Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Cześć 15

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XV.

Gdy usłyszy się nazwisko abp Juliusza Paetza, to większości z nas, kojarzy się nam ono z molestowaniem przez niego kleryków z poznańskiego seminarium arcybiskupiego, i słusznie. Ale dlaczego do dzisiaj nikt ze świata dziennikarzy czy samych ludzi Kościoła, nie odpowiedział na pytanie, jak zatem wyglądała jego biskupia posługa w diecezji łomżyńskiej. Przecież ten kościelny dewiant seksualny, został tamtejszym ordynariuszem w wieku 48 lat i jego seksualne możliwości i „apetyt” na młodych kleryków był wówczas nieporównywalnie większy niż w 2002 roku, gdy problem seksualnych napaści na kleryków stał się już sprawą niemal publiczną.


Pracując przez lata w szkołach katolickich w archidiecezji chicagowskiej poznałem starszego księdza z diecezji łomżyńskiej, który corocznie był zapraszany na okres wakacji do Chicago, aby zastępować znanego i niezwykle aktywnego w środowisku Polonii księdza z diecezji bp Juliusza Paetza. Ponieważ starszy kapłan czuł się osamotniony w obcym kraju szybko nawiązał ze mną kontakt, a z czasem zaczął mówić nieco więcej o ówczesnej sytuacji w polskim Kościele, ale także w jego rodzimej diecezji. Diecezji rządzącej od 1983 roku silną ręką bp Juliusza Paetza.

I wówczas zrozumiałem, że ta silna biskupia ręka potrafi także sięgać do cudzych rozporków. Czy zatem nikt o tym nie wiedział? Okazuje się, że wiedzieli o tym wszyscy, od nuncjusza po wiejskich podlaskich proboszczów, ale wszyscy przy tym odwracali głowy w drugą stronę. Jak tłumaczył mi to wówczas straszy ksiądz kanonik z Podlasia? Otóż, że ordynariusza przysłał im do Łomży sam papież Polak, że biskup przyjaźni się i spotyka od lat z samym nuncjuszem i że ksiądz biskup jest przełożonym, któremu wszyscy są winni posłuszeństwo, a jeżeli robi coś złego to odpowie za to kiedyś przed Bogiem. Teraz od siebie mogę dodać, że kiedy obecnie odwiedzam tamtejsze podlaskie diecezje widzę zupełnie inny świat, którego nie rozumiałem z perspektywy Chicago.


Kto w latach osiemdziesiątych, w dobie jeszcze komuny, będąc klerykiem w podlaskim seminarium, odważyłby się oskarżyć o seksualną napaść swojego ordynariusza? Miałby przeciwko sobie wszystkich: całą diecezję, wszystkich wiernych, własną rodzinę, a nawet miejscowych dziennikarzy. Bo to Podlasie. Nie Warszawa, Kraków czy Poznań, a i tam przyszły metropolita radził sobie świetnie i nie napotykał na większy opór ze strony innych księży, wiernych czy mediów.


I tu pojawia się inny ważny problem, który obserwowałem od lat w USA, a mianowicie problem gwałtownego spadku rodzimych powołań we wszystkich diecezjach amerykańskich i masowego wówczas sprowadzania do pracy duszpasterskiej młodych księży z ubogich regionów świata. W wypadku metropolii chicagowskiej byli to księża z Polski, Meksyku, oraz z krajów Ameryki Łacińskiej i Filipin. Za każdego sprowadzonego do Chicago kapłana, diecezja jego pochodzenia dostawała kwotę za którą można było wówczas wykształcić w tych krajach od 5 do 15 kleryków.

„Kupowano” więc takich kapłanów, a z czasem kanonicznie inkardynowano ich do archidiecezji chicagowskiej, za zgodą ich rodzimych ordynariuszy. Kardynał z Chicago miał w ten sposób młodych księży i mógł ich wykazywać papieżowi przy wizytach „Ad lumina”, a biskupi z innych stron świata świeżutkie, zielone amerykańskie dolary.
Także ci młodzi księża sprowadzeni w ten sposób do Ameryki nie mieli powodów do narzekania, bo dostawali posady i wynagrodzenia o jakich nigdy nawet nie marzyli wcześniej. Pracowali ze swoimi rodakami, Polacy w polskich parafiach, Latynosi w kościołach latynoskich, a filipińscy księża z emigrantami z Filipin.

W ten sposób dziesiątki księży z diecezji łomżyńskiej, tarnowskiej, krakowskiej czy innych, dołączyli  do kleru amerykańskiego i pracują tam do dzisiaj. Nigdy nie sprzątali, nie pracowali na budowach czy fabrykach za najniższe stawki, jak ich parafianie, a przy tym cieszyli się szacunkiem i zarabiali stawki jak ich amerykańscy koledzy w koloratkach. Jednym słowem, wszyscy byli zachwyceni.


Swoją szansę w tym procederze znalazł także nowy ordynariusz łomżyński, bp Juliusz Paetz. Wiedział jak łakomym kąskiem jest dla wielu młodych księży wyrwanie się z zapyziałego Podlasia w wielki świat, ale wszystko miało swoją cenę. A dla nowego ordynariusza łomżyńskiego cena była jedna i kto był w stanie ją zaakceptować, ten wyjeżdżał.


Po latach okazało się, że ówczesny metropolita chicagowski, kard. Joseph Bernardin, także nie był obojętny na uroki młodych mężczyzn i powstał, trwający długie lata, proceder „przekazywania” sobie „duszpasterskiego wsparcia”. Ale przełomowym momentem okazał się w tym duszpasterskim biznesie 1988 rok. Wspomniany kardynał przeforsował wówczas zgodę papieża Jana Pawła II, na wyświęcenie na biskupa pomocniczego swojej archidiecezji, urodzonego w 1924 roku w Chicago i pochodzącego z rodziny polskich emigrantów ks. Thaddeusa Josepha Jakubowskiego. Jak się szybko okazało, nowo wyświęcony amerykański biskup był moralnie wart swojego kardynalskiego protektora. A ponieważ, jako biskup pomocniczy w archidiecezji nadzorował także polonijne szkoły i parafie w archidiecezji, wiem dobrze o czym piszę.


Nie wiem kiedy biskup łomżyński i nowy biskup pomocniczy chicagowski poznali się bliżej, niektórzy księża z Chicago twierdzą, że znali się dobrze jeszcze z okresu rzymskiego, ale obaj hierarchowie szybko wpadli na pomysł udoskonalenia przepływu młodych kadr pomiędzy obu diecezjami. Był to iście szatański pomysł, który szybko wcielili w życie…


Ciąg dalszy nastąpi.

 

Andrzej Gerlach