Komu pomogą dzisiaj ci, którzy rządzą światem? Naszą umowę społeczną musimy napisać na nowo.
Odkąd rozpoczęła się pandemia, wiele pisze się na temat przyszłego kształtu światowej gospodarki. Jednak większość tych wypowiedzi, niezależnie od tego, w którą stronę patrzą ich autorki i autorzy, odbierana była co najwyżej z umiarkowanym zainteresowaniem. Bo „jeszcze nie czas”, „minie jeden kryzys, zajmiemy się drugim”.
Gdy jednak obecny kształt naszej umowy społecznej krytykuje sam „Financial Times” – który już samym swoim tytułem daje do zrozumienia, że stworzony został do opiewania sukcesów turbokapitalizmu – to znak, że zrobiło się poważnie.
Z powagi sytuacji zdajemy sobie sprawę w takich momentach naszego życia, które niemiecki filozof i psychiatra Karl Jaspers nazywał sytuacjami granicznymi – chwilami, kiedy stajemy się bezradni i bezsilni wobec przytłaczającego nas ogromu egzystencji i kiedy z całą siłą ujawniają się wewnętrzne sprzeczności i paradoksy ludzkiej kondycji. To chwile, w których załamaniu, a często też przedefiniowaniu ulega struktura naszego myślenia na temat tego, co ważne. Dziś właśnie znajdujemy się w takiej zbiorowej sytuacji granicznej.
Filozof Tomasz Stawiszyński w felietonie w TOK FM chyba słusznie zdiagnozował obecną sytuację. W otaczającym nas oceanie niepewności, nie do końca uświadomionych uczuć wywołanych przez niewidzialne zagrożenia (i te biologiczno-fizyczne, jak wirus czy klimat, i te ekonomiczne, których skutki już teraz zaczynają nas przytłaczać) wyławia jeden istotny motyw – wściekłość. Wielowymiarową wściekłość podyktowaną bezsilnością wobec stanu rzeczy, do którego doprowadziły m.in. dekady zaniedbań w sferze społeczno-ekonomicznej.
Pandemia zadziałała na nasz polityczny organizm jak skalpel, którym chirurg starannie zdziera zastrupiałą już tkankę, żeby dostać się do źródła zakażenia. W pierwszej kolejności napotyka zepsucie i rozkład, z którego później, być może, wyłoni się coś świeżego i żywego.
Nie tak dawno temu, kiedy sytuacja epidemiologiczna stała się już poważna w skali świata, do internetu trafił mem, na którym rzekoma hiszpańska biolożka wypomina dziennikarzom, że to piłkarzom, a nie naukowcom płaci się dziś miliony euro miesięcznie, gdy zaś stajemy wobec katastrofy, jaką jest pandemia, to nikt nie biegnie do Messiego, aby wynalazł szczepionkę.
Ten fejk obnażył istotny problem: nasze społeczeństwo w pewnych głęboko skrywanych aspektach nie różni się tak bardzo od tego, które żyło w starożytnym Rzymie. Dużo bardziej ceni sobie „igrzyska” niż „poszukiwanie mądrości”. Zmieniły się tylko dyscypliny i zarobki współczesnych gladiatorów. Nie chodzi tu o to, by z piłkarzy robić kozły ofiarne. Takimi samymi igrzyskami są dziś wyścigi korporacji nakręcające niekończącą się spiralę pogoni za zyskiem.
Swoją drogą, gdy ostatnio w radiu usłyszałem okrzyki radości prowadzących audycję, gdy Zbigniew Boniek ogłosił, że PZPN przeznaczy ponad 100 mln zł na wsparcie klubów piłkarskich, nie mogłem uwierzyć. 15 minut wcześniej ci sami ludzie opowiadali, w jak dramatycznej sytuacji znajdują się szpitale pozbawione podstawowych środków ochrony dla personelu medycznego ryzykującego własne życie. To jest właśnie mit naszego współczesnego świata, który tak bardzo chcemy widzieć jako cywilizowany, a nie barbarzyński.
Kolejny strup został zdarty ze środowiska naukowego. „Wielka nauka”, kojarząca się na co dzień z „big pharmą”, a więc środowiskiem goniącym za gigantycznymi pieniędzmi, nagle zburzyła swoje paywalle i największe koncerny wydawnicze kontrolujące czasopisma naukowe udostępniły bezpłatnie wszystkie publikowane u nich artykuły dotyczące COVID-19.
Świat na chwilę zachwycił się tą chęcią altruistycznego działania. Ale w tym pozornie pięknym geście, który ma stworzyć warunki do swobodnego przepływu informacji pomiędzy ośrodkami badawczymi, ukazuje się znowu tocząca ranę zgnilizna. Dlaczego takie rzeczy dzieją się dopiero wtedy, gdy świat płonie? Dlaczego ideał nauki jako dobra wspólnego ludzkości, mającego służyć zwiększaniu jej dobrobytu, a nie nabijaniu kursów akcji, na co dzień leży w kącie i kwiczy z rozpaczy? Dziś, gdy naukowiec chce opublikować efekty swojej pracy w liczącym się czasopiśmie, i to w wolnym dostępie, by każdy mógł bezpłatnie z nich skorzystać, sam musi zapłacić za to wydawnictwu kilka tysięcy złotych!
Zresztą deforma polskiej nauki, którą zafundowało nam ostatnio MNiSW, przyczynia się tylko do pogłębienia tego stanu rzeczy, zmuszając naukowców i całe uczelnie do koncentracji nie na badaniach, ale na konkurowaniu (znowu igrzyska!) o pieniądze z grantów, co zajmuje lwią część ich czasu. W powodzenie tego systemu stracił wiarę nawet nasz eksminister nauki Jarosław Gowin, który najpierw obiecał rektorom złote góry, a teraz opuszcza tonący okręt, gdy stało się jasne, że kryzys, który nastąpi po pandemii, uniemożliwi realizację większości obietnic związanych z podniesieniem finansowania polskiej nauki.
Kolejne paradoksy pandemii ujawniają się w USA. Czy paradoksem nie jest to, że jedna z największych potęg gospodarczych nie potrafi wyprodukować tak trywialnego produktu jak maseczki ochronne? Nie potrafi tego zrobić w zasadzie cały świat – niemal wszyscy produkują je w Chinach, bo tanio. A dlaczego tanio? Bo w systemach totalitarnych można wykorzystywać ludzi na wiele sposobów. Dopiero gdy ich fabryki i porty stanęły, okazało się, jak bardzo bezradne mogą być największe mocarstwa. Jak potwornie krucha i iluzoryczna jest cała nasza struktura ekonomiczno-społeczna.
Ameryka na kolanach z powodu maseczek. Służby specjalne wykradające je sobie wzajemnie. Mosad przeprowadzający tajne operacje ich zakupu…
Co gorsza, Trump, odwlekając decyzję o zakazie opuszczania domów przez Amerykanów, zaryzykował życie setek tysięcy rodaków. Czy miał rację? Jeszcze 29 marca twierdził, że nie ma potrzeby wprowadzania w Nowym Jorku kwarantanny. Trzy dni wcześniej w kraju zakażonych było już ponad 100 tys. osób. Dziś Nowy Jork błaga o wszelką możliwą pomoc z zewnątrz.
Dlaczego władze opóźniały tę decyzję? Bo za wszelką cenę chciały uniknąć negatywnych skutków znaczącego spowolnienia gospodarczego. A w obecnym systemie uniknąć ich można było tylko przez nieprzerywanie pracy jak największej liczby ludzi. Czy życie tysięcy z nich, tych którzy nie zakaziliby się i nie zmarli, gdyby wcześniej wprowadzono środki bezpieczeństwa, może być walutą, za którą wolno było Trumpowi kupić szansę na szybsze odbicie się gospodarki po kryzysie? Tak właśnie upada kolejny mit: że potęgę państwa można oprzeć na zasadzie społecznego darwinizmu; przetrwają tylko najsilniejsi, a słabi niech sczezną.
Czy równie cynicznie nie postępuje dziś u nas Jarosław Kaczyński, prąc za wszelką cenę – trupów, łamania konstytucji, totalnego chaosu w kraju – do wyborów?
Pandemia pokazuje gigantyczną wadę systemu, który zmusza miliony ludzi do gnieżdżenia się w zatłoczonych, duszących się od smogu miastach. I nie chodzi tu o to, że źle jest mieszkać w mieście lub dojeżdżać tam codziennie do pracy. Ale źle się dzieje, gdy nie mamy innego wyjścia z powodów ekonomicznych.
Wsie pustoszeją, miasta się rozrastają. Ludzie – dosłownie – mieszkają sobie na głowach na niespotykaną dotąd skalę. Taka koncentracja w jednym miejscu to idealny cel dla obecnego i kolejnych wirusów czy innych zagrożeń biologicznych. Gotując się w blokach, bojąc wystawić nos za drzwi, spójrzmy na naszą wieś. Tam życie mało się zmieniło. Można swobodnie wyjść na spacer, dzieci się bawią w ogródkach, rolnicy uprawiają ziemię, widok drugiego człowieka nie przyprawia o zawał serca, bo znajduje się on kilkadziesiąt lub kilkaset metrów dalej.
Czy byłoby nam tak źle, gdybyśmy nie byli zmuszeni do siedzenia sobie na głowach? Już w latach 70. eksperymenty etologa Johna B. Calhouna pokazały, że nawet w idealnych warunkach życiowych zbyt duże zagęszczenie jednostek prowadzi do tzw. bagna behawioralnego. W tym bagnie dzisiaj toniemy.
Być może oprócz projektowania przyjaznych środowisku zielonych miast, w których nadal będziemy akumulować ludzką masę, trzeba zastanowić się nad dezurbanizacją i stworzeniem warunków do ponownego rozproszenia naszych struktur demograficznych.
Choćby dlatego ogromną szansą jest uświadomienie sobie, a zwłaszcza pracodawcom, możliwości i zalet pracy zdalnej. Owszem, wymaga ona więcej zaufania do siebie obu stron tej relacji, ale dlatego właśnie rewolucja będzie zobowiązywała do zaangażowania się wszystkich. Dziś czujemy się w tym modelu zagubieni, ale gdyby nie był on wprowadzany na gwałt, mógłby się stać cennym wkładem w poprawę warunków życiowych wielu ludzi. Pod warunkiem że możliwości te nie zostaną wykorzystane wyłącznie do podniesienia zyskowności przedsiębiorstw.
Do kogo więc dziś rządy państw skierują pomoc? Ponownie do tych „zbyt wielkich, by upaść”, aby za wszelką cenę odratować, co tylko się da, z walącego się w gruzy systemu? Czy może jednak zaczną nadrabiać dekady zaniedbań, przez które miliony osób pracujących na śmieciówkach lub w ogóle w szarej strefie straciło z dnia na dzień możliwość wyżywienia rodziny? Czy pozwolimy, aby to na tych ludzi spadł główny ciężar? Dlatego tak ważne jest zapewnienie im warunków, w których dwa tygodnie bez pracy nie będzie oznaczało przymierania głodem lub utraty dachu nad głową.
Parafrazując Michelle Obamę, można powiedzieć, że miarą naszego społeczeństwa jest to, jak traktuje się w nim najsłabszych (osoby z niepełnosprawnością, mniejszości etniczne, religijne czy uczuciowe). Dlatego tak symptomatyczny i symboliczny jest dziś widok setek bezdomnych, którzy zwykle nie figurują w polu percepcyjnym przeciętnego obywatela – wstydliwie skrywani przez miasta przed światem – na tle ociekających złotem i świecących pustkami kasyn w Las Vegas. To im właśnie owo mocarstwo w ramach pomocy wymalowało na asfaltowych parkingach miejsca do spania! Doskonały dowód na to, że jednak gdzieś popełniliśmy błąd.
Nie można się nie zgodzić z „Financial Timesem”: musimy naszą umowę społeczną napisać na nowo.
*Maciej Wodziński – filozof, doktorant w Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych UMCS