Radek Wiśniewski. Pies o imieniu Abo vs ociemniały wewnętrzny obserwator Dobromira od mięsnych maszyn.

I znowu kolejny przedstawiciel narodu, niejaki Sośnierz Dobromir, mówi, że zwierzęta to maszyny z mięsa i kości, bo nie mają świadomości ani wewnętrznego obserwatora. Ktoś napisał, że wewnętrzny obserwator mówiącego te słowa p. Osła wyszedł po fajki i nie wrócił. Pewnie nawet nie po fajki, tylko coś cięższego i nie wyszedł, ale nigdy nawet nie wszedł, zatem nie mógł wyjść.

Oczywiście to znany od wieków zabieg, który polega na tym, że żeby zabić jakąś istotę, trzeba zerwać jakiekolwiek poczucie łączności z nią. Pomysłowy Dobromir S. nie może mieć ze zwierzętami nic wspólnego, jeżeli ma się zaraz zgodzić na ich skórowanie na żywca. Skórowanie czyli obdzieranie żywej istoty ze skóry. Żeby futro było. Z norek. Na przykład.

Ogólnie mówiącemu te słowa o zwierzętach jako o maszynach z mięsa trzeba współczuć. Ludzie na tym poziomie emocji, empatii i uczuć są nieszczęśliwi tak bardzo, że nie są w stanie rozpoznać nawet tego stanu. Mieć uczucia ludzkie na poziomie kostki brukowej i tak ubogie życie – to jest nieszczęście. Naprawdę.

Dlatego mam propozycję dla wszystkich, którzy jednak mają wewnętrznego obserwatora, żeby spojrzeć na zdjęcie poniżej i nie zwracać uwagi na to, co jest w centrum kadru, ale to co jest na krawędzi. Tam jest mały, jak dla mnie zdumiewająco mały pies. Ma czarną sierść, piękny biały kołnierzyk na piersiach i ma na imię Abo. Przyniosła go moja ciocia a przygarnęła babcia Karolina, ta po której dziedziczę dar opowiadania i pisania.

 

 

 

Abo był jedną z pierwszych żywych istot jakie poznałem i z jaką zadzierzgnąłem silne więzi. Dodajmy, na początku oparte na strachu bo Abo wkładał, jak wówczas mi się wydawało – wielki, czarny łeb do mojego łóżeczka czy kojca (nie pamiętam tego wyraźnie, ale pamiętam to dobitnie) i czegoś ode mnie chciał. Jeden z pierwszych snów jaki pamiętam, to koszmar z Abo w roli głównej, w którym uciekam przed nim z łóżeczka na klatkę schodową budynku przy ulicy Gagarina w Warszawie i on mnie mija i biegnie na dół tak jakby mnie nie widział, jakbym poza domem stawał się niewidzialny.

Abo pewnie był zafascynowany małym człowiekiem i musiał mnie obwąchać, ale ja jeszcze wtedy tego nie wiedziałem. Potem wyprowadziliśmy się z rodzicami na jakiś czas z Gagarina a kiedy wróciliśmy miałem już więcej lat i byłem gotowy na nawiązanie relacji na wyższym poziomie. A że sporo czasu jako chorowite dziecko spędzałem w domu, to Abo był może nawet ważniejszy od kumpli z przedszkola czy podwórka. Był z nami bardzo zżyty. Pamiętam, że kiedy bawiliśmy się z Babcią w czterech Pancernych i psa ja oczywiście byłem Jankiem Kosem, Babcia była Sierżantem Dynią a Abo był Rekrutem Pchełką. I był mądry jak filmowy Szarik, wiedział kiedy trzeba siedzieć w czołgu zrobionym z czterech krzeseł i narzuty na tapczan, a kiedy dostaliśmy od niemieckiego czołgu i trzeba uciekać, a kiedy przejść do natarcia.

Z Abo nie wychodziło się na spacer bo Abo sam wychodził na spacer. Nie było jeszcze domofonów tylko zwykłe drzwi na sprężynie na dole a do tych od mieszkania mógł drapać, albo podskoczyć do klamki. Także babcia Karolina wypuszczała go na górze, a Abo już sobie sam biegł na sam dół (mieszkaliśmy na ostatnim piętrze) i sam wracał a kiedy wracał – drapał pazurami w nasze drzwi z drugiej strony. I ten system działał, a drzwi miały wydrapane płaty olejnej farby z obu stron. Zawsze wracał.

Ale nie zawsze wychodził. Kiedy rodzice wyjechali na saksy latem 1980 albo 1981 roku złapałem ospę wietrzną. Atak nadszedł w dwie godziny, kiedy byłem z Babcią w zoo. Poczułem się nagle źle i to było to. Wróciliśmy do domu, Babcia zrobiła mi legowisko na swojej wersalce, bo z niej był widok na czarno-biały telewizor a Abo, który czuł, że ze mną jest coś nie tak zajął miejsce zaraz obok. Kłopoty zaczęły się, kiedy się okazało, że Abo już nie chce iść na dwór ani jeść ani pić – tylko czuwa. A zupełnie groźnie zaczęło się robić, kiedy przyszedł lekarz, obcy, a Abo zaczął szczerzyc na niego zęby.

Pilnował chorego przyjaciela. Nikt obcy nie miała prawa się zbliżyć. I on nie dawał sobie prawa do zejścia z posterunku. Babcia interweniowała, Abo skowyczał, gryzł Babcię po rękach, drapał w drzwi, szczekał. Lekarz nie miał komfortowych warunków pracy. A potem Abo znowu warował. I znowu babcia musiała go na siłę wyrzucać za drzwi, żeby poszedł się załatwić na dwór, ale on drapał w drzwi, wył i szczekał domagając się powrotu na posterunek.

 

Pewnego razu rodzice wysłali mnie na wakacje do Wrocławia. Kiedy wróciłem Abo już nie było. Podobno wyszedł, któregoś dnia jak zawsze drapiąc w drzwi i już nie wrócił. Nikt nie wiedział dlaczego, poza Babcią Karoliną, która mówiła, że poszedł mnie szukać, a że byłem we Wrocławiu to nie mógł mnie znaleźć w Warszawie i zaginął. Wychodziłem za nim miesiącami, szukałem po podwórkach, wołałem, wydawało mi się, że go widzę tu czy tam, ale to nie mógł być Abo, bo przecież Abo by poznał mój głos bez pudła. Kiedy potem zamieszkałem z Mamą w Brzegu a do Taty jeździłem do Warszawy na sobotę i niedzielę – bywało, że dalej wychodziłem poszukać Abo. Miałem już 9, 10 lat, szansa że Abo nadal żył była bliska zeru. Ale chodziłem bo wciąż miałem nadzieję, że mój pierwszy przyjaciel gdzieś jest, że go odnajdę.

Kiedy zniknął, Abo nie był już młodym psem. Miał więcej niż dziesięć lat, a dla psa to wiek wczesnoemerytalny. Być może doszło do jakiegoś wypadku, może wyczuwał, że nosi w sobie chorobę i – jak wiele zwierząt – chciał umrzeć w samotności? Miałem wtedy 7 może 8 lat kiedy zniknął. Dzisiaj mam 46. Pamiętam dalej Abo i zdarza mi się, że gdy widzę psa podobnego do niego, małego, kudłatego, czarnego kundla z białym krawacikiem z przodu mam ochotę zawołać go po imieniu.

Prawdopodobnie przez Abo zupełnie nie przemawia do mnie katolicka nauka kościoła o tym, że zwierzęta nie mają duszy. Wydaje mi się to kompletna bzdurą, albo mają, albo nie mają, ale wtedy i my nie mamy, ja, Ty. Wizja Raju w którym nie będzie miejsca dla Abo jest dla mnie ściemą i opowieścią kretyna. Raj, jako sterylna kopuła świątyni wypełniona jakąś hosanną, to dobre dla p.Osła Dobromira Sośnierza i jego wewnętrznego obserwatora. Ja bardzo dziękuję. Postoję.

Jeżeli na coś mam nadzieję, chociaż to pewnie bardziej fantazja, wymyślone kolejne zakończenie filmu, który kończy się źle, ale chciałoby się, żeby kończył się dobrze, to jest dla mnie oczywiste, że musi być tam miejsce na nasze spotkanie z Abo i wyjaśnienie sobie, że nie trzeba było wtedy biec mnie szukać latem 1982 roku, że przecież za tydzień czy dwa i tak bym wrócił.

I rzeczywiście, popatrz przyjacielu, wróciłem, jestem, mam ten sam zapach i te same dłonie a ty masz ten sam biały krawacik pod pyskiem i te same oczy jak czarne kulki, których tak się bałem jako roczne, dwuletnie dziecko.

Reszta się nie liczy.

#remmebering_all_my_friends

fot of fot. Monika Wiśniewska

Radek Wiśniewski