Warszawa – notatnik pedofilii. Część 3 i 4
PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część III.
Podtrzymuje nadal moją ofertę, aby osoby duchowne lub ich świeccy obrońcy, także wzięli czynny udział w komentowaniu tego cyklu, bo wiem jak wiele ludzi Kościoła czyta moje teksty, a wypowiada się na ich temat wyłącznie poza tym forum. Proszę tylko wszystkich czytelników o konieczne zachowanie kultury wypowiedzi.
Wychodzenie z małoletnimi chłopcami na miejscowy basem i ekscesy wobec młodych ministrantów do których dochodziło w zakrystii, tylko rozzuchwaliło ks. Grzegorza Kocięckiego, otwockiego proboszcza. Z czasem ksiądz zaczął pod różnymi pretekstami ściągać ministrantów, przypominam chłopców 10-11 letnich, do swojego pokoju na plebanii. Kiedy czyta się z dokumentacji sądowej i z relacji prasowych do czego dochodziło podczas tych spotkań, to każdemu człowiekowi nasuwają się pytania, które paść tutaj powinny.
Ksiądz podawał na plebanii dzieciom alkohol, po czym pokazywał im filmy pornograficzne, a następnie ich molestował. Nie chcę tutaj tego opisywać swoimi słowami, aby nie zostać posądzonym o stronniczość, więc zacytuję tu jedynie kilka zdań, które mnie osobiście wstrząsnęły: „Zapraszał do siebie ministrantów, częstował alkoholem i oglądał z nimi ostre pornograficzne filmy”.
Do postawienia księdza przed sądem doszło dopiero po dziesięciu latach, o czym jeszcze napiszę dokładnie w kolejnej odsłonie tego cyklu. Przede wszystkim dlaczego czekano z tym tak długo.
Proszę sobie wyobrazić, że obrona księdza wykorzystała ten fakt po latach i doprowadziła do formalnego przedawnienia tego zarzutu. Facet w wieku 45 lat upija chłopców ze szkoły podstawowej, pokazuje im przy tym filmy pornograficzne, a potem wykorzystuje seksualnie, po czym prokuratura uznaje ten pierwszy zarzut za już przedawniony. W dokumentacji znalazłem takie stwierdzenie: „Z powodu przedawnienia karalności umorzono postępowanie wobec ks. Grzegorza Kocięckiego za rozpijanie nieletnich ministrantów, którym także w dużych ilościach podawał alkohol”. Takie mamy jednak prawo. Dobrze, że tylko upijanie dziesięciolatków się mu formalnie upiekło.
Ale fakt pijaństwa z dziećmi alkoholu stał się też rzekomo powodem linii jego obrony. I tutaj proszę zobaczyć na niewyobrażalne matactwa w obronie kościelnego dewianta. Najpierw uniewinnia się go za fakt upijania dzieci, a potem ten dowód, że nieletnie ofiary były pijane, perfidnie wykorzystuje dla obrony samego sprawcy. Bo jak ministranci byli całkowicie pijani i „urwał im się film”, to nie mogli wiedzieć, co ksiądz im robił. Ilustruje to najlepiej jeden cytat: „ Pili z księdzem tak, że film się im urwał i dokładnie nie wiedzą czy coś z nimi robił czy też nie”. I jak się Państwu podoba taka linia obrony?
Robił czy nie robił? To jeszcze dwa druzgocące cytaty: „Ksiądz zdjął t-shirt, położył się na dywanie, kazał mi podejść do siebie i położył się prostopadle do niego, tak aby moja głowa była na jego brzuchu. On powiedział: „chodź, połóż się na brzuszku””. „Dotykał moich włosów i mówił: „Zobacz, jak mi staje””.
Jestem samotnym ojcem dwóch nastolatków. Moi synowie nie chodzą po plebaniach i zapewne chodzić nigdy nie będą, ale nie rozumiem jak do tego mogło dochodzić, że duchowny tyle razy już przenoszony na różne parafie mógł cos takiego robić zupełnie bezkarnie i nikt tego nie zauważył, że z jego mieszkania wychodzą pijane dzieci chodzące do szkoły podstawowej. Rodzice chłopców, inni księża pracujący na tej parafii, przypadkowi przechodnie na ulicach? Czy ktoś z czytelników potrafi mi to sensownie wytłumaczyć? O biskupiej kurii warszawsko-praskiej tutaj nawet nie wspominam, a tam wiedzieli najlepiej dlaczego go przenoszono. Ale wszystkim biskupom, którzy są zamieszani w tą aferę poświęcę jeszcze odrębny wpis.
Nie wiadomo jak długo by to jeszcze trwało, gdyby po kilku latach na drodze życia jednego z molestowanych ministrantów (Mateusza K.) nie stanął jeden mężczyzna, terapeuta ofiary, który stanął na wysokości zadania i powiadomił prokuraturę.
Ciąg dalszy nastąpi…
PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część IV.
Nikt z władz archidiecezji warszawskiej, a po 1992 roku, także diecezji warszawsko-praskiej, nigdy nie podjął próby rozliczenia ks. Grzegorza Kocięckiego z jego patologicznych zachowań. Na warszawskiej Pradze często zmieniali się ordynariusze, każdy z nich miał przy tym biskupią gębę pełną teologicznych frazesów, ale żaden z nich nie zrobił nic, aby chronić dzieci-ministrantów, ofiary kościelnego dewianta, a także ich podwładnego. Mało tego, ten pedofil nawet awansował w hierarchii diecezji, tym bardziej, że przynosił swoim ordynariuszom coraz większe zyski. Los nieletnich ofiar się nie liczył.
Jedną z najbardziej znanych obecnie ofiar ks. Grzegorza Kocięckiego był Mateusz K. Jako ministrant służył przy otwockiej parafii od czasów swojej pierwszej komunii świętej. Miał zaledwie 11 lat gdy po raz pierwszy padł ofiara księdza proboszcza. Jego dramat trwał przeszło 15 miesięcy, ale nawet po tym czasie nie był w stanie się pozbierać. Rozpoczął się psychiczny koszmar, który trwał latami. Mateusz wszedł w okres dojrzewania, było coraz gorzej. I wracały wspomnienia…
Był już pełnoletni, od czasów molestowania minęło dziesięć lat, gdy zdecydował się na terapię. Trafił do gabinetu psychologa-terapeuty, pana Marka Sułkowskiego (mam nadzieję, że nie będzie on miał mi za złe, że ujawniam jego dane), człowieka niezwykle doświadczonego. To terapeuta Mateusza K., podczas spotkań ze swoim pacjentem szybko się zorientował, że ma do czynienia z ofiarą pedofila. Zorientował się, kto i w jakich okolicznościach wykorzystywał seksualnie małoletniego Mateusza.
W 2011 roku terapeuta, pan Marek Sułkowski, gdy zebrał wszystkie potrzebne mu informacje, powiadomił prokuraturę o wydarzeniach sprzed dziesięciu lat i dramacie swojego pacjenta. Ruszyła lawina prawna, długie śledztwo, akt oskarżenia i długi proces karny. O tym procesie napiszę jeszcze więcej w kolejnych odcinkach tego cyklu. W tym dodam tylko, że już podczas procesu, terapeuta Marek Sułkowski zeznawał jako świadek oskarżenia.
Można przyjąć niemal jako pewnik, że gdyby nie postawa pana Marka Sułkowskiego, ks. Grzegorz Kocięcki byłby nadal zupełnie bezkarnym pedofilem, a nawet cenionym duszpasterzem w diecezji warszawsko-praskiej. Spośród jego licznych ofiar, tylko nieliczne zdecydowały się po latach na zeznania i na współpracę z organami ścigania. I tu jeszcze jedna istotna uwaga. Kilku molestowanych ministrantów zdecydowało się wstąpić do seminarium. Biorąc pod uwagę opinie specjalistów z zakresu seksuologii, którzy zgodnie twierdzą, że wielu molestowanych w młodości chłopców, staje się po wielu latach sprawcami podobnych zachowań wobec dzieci, aż boje się pomyśleć, jakimi księżmi będą oni w przyszłości.
Niestety, wielu funkcjonariuszy (będą tutaj anonimowi) zajmujących się od lat ściganiem przestępstw o charakterze seksualnym z którymi rozmawiałem twierdzi, że zbyt wielu terapeutów nigdy nie informuje organów ścigania o tym, że ich pacjenci padli w dzieciństwie ofiarą pedofilów. Szczególnie dotyczy to terapeutów, którzy współpracują z diecezjami, zakonami i innymi instytucjami kościelnymi. Słyszałem nawet o drastycznym przypadku, gdy pewien terapeuta, podobno były ksiądz lub brat księdza (nie udało mi się tego jednoznacznie ustalić), powiadomił miejscowego biskupa o tym, że jego pacjent padł ofiarą księdza pedofila z tejże diecezji, a nie organy ścigania. Potem chronił sprawcę molestowania, a nie ofiarę.
Niech ilustracją tego problemu będzie cytat jednego z dokumentów, który dotyczy sprawy karnej Mateusza K.: „O podejrzeniu pedofilii powiadomił prokuraturę w 2011 roku psycholog, który prowadził terapię wykorzystywanego seksualnie ministranta. W trakcie terapii wyszło na jaw, że dorosły dziś mężczyzna, był w przeszłości ofiarą księdza pedofila. Sąd potwierdził, że takich ofiar w Polsce są tysiące”. Tysiące… Czy ktoś chciałby to skomentować?
Ale sprawa ks. Grzegorza Kocięckiego nie zakończyła się na tym etapie. Nie zakończył jej także prawomocny wyrok jaki zapadł w tej sprawie.
Ciąg dalszy nastąpi…
Andrzej Gerlach