Komu pomogą dzisiaj ci, którzy rządzą światem? Naszą umowę społeczną musimy napisać na nowo.

Odkąd rozpoczęła się pandemia, wiele pisze się na temat przyszłego kształtu światowej gospodarki. Jednak większość tych wypowiedzi, niezależnie od tego, w którą stronę patrzą ich autorki i autorzy, odbierana była co najwyżej z umiarkowanym zainteresowaniem. Bo „jeszcze nie czas”, „minie jeden kryzys, zajmiemy się drugim”.

Gdy jednak obecny kształt naszej umowy społecznej krytykuje sam „Financial Times” – który już samym swoim tytułem daje do zrozumienia, że stworzony został do opiewania sukcesów turbokapitalizmu – to znak, że zrobiło się poważnie.

Z powagi sytuacji zdajemy sobie sprawę w takich momentach naszego życia, które niemiecki filozof i psychiatra Karl Jaspers nazywał sytuacjami granicznymi – chwilami, kiedy stajemy się bezradni i bezsilni wobec przytłaczającego nas ogromu egzystencji i kiedy z całą siłą ujawniają się wewnętrzne sprzeczności i paradoksy ludzkiej kondycji. To chwile, w których załamaniu, a często też przedefiniowaniu ulega struktura naszego myślenia na temat tego, co ważne. Dziś właśnie znajdujemy się w takiej zbiorowej sytuacji granicznej.

Filozof Tomasz Stawiszyński w felietonie w TOK FM chyba słusznie zdiagnozował obecną sytuację. W otaczającym nas oceanie niepewności, nie do końca uświadomionych uczuć wywołanych przez niewidzialne zagrożenia (i te biologiczno-fizyczne, jak wirus czy klimat, i te ekonomiczne, których skutki już teraz zaczynają nas przytłaczać) wyławia jeden istotny motyw – wściekłość. Wielowymiarową wściekłość podyktowaną bezsilnością wobec stanu rzeczy, do którego doprowadziły m.in. dekady zaniedbań w sferze społeczno-ekonomicznej.

Pandemia zadziałała na nasz polityczny organizm jak skalpel, którym chirurg starannie zdziera zastrupiałą już tkankę, żeby dostać się do źródła zakażenia. W pierwszej kolejności napotyka zepsucie i rozkład, z którego później, być może, wyłoni się coś świeżego i żywego.

Nie tak dawno temu, kiedy sytuacja epidemiologiczna stała się już poważna w skali świata, do internetu trafił mem, na którym rzekoma hiszpańska biolożka wypomina dziennikarzom, że to piłkarzom, a nie naukowcom płaci się dziś miliony euro miesięcznie, gdy zaś stajemy wobec katastrofy, jaką jest pandemia, to nikt nie biegnie do Messiego, aby wynalazł szczepionkę.

Ten fejk obnażył istotny problem: nasze społeczeństwo w pewnych głęboko skrywanych aspektach nie różni się tak bardzo od tego, które żyło w starożytnym Rzymie. Dużo bardziej ceni sobie „igrzyska” niż „poszukiwanie mądrości”. Zmieniły się tylko dyscypliny i zarobki współczesnych gladiatorów. Nie chodzi tu o to, by z piłkarzy robić kozły ofiarne. Takimi samymi igrzyskami są dziś wyścigi korporacji nakręcające niekończącą się spiralę pogoni za zyskiem.

Swoją drogą, gdy ostatnio w radiu usłyszałem okrzyki radości prowadzących audycję, gdy Zbigniew Boniek ogłosił, że PZPN przeznaczy ponad 100 mln zł na wsparcie klubów piłkarskich, nie mogłem uwierzyć. 15 minut wcześniej ci sami ludzie opowiadali, w jak dramatycznej sytuacji znajdują się szpitale pozbawione podstawowych środków ochrony dla personelu medycznego ryzykującego własne życie. To jest właśnie mit naszego współczesnego świata, który tak bardzo chcemy widzieć jako cywilizowany, a nie barbarzyński.

Kolejny strup został zdarty ze środowiska naukowego. „Wielka nauka”, kojarząca się na co dzień z „big pharmą”, a więc środowiskiem goniącym za gigantycznymi pieniędzmi, nagle zburzyła swoje paywalle i największe koncerny wydawnicze kontrolujące czasopisma naukowe udostępniły bezpłatnie wszystkie publikowane u nich artykuły dotyczące COVID-19.

Świat na chwilę zachwycił się tą chęcią altruistycznego działania. Ale w tym pozornie pięknym geście, który ma stworzyć warunki do swobodnego przepływu informacji pomiędzy ośrodkami badawczymi, ukazuje się znowu tocząca ranę zgnilizna. Dlaczego takie rzeczy dzieją się dopiero wtedy, gdy świat płonie? Dlaczego ideał nauki jako dobra wspólnego ludzkości, mającego służyć zwiększaniu jej dobrobytu, a nie nabijaniu kursów akcji, na co dzień leży w kącie i kwiczy z rozpaczy? Dziś, gdy naukowiec chce opublikować efekty swojej pracy w liczącym się czasopiśmie, i to w wolnym dostępie, by każdy mógł bezpłatnie z nich skorzystać, sam musi zapłacić za to wydawnictwu kilka tysięcy złotych!

Zresztą deforma polskiej nauki, którą zafundowało nam ostatnio MNiSW, przyczynia się tylko do pogłębienia tego stanu rzeczy, zmuszając naukowców i całe uczelnie do koncentracji nie na badaniach, ale na konkurowaniu (znowu igrzyska!) o pieniądze z grantów, co zajmuje lwią część ich czasu. W powodzenie tego systemu stracił wiarę nawet nasz eksminister nauki Jarosław Gowin, który najpierw obiecał rektorom złote góry, a teraz opuszcza tonący okręt, gdy stało się jasne, że kryzys, który nastąpi po pandemii, uniemożliwi realizację większości obietnic związanych z podniesieniem finansowania polskiej nauki.

Kolejne paradoksy pandemii ujawniają się w USA. Czy paradoksem nie jest to, że jedna z największych potęg gospodarczych nie potrafi wyprodukować tak trywialnego produktu jak maseczki ochronne? Nie potrafi tego zrobić w zasadzie cały świat – niemal wszyscy produkują je w Chinach, bo tanio. A dlaczego tanio? Bo w systemach totalitarnych można wykorzystywać ludzi na wiele sposobów. Dopiero gdy ich fabryki i porty stanęły, okazało się, jak bardzo bezradne mogą być największe mocarstwa. Jak potwornie krucha i iluzoryczna jest cała nasza struktura ekonomiczno-społeczna.

Ameryka na kolanach z powodu maseczek. Służby specjalne wykradające je sobie wzajemnie. Mosad przeprowadzający tajne operacje ich zakupu…

Co gorsza, Trump, odwlekając decyzję o zakazie opuszczania domów przez Amerykanów, zaryzykował życie setek tysięcy rodaków. Czy miał rację? Jeszcze 29 marca twierdził, że nie ma potrzeby wprowadzania w Nowym Jorku kwarantanny. Trzy dni wcześniej w kraju zakażonych było już ponad 100 tys. osób. Dziś Nowy Jork błaga o wszelką możliwą pomoc z zewnątrz.

Dlaczego władze opóźniały tę decyzję? Bo za wszelką cenę chciały uniknąć negatywnych skutków znaczącego spowolnienia gospodarczego. A w obecnym systemie uniknąć ich można było tylko przez nieprzerywanie pracy jak największej liczby ludzi. Czy życie tysięcy z nich, tych którzy nie zakaziliby się i nie zmarli, gdyby wcześniej wprowadzono środki bezpieczeństwa, może być walutą, za którą wolno było Trumpowi kupić szansę na szybsze odbicie się gospodarki po kryzysie? Tak właśnie upada kolejny mit: że potęgę państwa można oprzeć na zasadzie społecznego darwinizmu; przetrwają tylko najsilniejsi, a słabi niech sczezną.

Czy równie cynicznie nie postępuje dziś u nas Jarosław Kaczyński, prąc za wszelką cenę – trupów, łamania konstytucji, totalnego chaosu w kraju – do wyborów?

Pandemia pokazuje gigantyczną wadę systemu, który zmusza miliony ludzi do gnieżdżenia się w zatłoczonych, duszących się od smogu miastach. I nie chodzi tu o to, że źle jest mieszkać w mieście lub dojeżdżać tam codziennie do pracy. Ale źle się dzieje, gdy nie mamy innego wyjścia z powodów ekonomicznych.

Wsie pustoszeją, miasta się rozrastają. Ludzie – dosłownie – mieszkają sobie na głowach na niespotykaną dotąd skalę. Taka koncentracja w jednym miejscu to idealny cel dla obecnego i kolejnych wirusów czy innych zagrożeń biologicznych. Gotując się w blokach, bojąc wystawić nos za drzwi, spójrzmy na naszą wieś. Tam życie mało się zmieniło. Można swobodnie wyjść na spacer, dzieci się bawią w ogródkach, rolnicy uprawiają ziemię, widok drugiego człowieka nie przyprawia o zawał serca, bo znajduje się on kilkadziesiąt lub kilkaset metrów dalej.

Czy byłoby nam tak źle, gdybyśmy nie byli zmuszeni do siedzenia sobie na głowach? Już w latach 70. eksperymenty etologa Johna B. Calhouna pokazały, że nawet w idealnych warunkach życiowych zbyt duże zagęszczenie jednostek prowadzi do tzw. bagna behawioralnego. W tym bagnie dzisiaj toniemy.

Być może oprócz projektowania przyjaznych środowisku zielonych miast, w których nadal będziemy akumulować ludzką masę, trzeba zastanowić się nad dezurbanizacją i stworzeniem warunków do ponownego rozproszenia naszych struktur demograficznych.

Choćby dlatego ogromną szansą jest uświadomienie sobie, a zwłaszcza pracodawcom, możliwości i zalet pracy zdalnej. Owszem, wymaga ona więcej zaufania do siebie obu stron tej relacji, ale dlatego właśnie rewolucja będzie zobowiązywała do zaangażowania się wszystkich. Dziś czujemy się w tym modelu zagubieni, ale gdyby nie był on wprowadzany na gwałt, mógłby się stać cennym wkładem w poprawę warunków życiowych wielu ludzi. Pod warunkiem że możliwości te nie zostaną wykorzystane wyłącznie do podniesienia zyskowności przedsiębiorstw.

sesja rady miasta Gdańska – zdalna z powodu epidemii

 

Do kogo więc dziś rządy państw skierują pomoc? Ponownie do tych „zbyt wielkich, by upaść”, aby za wszelką cenę odratować, co tylko się da, z walącego się w gruzy systemu? Czy może jednak zaczną nadrabiać dekady zaniedbań, przez które miliony osób pracujących na śmieciówkach lub w ogóle w szarej strefie straciło z dnia na dzień możliwość wyżywienia rodziny? Czy pozwolimy, aby to na tych ludzi spadł główny ciężar? Dlatego tak ważne jest zapewnienie im warunków, w których dwa tygodnie bez pracy nie będzie oznaczało przymierania głodem lub utraty dachu nad głową.

Parafrazując Michelle Obamę, można powiedzieć, że miarą naszego społeczeństwa jest to, jak traktuje się w nim najsłabszych (osoby z niepełnosprawnością, mniejszości etniczne, religijne czy uczuciowe). Dlatego tak symptomatyczny i symboliczny jest dziś widok setek bezdomnych, którzy zwykle nie figurują w polu percepcyjnym przeciętnego obywatela – wstydliwie skrywani przez miasta przed światem – na tle ociekających złotem i świecących pustkami kasyn w Las Vegas. To im właśnie owo mocarstwo w ramach pomocy wymalowało na asfaltowych parkingach miejsca do spania! Doskonały dowód na to, że jednak gdzieś popełniliśmy błąd.

Nie można się nie zgodzić z „Financial Timesem”: musimy naszą umowę społeczną napisać na nowo.

 

*Maciej Wodziński – filozof, doktorant w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UMCS

Jarosław Wocial. Chemikaljana w czasie pandemii. Część 8 i 9

Rakiija Chemikaljana 

Zwrócono mi uwagę, że obrażam innych i z przykrością stwierdzam że słusznie. Choć nie było to moją intencją, moje słowa o „stójkowych lekarzach z Ukrainy” można było… i uznano, za obraźliwe dla tych osób.
Przepraszam każdego z nich oddzielnie i wszystkich zbiorczo.

Tytułem wyjaśnienia jednak Moi Drodzy Czytelnicy, mogę tylko napisać, że nie było to moją intencją. Pisałem o tym, że ukraińscy lekarze stoją z termometrami w drzwiach szpitala, żeby zwrócić uwagę na fakt, wyznaczania wysoko zapewne wykwalifikowanych osób do takich dziwnych funkcji.
Nasi Ukraińscy bracia przyjeżdżają do nas za chlebem… dokładnie tak samo jak nasi rodacy jeździli do Niemiec, Francji, Zjednoczonego Królestwa czy USA. Są nam tak samo potrzebni jak „nasi” byli potrzebni tam.
Potrzebni do prac rolnych czy ogrodniczych… ale przecież także do tych, które wymagają wysokich kwalifikacji.

Brakuje nam lekarzy i pielęgniarek… ponieważ zostaliśmy wydrenowani. Łowcy głów zabierali nam wykształconych za nasze pieniądze specjalistów by wykorzystywać ich pracę i … mózgi u siebie. My – przy brakach kadrowych, zamiast wyciągać pomocną rękę do sąsiadów, wysyłamy ich do pilnowania drzwi wejściowych co zrobić może nawet … szef lokalnej komórki partyjnej.
Stać nas na to???

Jeszcze raz przepraszając…
Rakiija Moi Drodzy Rakiija.
niech was rak omija
Niech pomagają nam wszyscy a my… korzystajmy a czasem przeprośmy i podziękujmy
zaraz po tym, gdy jak ja – pukniemy się w czoło.

Rakiija
Chemikaljana.
Przed dłuższą przerwą.

Ponieważ zamierzam ograniczyć drastycznie moja aktywność na Facebooku, należy się Państwu ode mnie dokończenie mojej chemicznej historii. Nie zakończyłem jeszcze chemii ale… nie ma o czym pisać. Akurat mnie trafił się rzadki chyba przypadek, że chemia nie robi na mnie żadnego wrażenia. Nawet męczące mnie mdłości, skończyły się po przyjęciu leków im zapobiegającym.
Teraz jest po prostu nudno.

Wciąż powtarza się trzytygodniowy cykl:
wizyta u lekarza, wkraplanie chemii, pobranie pigułek z apteki, dom, cztery pastylki trucizny dwa razy dziennie, tydzień odpoczynku i… od nowa Polsko Ludowa… jak mawiały dzieci za moich młodszych lat.
Wyszczuplałem, włos mi się przerzedził i wypadła prawie reszta zębów. Osłabł znacznie też mój wzrok. Ogólne osłabienie powoduje, że moje codzienne czynności przebiegają w mocno zwolnionym tempie i…
To cały mój „rak”.

Ostatnio pani Ochojska ogłosiła publicznie, że „wygrała walkę z rakiem”. Może ma rację, choć o ile wiem, lekarstwa na raka jeszcze nikt nie wymyślił. Zwalniamy jego skutki ale pozbyć się drania nie potrafimy.
Mam i będę miał raka… od szczęścia tylko zależy jak długo potrwa okres remisji. Na razie szczęście mi sprzyja ale jak długo to potrwa – cholera wie.
Mam tego świadomość. Nie czekam na śmierć. Zamierzam korzystać z czasu jaki jest mi dany, żeby nadal się dobrze bawić… a może nawet zrobić coś pożytecznego w miarę sił i możliwości.

Moim „przyjaciołom w nieszczęściu” mogę powiedzieć tylko….
Trzymajmy się kochani. Nie walczmy z rakiem – pozwólmy się leczyć i nie marnujmy ani chwili. Nie wiadomo ile nam ich jeszcze zostało. Cieszmy się wiec z tego co jest i nie martwmy tym co będzie.

Całej reszcie czytających zaś:
Wrócę gdy coś się zmieni. Macie to jak… u mnie w kieszeni. Banki są zbyt niepewne hahahahhahahahaha

Rakiija Moi Drodzy Rakiija.
Niech Was omijają choroby… jakie by nie były,
Najdłużej jak się da.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija. Chemiljana V, VI,VII ” leczą tylko zdrowych”

Rakiija
Chemikaljana V

Mogę się leczyć – zdrowy jestem.

Czujecie Moi Drodzy absurdalny smaczek tego stwierdzenia.
Czasy mamy takie, że żeby się leczyć trzeba wykazać, że jest się zdrowym. Mnie się udało.

Mam wyniki badania na koronowirusa i trzy rodzaje grypy. Wszystkie wyniki są negatywne… co świadczy o mnie (jak sama nazwa wskazuje) pozytywnie.
Znaczy zdrowy jestem jak koń w kolejce do rzeźni. Teraz mogę wreszcie iść do szpitala leczyć raka trucizną i żadne sceny brygady już niestety nie dadzą mi rady… jak śpiewał kiedyś Jerzy Stuhr.
Umówiony jestem na środę i chemikaljana znów ruszy pełna parą.

Rakiija moi drodzy Rakiija
Nie przejmujcie się logiką. Dziś nie jest ona w cenie..

***

Rakiija
Chemikaljana VI

Do chemii podejście drugie.
Jutro rano jadę do szpitala na… jak mam nadzieję drugą chemię. Pewnie wracam w piątek. Do soboty więc będę trudno dostępny. No chyba, że nie trafi mi się znów ktoś, kogo będzie budziło klikanie w klawiaturę. Wtedy może .

Szkoda. czasy takie ciekawe a mnie zamkną w szpitalu. Mam nadzieję, że wypuszczą…

***

Rakiija
Chemikaljana VII

Jak tak dalej pójdzie Chemikaljana mogą okazać się znacznie dłuższe niż myślałem. Miałem pisać dziś ze szpitala, podłączony do kroplówki z chemią. Tymczasem było tak…

Z samego rana wystartowaliśmy z Synem na kolejną przygodę z chemioterapią. Dobrze nam się jechało i wesoło. Po porannym, spacerze z Tamą, na którym zrobiłem tak ca z pięć kilometrów, czułem się rewelacyjnie i byłem przekonany, że w tym zimnym ale słonecznym dniu, wreszcie dostanę port i napompują mnie chemią.


Syn bawił mnie jak mógł opowieściami o tym, jakie miny mieli i jakie komentarze wygłaszali jego znajomi, gdy opowiadał im jak przebiegała nasza poprzednia wizyta w szpitalu. Ponoć największe zdziwienie budził fakt, że chociaż najbardziej prawdopodobną przyczyną ewentualnego koronawirusa u mnie były kontakty z synem… próbki pobrano mnie, ale nie jemu. No cóż – też tego nie rozumiem, ale w końcu nie muszę. Minister wie lepiej a i mała ilość stwierdzonych zarażonych też skądś się bierze.

Pełen entuzjazmu prawie wbiegłem do szpitala, żeby oddać krew do analizy i… w drzwiach natknąłem się na dwie opancerzone ukraińskie pielęgniarki, które z groźnymi minami kazały mi siadać i szyję odsłaniać. Właściwie kazała jedna. Druga chyba miała trudności z polszczyzną i prawie się nie odzywała. Przeciwko pomiarowi temperatury nie miałem nic. Mierzyłem ją ostatnio regularnie a kondycja wynikająca z latania po lesie nastrajała optymistycznie. Czułem się prawie jak młody grecki bóg na wygnaniu z Olimpu.

Ja się czułem… ale termometr bezdotykowy widać czuł się inaczej. Wskazało to bydlę 37,6. Szczerze się zdumiałem. Pielęgniarka stwierdziła, że pewnie przegrzałem się w samochodzie i kazała odpocząć. Odpocząłem. Byle zgubiło jedną kreskę, wskazywało 37,5 i nie chciało ustąpić. Zrobiło się wokół mnie jakoś bardzo pusto.


Jeszcze nie zniechęcony zadzwoniłem na oddział do mojego chemicznego lekarza i… dupa. Już byłem w ogródku… już witałem się z gąską… a tu brzdęk i po ptokach. Usłyszałem, że:
chorych do szpitala nie wpuszczają. Mam się zbierać i przyjechać – jeśli wyzdrowieję oczywiście, w następny wtorek. Co było robić. Uszy po sobie, w samochód i do domu.

Niech mi teraz ktoś powie, że świat nie zwariował. Nie mogę się leczyć… ponieważ jestem chory. Nawet do szpitala mnie nie wpuścili z tego samego powodu. Zawsze mi się zdawało, że szpitale są właśnie dla ludzi chorych, a dowiaduję się, że chory do szpitala nie wejdę. Nie przyjmą mnie do żadnego innego… ponieważ jestem zdrowy.


Lekarz z onkologi, zasugerował, żebym nadal brał antybiotyk… oczywiście na niewidzianego, ale przepisać mi go nie mógł, ponieważ nie wpuszczony do szpitala nie jestem jego pacjentem. Normalne prawda?

Lekarka z POZ… oczywiście znów na niewidzialnego, wystawiła mi receptę na jakiś lek. Skąd wiedziała, że akurat ten mi pomoże, cholera wie. Do tej pory, choć mało mnie szlag nie trafił od gorączki, kaszlu i z kilku innych, bardziej intymnych powodów, nikt mnie nie badał a jedyną lekarską poradę jaką usłyszałem brzmiała: dużo pić.

Nie pisałem wczoraj. Zgodnie z lekarską poradą, siadłem sobie z butelką whisky przed sobą, mając doświadczenia za sobą i… usiłowałem coś z tego zrozumieć. Jak byłem chory nikt nie chciał mnie leczyć. Gdy wyzdrowiałem, zrobiono mi badania z których wynika, że jestem zdrowy. Do szpitala mnie nie wpuszczają bo jestem chory…
Whisky… pozwól żyć!!!!!!!!!!

Na wszelkie uwagi dotyczące mojego leczenia, czynione przez bliskich, nie uwzględniające mojego zdania, odpowiadam, że operowano mi kiszki a nie głowę i jeszcze wiem co robię. Może wiem… ale w mojej głowie jakoś się to wszystko zmieścić nie może.

Podobno z powodu wirusa zmarło kilkanaście osób. Ciekawe czy ktoś policzył ile rozstało się z życiem przez ten cały cyrk.
Może zmieści się Wam, moi drodzy czytelnicy???

Rakiija moi drodzy
Już sam nie wiem co ma Was omijać.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija Chemikaljana II.

Rakiija
Chemikaljana II

Zaniepokojonym.
Spokojnie moi drodzy – jeszcze żyję.

 

Do moich 6 litrów krwi dolano 3 litry trucizny. To, że ciężkie tąpnięcie przeszło mi już po 3 dniach i tak zakrawa na cud. Przy nim fakt, że jeszcze trudno mi pozbierać myśli i całą sprawę opisać można chyba traktować jak coś normalnego.


Otumanienie nie przeszkodziło mi co prawda, usłyszeć jak przedstawiciel rządu stwierdził, że:
– Nie ma się czym przejmować… przypadki śmiertelne przy koronawirusie dotyczą tylko ludzi starych i mocno osłabionych – na przykład tych chorych na raka…

Po takim tekście ja i wszyscy inni chorzy od razu poczuliśmy się lepiej. W końcu co tam my. Już i tak żeśmy się nażyli. Pielęgniarka ze szpitala, do której dzwoniłem, ponieważ od kilku dni mam ca 39 stopni gorączki, też powiedziała, że przejmować się nie ma czym. To pewnie tylko zwykłe przeziębienie.

Podobno F16 latające w mojej głowie już podchodzą d lądowania. Jak tylko wylądują i zgaszą silniki… znów coś napiszę.

Rakiija moi Drodzy Rakiija

Rakiija.
Po co ten baran to pisze???

Gotów jestem postawić duże pieniądze na to, że pytanie z tytułu zadajecie sobie co najmniej równie często jak ja, a znaczną część moich czytelników, już jakiś czas temu, skutecznie zniechęciło do lektury.
Podejrzewam… tym razem już tylko „podejrzewam”, że proces utraty czytelników rozpoczął się po przekazanej przeze mnie informacji o pomyślnym przebiegu operacji i usunięcia guzów.


Od tamtej pory pojawiła się druga część pytania, brzmiąca mniej więcej tak
– wyleczył się, raka mu usunęli… a on ciągle zawraca nam dupę, swoimi, interesującymi tylko dla niego problemami. 
W tym momencie grono moich czytelników ograniczyłoby się zapewne do nielicznych chorych na raka i członków ich rodzin, którzy trafili na moją Rakiiję… i to tylko tych, których wyprzedzam w leczeniu.
Od tych, którzy w chorobie wyprzedzają mnie to raczej ja się uczę i czytałbym ich opinie znacznie chętniej niż oni moje.

Trafiłem???

To słuszne na pozór rozumowanie, byłoby prawdziwe, gdyby nie to Moi Drodzy, że nie piszę poradnika, pamiętnika czy innej opowieści kardaszjanki, mających na celu skupienie uwagi czytelnika na własnej osobie.
Swoimi tekstami chce dać szansę moim bliskim i Wam, moi drodzy czytelnicy, na przeżycie raka „na sucho” Taki rak bez raka.

Teraz podejrzewacie zapewne, że choroba lekko rzuciła mi się na mózg. To też nie jest prawdą. Od jakiegoś czasu usiłowałem podtrzymać Wasze słabnące zapewne zainteresowanie, tekstami dotyczącymi tego raka, który rujnuje nam kraj. Na ile mi się to udało… biorąc pod uwagę, że mój „okres ochronny już minął” – jak to słusznie określiła jedna z moich ulubionych czytelniczek, nie potrafię ocenić, ale mam nadzieje, że moje teksty z „onko przerwy”, nie dość, że mogły zaciekawiać, to nie zostawiały za dużego pola do przypuszczeń co do szwankujących funkcji mózgu ich autora.

Napisałem kiedyś, że czytanie o raku przypomina oglądanie skoków narciarskich. Po wycięciu guzów… skoczek wylądował w całości, karku nie skręcił, rekordu nie ustanowił, Małysz to on nie jest więc – po cholerę to jeszcze oglądać. W ten sposób, oceniło to co robię zapewne wielu z Was i przy całej ewentualnej sympatii do autora, jego posty stawały się coraz dłuższe i trudniejsze do przeczytania… nawet pomijając pytanie z tytułu.

Jeśli dobrnęliście do tej części tekstu, oznacza to, że znów udało mi się rozbudzić Waszą ciekawość.
Pora więc na odpowiedzi. 
Pisać będę dalej a czas jaki poświęcicie lekturze moim zdaniem zmarnowany nie będzie.


Rzadko w życiu mamy okazję sprawdzić jak zareagujemy na sytuacje ekstremalne, bez ich przeżycia. Będę pisał dalej, żeby stworzyć Wam na to szansę. Tylko szansę. Żeby to co napisałem stało się prawdą, mój tekst nie wystarczy. Musicie oprócz lektury… obserwować SIEBIE. Nie pomyliłem się SIEBIE.

Rak to dziwna choroba. Podobnie jak kilka innych nigdy się nie kończy. Zaleczony… ale ciągle trwa. W przeciwieństwie jednak do tych, w rodzaju cukrzycy czy podagry,, budzi skrajne emocje chorych i ich otoczenia.
Nie bez powodu nazywa się „złośliwy”. 
Zarówno chorzy jak i ich rodziny (także moja), przechodzą fazy, których doświadczyliście dzięki lekturze także Wy. Zainteresowania, współczucia, znużenia, zobojętnienia a wreszcie irytacji.


Ileż można w końcu żyć chorobą… nawet swoją o cudzej nie mówiąc – nawet wyolbrzymiając nasze niewielkie z reguły pokłady zainteresowania cudzym nieszczęściem czy współczucia dla niego. To wszystko udaje się utrzymać właśnie do operacji, lub jakiegoś jej chemio czy radio odpowiednika. Po niej, jedynym uczuciem jakie się pojawia jest gwałtowna chęć ucieczki od czegoś, co wiąże nas… zupełnie bez sensu.

Reakcje są wtedy różne. Jedyni, którzy uciec nie mogą to chorzy. Już z ich rodzinami bywa różnie a obcy ludzie zaczynają omijać chorych i ich bliskich możliwie szerokim łukiem, choć ponoć nieszczęście zaraźliwe nie jest.

Jak zachowacie się w takiej sytuacji Wy, moi drodzy czytelnicy, możecie zobaczyć sami, patrząc na siebie i wasze reakcje na moje wypociny. Te nowe będą jeszcze trudniejsze. Niestety, jeśli mają być prawdziwe, dużo w nich będzie o bólu, zatwardzeniach i biegunkach, głodówkach i wymiotach, a w końcu także o śmierci. Niewiele za to uśmiechów i żartów… nawet gdy opisywać to będzie ktoś taki jak ja. Nie przesadzam. Właśnie z trudem udało mi się nie dopuścić do katastrofy we własnym domu.

Chorych i ich rodzin do lektury zachęcać pewnie nie muszę… ale cała reszta…
No cóż moi drodzy – decyzję czy warto czytać dalej… musicie podjąć sami.

Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija. Odc. 10

RAKIIJA z 23.02.2020
Tak swoją onkościeżką

Dużo pisałem o potrzebie reform w Ochronie Zdrowia.
Jeśli ktoś z Was ma wątpliwości, twierdząc, że przecież obecne władze już się za to wzięły,. to powiem Wam jak…

W ramach porządków i unowocześnień informatycznych wprowadzono tzw e-recepty. Wprowadzono fajnie. Można na ten przykład wypisać taką receptę na rok i niby po kłopocie. Trwale chorzy pacjenci, nie muszą przychodzić do lekarza po przepisanie kolejnych dawek. Wszystko byłoby w porządku… tylko znów ktoś nie pomyślał. Cały program zrobiony jest tak, że lek wykupiony po raz pierwszy w jakiejś aptece, MUSI być wykupowany w niej już do końca recepty.


Skutek jest taki, że chory, któremu zachciało się np. z Warszawy wybrać nad morze i nieopacznie wykupił tam potrzebny lek… w Warszawie już go nie dostanie. Musi wracać po niego nad morze. Jeśli z jakichś powodów zdarzy się nam dokonywać zakupów w różnych aptekach, zmuszeni jesteśmy do ganiania do nich przy każdej próbie zakupu.

Jeszcze zabawniejszy skutek osiągnęli programiści w przypadku długich kuracji. Jeżeli zdecydujemy się wykupować leki stopniowo, musimy liczyć się z tym, że o naszym leczeniu będzie decydował apteczny komputer. Przelicza on otóż dokonane zakupy i jeśli ilość leków różni się od zaplanowanego dawkowania w określonym czasie… unieważnia receptę. Rozumiem, że ktoś wykombinował, iż chory może mieć problem z pamięcią i trzeźwym myśleniem… ale dlaczego uznał, że wolno mu traktować nas jak idiotów – tego zrozumieć nie potrafię.

Rakiija Moi Drodzy Rakiija.
Niech omija Was rak…
i niech pomocy udzielają Wam zawsze myślący ludzie.

Rakija
Chemikaliana

Z której strony nie patrzeć rozpoczął się właśnie czwarty etap mojej choroby.
Rak – przeszedł fazę utajoną, atakującą, wycinaną by wreszcie przyczaić się w fazie rozlanej.
Zapewne różni mędrcy tego świata, mieli by duże wątpliwości co do tej kwalifikacji… ba pewnie wymyślili już inną, znacznie lepszą. Ja dla potrzeb własnych i moich czytelników będę trzymał się tej.

Podobnie pewnie będzie z drugą stroną medalu, czyli leczeniem raka. Także cztery fazy: nieniepokojony, zlokalizowany, wycięty, dobijany.

Fazy te nie pokrywają się ze sobą. Nie niepokojone moje raczysko było przez10 lat, choć robiło wiele, żeby zwrócić na siebie uwagę. Pod koniec to już dwoiło się i troiło… i nic. Trzeba przyznać – grało uczciwie. Dawało szansę, trzeba było tylko umieć słuchać i zareagować. Długo byłem głuchy, a leczący mnie lekarz ślepy na te sygnały. Szły one do nas od dawna.


Najpierw oględnie i z daleka – przez zaniedbane podwórko, niekoszoną trawę czy nieodgarniany śnieg. Później, denerwując się coraz bardziej brakiem docenienia, tłukło mnie raczysko po żebrach, by wreszcie walić moją głową o stół, składać mnie jak scyzoryk i zmuszać do jęczenia. A my kurna nic. Długo te zabiegi pozostawały bez echa, lecz gdy wreszcie trafił się ktoś mądry – ktoś kto spojrzał i zobaczył, poszło już szybko.
Dwa badania, skalpel, a dziś zaczynam ostatnie uderzenie w nygusa – chemioterapię.

W szpitalu byłem już wczoraj. Pierwsza wizyta jak zawsze powoduje odrobinę zamieszania. Choć zaproszenie przyszło telefonicznie, okazało się, że nikt się do niego nie przyznaje. Miotałem się jak Żyd po pustym sklepie… a jak komuś przeszkadza „żyd” – od Annasza do Kajfasza, pomiędzy rejestracjami i oddziałami. Na szczęście przytomna pani doktor z Onkologi kazała mnie przyjąć i… poszło już szybko.

Zmiany są. Szpital się nie zmienił – nadal w Patio woda leje się na głowę, a szarpniecie w łazience „chińszczyzny” pewnie wyrwałoby pół ściany, ale rodzaj wykonywanych czynności leczniczych, spowodował przyśpieszenie tempa.


W porównaniu z Chirurgią Onkologiczną, gdzie wszystko toczyło się na zwolnionych obrotach, onkologia to młyn.
Większość chorych, trafia tu na zabieg podania chemii, trwający 48 godzin non stop. Przez ten czas szwendają się ze stojakami na kroplówki, nie mogąc spać. Przypięty wenflon albo rurka w porcie, nieco tylko ogranicza ruchy ale w nocy stają się problemem.

Mądrze się, choć opisuję tylko to co widzę. Dziś sam zakosztuję tych przyjemności. Na razie nie wyjaśnię niczego…choć widzę jak pewien zaprzyjaźniony były marynarz, na słowo „port nadstawił ucha. Dziś ponoć ten port ma trafić do mnie… więc opowiem o nim jak już będzie mój.

Dziś, mam mieć także robioną tomografię. Lekarz prowadzący, nie wiem czemu, zdziwił się gdy na hasło tomografia ucieszyłem się jak głupi. Wiem, że może to oznaczać kłopoty… ale może także wręcz przeciwnie.
Czym mam się martwić. Dopóki nie dają chemii do domu, nie jest źle.

A’propos. Słabo poinformowany, spytałem lekarza na chirurgii, czy jest szansa, że dostanę chemię do domu, ponieważ obiło mnie się o uszy, że jest taka możliwość. Popatrzył na mnie jak na głupiego i spławił, mówiąc, że wszystkiego dowiem się od lekarza prowadzącego chemię. Trochę byłem zaskoczony – trochę obrażony. Na mnie… jak na głupiego?

Dziś wiem. Tzw. chemia do domu, to nie żadna chemia… tylko środki ogłupiające, mające ułatwić choremu przejście. Oczywiście nie takie z pokoju do kuchni. Proszenie się  o domową chemię, to proszenie się o śmierć… tylko skąd miałem o tym wiedzieć. Przecież lekarze uciekają przed nami, jak przed inwazją czerwonych mrówek. Dowiedzieć się o trudnych rzeczach można wyłącznie od współpacjentów lub przypadkiem.

Coś w tym wszystkim jest nie tak, chociaż uczciwie muszę przyznać, że mój lekarz prowadzący chemię, wyjaśnił mi jak zabawa będzie przebiegać i co z czym się je. Tylko o porcie nie wspomniał. Musiałem zaatakować sam.
Na szczęście wcześniej, swoim zwyczajem, poszedłem pogadać z innymi chorymi, którzy pokazali mi co i jak. Może więc zostanę tym zdobywcą rakowych mórz i oceanów. W końcu nie każdy może mieć własny port.

Tak więc, dzień pierwszy ataku na rakowe pozostałości czas zacząć. Oddział się budzi do życia, kończę więc moją pierwsza relację i idę kupić sobie mentosy. Po cichu trochę popalam, a po jakie licho mają się mnie czepiać. Moje jęki o chorobie nikotynowej i wszystkim co się z nią wiąże, nie zrobiły na nikim wrażenia. Idiotyzm trwa więc nadal w najlepsze. Palący chorzy dostają wścieklizny, tak jakby sam rak dostarczał im za mało atrakcji.
No to spadam…

Rakiija Moi Drodzy.
Niech Was rak omija
I niech Wam odstawienie kiszek nie skręca.

Olga Tokarczuk. Okno. Nadchodzą nowe czasy.

Olga Tokarczuk

 

„Okno

Z mojego okna widzę białą morwę, drzewo, które mnie fascynuje i było jednym z powodów, dlaczego tu zamieszkałam. Morwa jest hojną rośliną – całą wiosnę i całe lato karmi dziesiątki ptasich rodzin swoimi słodkimi i zdrowymi owocami. Teraz jednak morwa nie ma liści, widzę więc kawałek cichej ulicy, po której rzadko ktoś przechodzi, idąc w kierunku parku. Pogoda we Wrocławiu jest prawie letnia, świeci oślepiające słońce, niebo jest błękitne, a powietrze czyste. Dziś podczas spaceru z psem widziałam, jak dwie sroki przeganiały od swojego gniazda sowę. Spojrzałyśmy sobie z sową w oczy z odległości zaledwie metra.

Mam wrażenie, że zwierzęta też czekają na to, co się wydarzy.

Dla mnie już od dłuższego czasu świata było za dużo. Za dużo, za szybko, za głośno.

Nie mam więc »traumy odosobnienia« i nie cierpię z tego powodu, że nie spotykam się z ludźmi. Nie żałuję, że zamknęli kina, jest mi obojętne, że nieczynne są galerie handlowe. Martwię się tylko, kiedy pomyślę o tych wszystkich, którzy stracili pracę. Kiedy dowiedziałam się o zapobiegawczej kwarantannie, poczułam coś w rodzaju ulgi i wiem, że wielu ludzi czuje podobnie, choć się tego wstydzi. Moja introwersja długo zduszana i maltretowana dyktatem nadaktywnych ekstrawertów otrzepała się i wyszła z szafy.

Patrzę przez okno na sąsiada, zapracowanego prawnika, którego jeszcze niedawno widywałam, jak wyjeżdżał rano do sądu z togą przewieszoną przez ramię. Teraz w workowatym dresie walczy z gałęzią w ogródku, chyba wziął się za porządki. Widzę parę młodych ludzi, jak wyprowadzają starego psa, który od ostatniej zimy ledwie chodzi. Pies chwieje się na nogach, a oni cierpliwie mu towarzyszą, idąc najwolniejszym krokiem. Śmieciarka z wielkim hałasem odbiera śmieci.

Życie toczy się, a jakże, ale w zupełnie innym rytmie. Zrobiłam porządek w szafie i wyniosłam przeczytane gazety do pojemnika na papier. Przesadziłam kwiaty. Odebrałam rower z naprawy. Przyjemność sprawia mi gotowanie.
Uporczywie wracają do mnie obrazy z dzieciństwa, kiedy było dużo więcej czasu i można było go »marnować«, godzinami gapiąc się przez okno, obserwując mrówki, leżąc pod stołem i wyobrażając sobie, że to jest arka. Albo czytając encyklopedię.

Czy aby nie jest tak, że wróciliśmy do normalnego rytmu życia? Że to nie wirus jest zaburzeniem normy, ale właśnie odwrotnie – tamten hektyczny świat przed wirusem był nienormalny?

Wirus przypomniał nam przecież to, co tak namiętnie wypieraliśmy – że jesteśmy kruchymi istotami, zbudowanymi z najdelikatniejszej materii. Że umieramy, że jesteśmy śmiertelni.

Że nie jesteśmy oddzieleni od świata swoim »człowieczeństwem« i wyjątkowością, ale świat jest rodzajem wielkiej sieci, w której tkwimy, połączeni z innymi bytami niewidzialnymi nićmi zależności i wpływów. Że jesteśmy zależni od siebie i bez względu na to, z jak dalekich krajów pochodzimy, jakim językiem mówimy i jaki jest kolor naszej skóry, tak samo zapadamy na choroby, tak samo boimy się i tak samo umieramy.

Uświadomił nam, że bez względu na to, jak bardzo czujemy się słabi i bezbronni wobec zagrożenia, są wokół nas ludzie, którzy są jeszcze słabsi i potrzebują pomocy. Przypomniał, jak delikatni są nasi starzy rodzice i dziadkowie i jak bardzo należy im się nasza opieka.
Pokazał nam, że nasza gorączkowa ruchliwość zagraża światu. I przywołał to samo pytanie, które rzadko mieliśmy odwagę sobie zadać: Czego właściwie szukamy?

Lęk przed chorobą zawrócił więc nas z zapętlonej drogi i z konieczności przypomniał o istnieniu gniazd, z których pochodzimy i w których czujemy się bezpiecznie. I nawet gdyśmy byli, nie wiem jak wielkimi podróżnikami, to w sytuacji takiej jak ta zawsze będziemy przeć do jakiegoś domu.

Tym samym objawiły się nam smutne prawdy – że w chwili zagrożenia wraca myślenie w zamykających i wykluczających kategoriach narodów i granic. W tym trudnym momencie okazało się, jak słaba w praktyce jest idea wspólnoty europejskiej. Unia właściwie oddała mecz walkowerem, przekazując decyzje w czasach kryzysu państwom narodowym. Zamknięcie granic państwowych uważam za największą porażkę tego marnego czasu – wróciły stare egoizmy i kategorie »swoi« i »obcy«, czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy z nadzieją, że nigdy więcej nie będzie formatowało nam umysłów. Lęk przed wirusem przywołał automatycznie najprostsze atawistyczne przekonanie, że winni są jacyś obcy i to oni zawsze skądś przynoszą zagrożenie. W Europie wirus jest »skądś«, nie jest nasz, jest obcy. W Polsce podejrzani stali się wszyscy ci, którzy wracają z zagranicy.

Fala zatrzaskiwanych granic, monstrualne kolejki na przejściach granicznych dla wielu młodych ludzi były zapewne szokiem. Wirus przypomina: granice istnieją i mają się dobrze.
Obawiam się też, że wirus szybko przypomni nam jeszcze inną starą prawdę, jak bardzo nie jesteśmy sobie równi. Jedni z nas wylecą prywatnymi samolotami do domu na wyspie lub w leśnym odosobnieniu, a inni zostaną w miastach, żeby obsługiwać elektrownie i wodociągi. Jeszcze inni będą ryzykować zdrowie, pracując w sklepach i szpitalach. Jedni dorobią się na epidemii, inni stracą dorobek swojego życia. Kryzys, jaki nadchodzi, zapewne podważy te zasady, które wydawały się nam stabilne; wiele państw nie poradzi sobie z nim i w obliczu ich dekompozycji obudzą się nowe porządki, jak to często bywa po kryzysach. Siedzimy w domu, czytamy książki i oglądamy seriale, ale w rzeczywistości przygotowujemy się do wielkiej bitwy o nową rzeczywistość, której nie potrafimy sobie nawet wyobrazić, powoli rozumiejąc, że nic już nie będzie takie samo jak przedtem. Sytuacja przymusowej kwarantanny i skoszarowania rodziny w domu może uświadomić nam to, do czego wcale nie chcielibyśmy się przyznać: że rodzina nas męczy, że więzi małżeńskie dawno już zetlały. Nasze dzieci wyjdą z kwarantanny uzależnione od internetu, a wielu z nas uświadomi sobie bezsens i jałowość sytuacji, w której mechanicznie i siłą inercji tkwi. A co, jeśli wzrośnie nam liczba zabójstw, samobójstw i chorób psychicznych?

Na naszych oczach rozwiewa się jak dym paradygmat cywilizacyjny, który nas kształtował przez ostatnie dwieście lat: że jesteśmy panami stworzenia, możemy wszystko i świat należy do nas.

Nadchodzą nowe czasy”.