Włodek Kostorz. Morskie opowieści. ” Husky zwany Łoczmenem.
„Morskie opowieści” – niechronologiczna opowieść #18
/dedykuję Tosi/
Husky zwany Łoczmenem.
Statek nazywał się m/v Generał Bem. Właśnie awansowałem na czwartego oficera, co po roku od ukończenia studiów zakrawało na błyskawiczną karierę resortowego dziecka. No dobra skończyłem jedynie Wyższą Szkołę Morską, czyli byłem w złym momencie historii nowożytnej w złym miejscu, znaczy w PRL-u. Dzisiaj absolwenci Akademii Morskiej bywają rozczarowani jeśli po roku nikt nie proponuje im stanowiska kapitana. Latają z tym nawet do psychologa, adwokata, trybunału w Strasburgu i innych organizacji zajmujących się poprawianiem humoru nieudacznikom. Pod koniec mojej kariery morskiej miałem takiego gostka za drugiego oficera, więc wiem co piszę. Jak mu kazałem zrobić szplajs na szpringu, to chciał mnie oskarżyć o napastowanie seksualne, taki był obcykany w arkanach morskich. No ale nie o tym chciałem…. jak zwykle.
Otóż płynęliśmy do Port Churchill na zatoce Hudsona po zboże, naród chciał chleba, bo igrzyska w tych czasach sam sobie organizował. Aby tam się dostać należy przepłynąć północny Atlantyk (polecam wszystkim miejskim neurotykom w ramach kuracji), potem Zatokę Labradorską, a na samym końcu wspomnianą zatokę Hudsona. Wiem, nic wam to nie mówi, gdyż jesteście w tych sprawach tak samo oblatani jak ten mój absolwent Akademii, kandydat na kapitan. Chodzi o to, że Port Churchill to północna Kanada, a tam przez dziesięć miesięcy jest zima, a potem już cały czas lato i lato. I właśnie to lato to najgorszy okres dla marynarza, gdyż na północy Labradoru cielą się lodowce i nachalnie żeglują na południe.
Jeśli ktoś z was był na Tytaniku, wie o czym mówię. Jak taki lodowiec się ocieli, robi to pod postacią kostek lodu, taka kostka lodu może być wielkości wypasionej galerii handlowej i przeważnie jest. Różnica jest taka, że galeria wystaje ponad wszystko w okolicy i łatwo ją zauważyć, a cielak jest lokalnym jajcmanem i wystaje jedynie na kilka metrów, resztę atrakcji trzymając pod wodą w ramach niespodzianki.
Ale w końcu dopłynęliśmy do tego Port Churchill, fakt że z wielką dziurą na dziobie, ale dopłynęli. W porcie czekała na nas firma wyspecjalizowana w łataniu dziur na dziobie, gdyż podobno jeszcze nikomu nie udało się tam dopłynąć bez dziury. Nie wiem dlaczego ich to bardzo bawiło. Twierdzili, że i tak jesteśmy cool, gdyż nie wszystkim udaje się dopłynąć, co ich mniej cieszy biznesowo, a to różni ich firmę od lokalnego zakładu pogrzebowego. Naprawa dwa tygodnie, a potem załadunek i szczęścia życzy kominiarz, gdyż należy jeszcze dopłynąć do Europy.
Port Churchill to wiocha na tysiąc osób obsługi elewatora. Jest tam jedna knajpa o mylącej nazwie Hotel-Motel. Jaki motel? Jedyne połączenie z Winnipeg jest samolotem, a droga kończy się wysypiskiem śmieci, jakiś kilometr za wiochą. Kurcze, już myślałem, że nie dobrnę do tego psa.
A więc trzeciego dnia obok trapu rozsiadł się pies rasy Husky. Siedział i przyglądał się. Nie dawał się pogłaskać, żarcia też nie chciał. Jak który próbował, Husky nie warczał, wstawał i szedł kilka metrów dalej, siadał z wyrazem pyska marki “bujaj się frajerze”. Spodobał mi się, prawdziwy marynarz, bo jak wiecie z poprzednich opowiadań, Cygan, kurwa i marynarz łaskę w dupie mają. Jak natura pokazała psy Husky też.
Roboty trochę było z tą naprawą. Cały czas przepompowywanie balastów, sprawdzanie zanurzeń i takie tam. Kto to miał robić jak nie czwarty oficer, niech się młody uczy. To się uczyłem. Któregoś dnia siedzę sobie na trapie i czekam aż balast spłynie, a Husky obok trapu. Skończył się, więc idę sprawdzić zanurzenia, pies za mną jakieś trzy metry. Zapisałem w kajeciku i idę na rufę sprawdzić, a pies za mną. Zapisałem w kajeciku, pies patrzy, to mu pokazałem – Widzisz pies, trzeba jeszcze czwórkę wypompować. No to pompujemy czwórkę, a to może potrwać. Z pentry przyniosłem sobie bułkę i kawałek kiełbasy i siedzę na trapie. Husky siadł vis-a-vis i patrzy tymi niebieskimi ślepiami, to na mnie, to na wikt serwowany przez socjalistyczną ojczyznę. Wyciągnąłem łapę – Chcesz? Przesunął się metr do przodu i dalej patrzy. Położyłem wurszt na ostatnim stopniu trapu – Bierz, nie rób popeliny – mówię. Wziął.
Potem pojawiał się tylko na moich służbach, nie wiem skąd znał mój plan pracy. I tak chodziliśmy sobie na dziób i rufę, pokazywałem mu zapisy w kajeciku.
– Patrz Łoczmen 9,25m, jak myślisz wystarczy? – Łoczmen przechylał łeb i merdał ogonem, znaczy wystarczy.
Szczególnie przelewanie balastów bardzo mu się podobało. Tak myślę, bo za każdym razem merdał.
Wieczorami chodziłem do tego Hotel-Motel, gdzie była szafa grająca z country-music, drewniana podłoga z wiórkami, wejście jak do saloonu w Tombstone, kurz od tańczących, piwo Miller i cała pijana wiocha. Brakowało tylko gościa w kapocie, który kopnie w te drzwi i krzyknie – Złoto w dolinie niedźwiedzi. Po kilku dniach zaprzyjaźniłem się w tancbudzie z połową miejscowej policji, czyli policjantem imieniem Mike. Druga połowa policji to policjant Steven, który uważał się za coś lepszego i każdego dnia zapijał swojego smutnego robaka w lokalnym, elitarnym country club. Niestety sam. No może nie sam, bo tam był jeszcze barman, ale ten zamykał geszeft o 21:00 by udać się do motelu. Od tego dnia, gdy miałem służbę, Mike przyjeżdżał do mnie na kawę. Chodziliśmy brać zanurzenia w trójkę, ja, Łoczmen i Mike. Tyle że Łoczmen nie pił kawy.
Popołudnie było ciepłe, więc siedzimy sobie na trapie z Mikiem i pijemy kawę, a tu Steven nadaje przez Łoki-Toki, że miś polarny jest w mieście i buszuje po prywatnych śmietnikach. Bo tam było tak, że tam misie, zgodnie z prawami natury buszowały po śmietnisku za miastem, ale ten chciał “extra wursta”, więc wybrał się do miasta. Mike zaproponował mi safari. Wsiedliśmy do policyjnego “Wranglera”, a Łoczmen wskoczył na tylne siedzenie. Wrangler miał z przodu bardzo duży, czarny karabin i takie odbijacze na kangury. Z liceum wiem, że w Kanadzie kangurów jak na lekarstwo, więc to był odbijacz na duże misie. Trochę wzmocniony, bo kangur to tak do stu kilo, a miś do tony. Jedziemy. No miś nie był specjalnie zadowolony z kontaktu z władzą wykonawczą, tym bardziej że Mike lekko popychał misia odbijaczem w stronę papmasów zamiejskich, ten pomrukiwał za każdym razem złowrogo. Za każdym popchnięciem Łoczmen wydawał z siebie pomruk zadowolenia. Miał inny punkt widzenia. Ja też, bo Jeep Wrangler to nie jest najlepsze zabezpieczenie przed dużymi misiami. A temu misiu oczko się nie odklejało.
Od tego dnia Łoczmen odprowadzał mnie do motelu i czekał aż z niego wyjdę. Fakt, kładł się za rogiem, gdyż nie bardzo lubił nabuzowanych ziołem lokalnych Indian, więc za rogiem sobie czekał. Potem odprowadzał mnie na statek, czasami dał się poklepać w ramach “dzięki kumpel”.
Czas mijał. Mike powiedział mi, że wszyscy w wiosce już wiedzą, że teraz Łoczmen za moją sprawą nazywa się Łoczmen i jeśli chcę mogę go sobie wziąć. Chciałem, ale już wtedy świat był pojebany i przepisy nie pozwalały nam na miłość do końca pieskiego życia.
W dzień naszego wyjścia wyszedłem na keję pożegnać się z Łoczmenem. Rozumiał, że to nasze ostatnie chwile, że świat jest zły. Długo szedł za statkiem do końca półwyspu. Stałem na rufie i na niego patrzyłem, on na mnie.
Potem za każdym razem gdy zawijałem do Kanady miałem idiotyczną nadzieję zobaczyć Łoczmena. Jedno mieliśmy wspólne. Na każdym statku zawierałem przyjaźnie, takie do końca życia, czyli do następnego statku. Bo wiecie marynarzom trudno się drugi raz spotkać, pozostaje tylko wierzyć, że kiedyś tak będzie. Jedno wiem na pewno, gdy przyjdzie mój czas, Łoczmen będzie czekał przed bramą.
Włodek Kostorz