w czasach zarazy. Część 1 i 2
Rakiija
w czasach zarazy,
Tępy jestem jak głupiego drwala topór.
Wciąż słyszę o wdzięczności dla lekarzy i pracowników służby zdrowia, za bycie na pierwszej linii frontu, walki z wirusem korona.
Nie rozumiem.
Nie lepiej by było, gdyby Służba Zdrowia przestała walczyć na froncie, a zwyczajnie zaczęła robić to do czego została powołana – leczyła chorych???
Jestem chory i niestety wdzięczności nie czuję.
Od czasu epidemii nikt mnie nie leczy. Ani na moją najgorszą chorobę – raka ani na tą czy te, które o mało mnie nie wykończyły bez koronowirusa. Nie mogę dostać się do szpitala na planowane zabiegi, ponieważ jestem chory. A jaki mam być – zdrowy??? Gdybym był zdrowy nie pchałbym się do szpitala… bo i po co???
Gdy leżałem w malignie, wpadło do mnie Pogotowie. Mili byli, ale lekarza z nimi nie było. Pomogli a jakże… trochę. Sami nie wiedzieli co mi jest. Wezwany lekarz z Pomocy nocnej i świątecznej (zachciało mnie się baranowi rozchorować w sobotę), najpierw odmawiał przyjazdu, a przymuszony przez dziewczynę z pogotowia, wpadł do mnie jak po ogień, nawet mnie nie zbadał – stał w największej możliwej odległości, a był obrażony, że wyciągnęliśmy go z domu (chyba), i w rewanżu wystawił mi pełnopłatną receptę, a na pożegnanie stwierdził, że:
– leki i tak ci nie pomogą... ale skoro chcecie.
Wezwana już w dzień roboczy lekarka z POZ, przyjechała a jakże. Znów mnie nie zbadała bo po co. Osłaniała się maską i wygoniła kierowcę, który ją przywiózł. Słusznie… mógł się przecież biedaczek czymś ode mnie zarazić. Czym nie wiadomo jako że pani doktór nawet nie usiłowała się dowiedzieć. Kazała mi dużo pić i uciekła.
Dzień później, ponieważ mój stan wyraźnie się pogarszał, szukałem pomocy u lekarki która mnie zna i zawsze bada. Odmówiła przyjazdu, twierdząc, że własnie jej zabronili kontaktować się z chorymi. Znów usłyszałem, że mam dużo pić. Wychodzi na to, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest woda.
Gdy już dzięki zabiegom żony, udało mi się jakoś wyjść z tego draństwa które mnie dopadło, usiłowałem dostać się na chemioterapię.
Usiłowałem.
Za pierwszym razem, mój lekarz (jemu to jestem wdzięczny… jemu i tym którzy przed epidemią mnie operowali i postawili na nogi. PRZED szaleństwem z koronawirusem), na zabieg mnie nie przyjął w zamian wysłał mnie na badania do szpitala zakaźnego. Dzięki temu wiem, że nie mam (lub nie miałem… a może miałem ale mi przeszło) wirusa Korona, ani żadnej z trzech rodzajów gryp na które ponoć zrobiono mi testy. Czego nie mam, już wiem… nie wiem tylko nadal CO MAM.
Przy drugim podejściu (tydzień później) nawet do szpitala mnie nie wpuszczono, ponieważ miałem stan podgorączkowy. To nowe zjawisko w dziejach ludzkości – chorych do szpitala nie wpuszczają.
Oprócz mojego podstawowego „szczęścia” – kolegi raka, choruję od miesiąca. Nikt z lekarzy nie udzielił mi żadnej pomocy. Nikt nawet nie spróbował ustalić co mi jest. Nie wiedząc, lekarze w ciemno zapisywali mi jakieś leki, o których sami mówili, że nie pomogą. Gdyby nie żona i wujek Google, pewnie by mnie już trafił szlag.
Od czasu wirusa, który spowodował ponoć śmierć 20 osób, nie wykonywane są zabiegi planowe. Nie leczy się chorych na inne choroby, dzięki czemu zmarło… no cóż – tego nie sposób się dowiedzieć. Ludzi najbardziej zagrożonych, zostawia się samym sobie. Nikt nam nie daje maseczek, strojów ochronnych i innych bajerów.
Nikt nie leczy takich jak ja – po 60 i chorych. A gdy wreszcie trafiamy do szpitala, lekarze robią co mogą… a na razie nie mogą wiele i zabezpieczeni na ile się da liczą: umrze nie umrze… umrze nie umrze… umrze… – o umarł.
We Włoszech już nam nawet pomocy nie udzielają… i słusznie.
W końcu już żeśmy się nażyli.
Naprawdę rozumiem sytuację.Rozumiem nawet to co ogłosił właśnie prezydent Tramp, że cyt:
” jeśli uda się doprowadzić do tego, że umrze 100 – 200 tysięcy, oznaczać to będzie żeśmy się wykazali”
cytat z głowy, więc pewnie niezbyt precyzyjny. Rozumiem – lekarze ratują ludzkość… tylko za co mam im być wdzięczny ja i te amerykańskie 200 tysięcy??? Za co mają być im wdzięczne te tysiące ludzi, którzy są nieleczeni z obawy o zdrowie lekarzy i pielęgniarek. Ci, którzy latami (jak mój Ojciec) czekali na operacje dziś odwołane.
Mogę zrozumieć… ale wdzięczny mam być – za co???
Jutro jadę zrobić trzecie podejście. Czuję się zdrowy… może nie jak byk – ale zdrowy. Może wreszcie uda się i dam się otruć.
Rakiija moi drodzy Rakiija.
***
Rakiija
Chemikaliana w czasach zarazy.
Okazuje się, że jednak na prawdę nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Na chemię znów się nie dostałem. Wszystko przebiegało jak zwykle. Najpierw okutani strażnicy, zmierzyli mi temperaturę i… wykazało im, że mam 38,5. Tym razem jednak w panikę nie wpadli i uciekać przede mną nie zaczęli. Ba… na ustach szatniarza, znajomego od fajek, dostrzegłem nawet cień uśmiechu.
Pokląłem i poszedłem do samochodu po telefon, żeby dać znać mojemu lekarzowi, że ze sprawy znów nici.
Najwidoczniej jednak świeże powietrze ma na mnie dobroczynny wpływ. Gdy wróciłem i znów zmierzyli mi temperaturę… cudownie spadła do 36,4. Normalnie „Krakowiacy i Górale… czyli cud mniemany”.
Ponieważ jakoś nie chce mi się wierzyć w moje zdolności zmian temperatury ciała w zależności od potrzeb… mogę chyba stwierdzić, że termometry bezdotykowe, strzelające promieniami (czy co tam one robią) w tętnicę szyjną, są zwyczajnie do dupy… jak większość naszej Służ…. ops przepraszam nadwrażliwych pracowników – „Ochrony Zdrowia”.
Wlazłem. Chorych do szpitala nie wpuszczają ale z 36,4 już można. Dzięki przygodzie na bramce, spóźniłem się na badanie krwi. Na szczęście dla mnie z pielęgniarką pobierającą krew jestem już prawie zaprzyjaźniony. To ona wcześniej usuwała mi szwy pooperacyjne i razem zastanawialiśmy się, dlaczego lekarz ma chorego aż tak bardzo … tam gdzie ma, że nie widząc rany, każe pielęgniarce usuwać szwy ze świeżej w końcu rany.
Zrobiłem chyba dobre wrażenie i mimo, że minęło trzy czy cztery tygodnie od naszej rozmowy, nie tylko mnie poznała, ale z uśmiechem machnęła ręką na godziny przyjęć i pobrała mi krew.
Ufff….
Ponieważ umawiałem się z lekarzem, że jak wreszcie uda mi się dostać do szpitala, będę miał zakładany port zadzwoniłem, żeby dać znać najwcześniej jak to możliwe, że wreszcie jestem.
Dla niezorientowanych – w tym wypadku „port” z morzem nie ma nic wspólnego. Jest to stałe „wejście” do żyły szyjnej, umożliwiające wielokrotne podłączanie kroplówki, bez konieczności każdorazowego wkłuwania się w żyły na rękach.
Miałem nadzieję trzymać Was – drodzy czytelnicy, w niepewności do czasu wstawienia tego „draństwa”… niestety okazji chyba nie będzie. Papa mati – mój lekarz prowadzący, właściwie się ucieszył, ale poinformował mnie, że o chemii nie ma mowy, ale mam się stawić u niego, żeby mógł mnie obejrzeć i jak trzeba – wyleczyć.
Znów na marginesie… ani pobierające mi krew pielęgniarki ?(pobierała jedna ale w pokoju były dwie) ani lekarz nie byli okutani w strój kosmity ba… nawet masek nie mieli.
Stawić się u Pana Doktora (wielkie litery nie bez powodu) za półtorej godziny. Ponieważ w całym mieście życie jakby trochę zamarło a już całkiem w barach i restauracjach, pojechaliśmy do domu na śniadanie. Zabawne, ale chociaż mam do szpitala 25 km i tak zaoszczędziliśmy. W knajpie zapłacilibyśmy i tak więcej niż kosztowało nas jedzenie i benzyna. Mniejsza z tym… wróciłem prawie na czas.
Tym razem już nikt we mnie z termometru nie celował. Lekarz badać mnie nie badał – stwierdził, że niema już po co, ponieważ po wynikach widać, że zapalenie płuc pokonałem i wystarczy to co robię. Popatrzył mi głęboko w oczy, poszedł coś sprawdzić i po chwili, poinformował mnie, że:
– więcej chemii „48 godzin” nie będzie;
– ponieważ jestem jednostka porządna (i kłopotliwa) zmienia mi rodzaj chemii;
– nowa, polega na dwugodzinnej wlewce co trzeci tydzień i łykaniu tabletek w domu.
Ucieszyć to się nie ucieszyłem. Czytałem coś na temat tzw. chemii paliatywnej – takiej zmyłki dla umierających rakowców, żeby podtrzymać w nich nadzieję ale pomagającej jak… kadzidło. Daje im się te proszeczki-cukiereczki i wysyła do domu… żeby dupy nie zawracali. Powiedziałem o tym Lekarzowi. Znów popatrzył na mnie dziwnie i oświadczył:
– Nie wiem co Pan czyta… ale niech Pan zacznie coś innego. To normalna chemia, którą rzadko kto dostaje, ponieważ NFZ nie chciał jej finansować. Za droga była. Dostawali ją tylko wybrani. Teraz jest trochę lepiej – bo potaniało. Ciesz się Pan zamiast marudzić.
Ucieszyłem się. Taka domowa chemia rozwiązuje dużo moich kłopotów… ale tak swoją drogą – co za czasy. Jest coś co ułatwia ludziom życie. Coś normalnego i dostępnego bez kłopotów. Coś co mogłoby pozwolić uniknąć przeciążania szpitali tłumami chorych, czekających na swoje dwudniowe pobyty na oddziałach szpitalnych.
Jest. Nie robi się tak… bo za drogo. Taniej jest płacić za pobyty w szpitalu, za pracę lekarzy, pielęgniarek i salowych, za jedzenie i leki dla tysięcy ludzi – niż dawać im lek, który mogą przyjmować w gabinecie zabiegowym i w domu.
Czy ktoś w tym całym NFZ potrafi liczyć??? A może nie w NFZ tylko w Ministerstwie Zdrowia. Co za burdel. A nam wmawia się wciąż, że trzeba coraz więcej pieniędzy na Ochronę zdrowia. No pewnie, że potrzeba, jeśli tak się gospodaruje tym co się dostaje.
Tak czy siak, Moi Drodzy, od przyszłego czwartku mam nadzieję wpadać do szpitala na dwie godziny i spadać do domu na trzy tygodnie.
Rakiija Moi Drodzy Rakiija
Nawet w chorobie trzeba mieć fart…
czego sobie i Wam serdecznie życzę.
Jarosłąw Wocial