Tomasz Korzan. „Metodologia demokracji fasadowej” Część 2

 

Zmowa zamiast ugody

 

Najpierw, kilka słów wyjaśnienia: głosowanie nie jest jedynym narzędziem demokracji.

Nawet jeśli jest narzędziem niezbędnym, bez którego demokracja nie może istnieć, jest to narzędzie przypominające bardziej bezpiecznik w obwodzie elektrycznym, niż jakiś zbiór zabezpieczonych nim urządzeń, wykonujących właściwą pracę.

Problem głosowania polega na tym, że jest ono narzędziem topornym, opartym na założeniu jednakowej wartości przedmiotu głosowania dla wszystkich wyborców, podczas gdy przedmiot głosowania prawie nigdy nie ma tej samej wartości dla wszystkich uczestników głosowania.

Gdybyśmy podejmowali wszystkie decyzje poprzez głosowanie, moglibyśmy (teoretycznie) doprowadzić demokrację do absurdu, w którym przegrywająca mniejszość traciłaby na głosowaniu sumarycznie więcej, niż wygrywająca większość. Przykładowo:

– 51% mieszkańców jakiegoś państwa mogłoby przegłosować konfiskatę mienia pozostałych 49%,

– 90% heteronormatywnych mieszkańców państwa mogłoby przegłosować zakaz zawierania małżeństw przez 10% osób nieheteronormatywnych,

– 90% niewykształconych mogłoby uznać, że 10% wykształconych ma zarabiać mniej niż osoby niewykształcone

– itd.

W praktyce się tak zazwyczaj nie dzieje, bowiem jest jeszcze coś takiego jak zdrowy rozsądek, a poza tym, istnieją inne mechanizmy demokracji niż tylko głosowanie (no chyba, że nawet prawo do głosowania nie jest dostępne, bo wtedy na zbyt wiele więcej nie można liczyć).

Jednym z tych mechanizmów jest ugoda.

Z ugodą jest jednak kilka problemów. Jednym z nich jest to, że ugoda może być mylona ze zmową, a sama zmowa może być celowo prezentowana jako ugoda, mimo że nią nie jest.

Na czym polega zatem różnica między ugodą a zmową?

Najważniejsza różnica polega na tym, że

1) stronami ugody powinni być zasadniczo wszyscy ci, na których przedmiot ugody wywiera istotny wpływ,

2) ze zmową mamy do czynienia zasadniczo wtedy, gdy część osób, istotnie zainteresowanych przedmiotem ugody, zostaje wykluczona z procesu jej zawierania.

Ta granica może być oczywiście płynna, bowiem jak sprawdzić, czy osoby podejmujące jakąś wspólną decyzję w jakiejś sprawie, faktycznie zaprosiły wszystkich zainteresowanych?

Może się zatem zdarzyć, że to, co dla jednych jest ugodą, dla innych jest zmową.

Przykładowo, grupa osób uważających się za „elity” jakiejś partii, może podjąć jakąś decyzję zbiorową, która w ich mniemaniu jest ugodą, bowiem do rozmów w sprawie tej decyzji zaproszone zostały wszystkie osoby, które wydawały się im wystarczająco znajome. Oczywiście, nikt z „elit” nie zapraszał do rozmów „bezmózgiego bydła”, a więc szeregowych członków partii (o wyborcach nawet nie wspominając), bo po co sobie utrudniać życia, skoro można ułatwić?

Szeregowym członkom partii przedstawiona została zatem gotowa decyzja, która nazwana została „ugodą” (wyborcy nawet się nie dowiedzieli, co im wyżarło z portfeli pieniądze).

Oczywiście, dla szeregowych członków takiej partii (a tym bardziej dla wyborców), ta decyzja będzie aktem zmowy. Dlatego właśnie, jeżeli członkowie ci są wystarczająco trzeźwi, a więc nie zostali zastraszeni lub omamieni przez „elity” partii, oraz nie mają wszystkiego „w pompie”, będą oni próbowali zablokować tę decyzję, n.p. przez głosowanie (o ile mają do tego prawo, i nikt ich wcześniej z tej partii nie wyrzuci).

Swoją drogą, jeżeli wyborcy danej partii są wystarczająco trzeźwi, będą próbowali zapisać się do swojej preferowanej partii (albo zakładać inną, lepszą), by nikt ich nie robił na okrągło w konia.

Pytania:

Jak sądzicie, w jaki sposób podejmowane są najczęściej decyzje w naszym państwie, w naszych partiach politycznych i w innych organizacjach?

Czy są to częściej decyzje w warunkach zmowy?

Czy raczej częściej „wypasione” ugody, na których zawarcie miały wpływ wszystkie zainteresowane strony, w stopniu proporcjonalnym do poziomu zainteresowania (n.p. finansowego lub społecznego)?

Co należałoby zrobić, by poprawić sytuację (jeżeli uznamy, że znaleźliśmy się zbyt daleko od ideału)?

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/232587592202922

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/230944952367186

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Kościół polski, a pandemia. Cz. 3 i 4.

KOŚCIÓŁ POLSKI, A PANDEMIA -część III.

Powracając do przerwanego przed kilkoma dniami cyklu, chciałem w dzisiejszym wpisie zwrócić uwagę na jeszcze inne interpretacje naszych duchownych odnośnie obecnej pandemii.

Niezwykle oryginalny w tej interpretacji okazał się pewien dolnośląski kapłan ze Zgromadzenia Księży Salezjanów, który z ambony obecną pandemię koronawirusa uznał za jawną karę Boską za szerzący się…, homoseksualizm. Grzmiał przy tym świętym oburzeniem i nie wiadomo jak długo rozwijałby swoje teologiczne teorie, gdyby nie to, że został w końcu nagrany, a jego nagranie trafiło do Kurii Metropolitarnej we Wrocławiu…

Pamiętamy że na jej czele stał długie lata kard. Henryk Gulbinowicz, a jego wychowankami byli między innymi: ordynariusz kaliski, bp Edward Janiak czy ordynariusz bydgoski, bp Jan Tyrawa. O innych biskupach z pozostałych diecezji, którzy wyszli „ze stajni” tego ukaranego przez Watykan przed jego śmiercią wrocławskiego kardynała już nawet nie wspominam. Tak jak i o licznych gejowskich i pedofilskich aferach jakie przetoczyły się w szeregach duchowieństwa dolnośląskiego. Kto czyta regularnie moje wpisy na tym profilu mam nadzieję potrafi logicznie powiązać opisane już wcześniej fakty, daty i nazwiska… Wrocławska kuria metropolitarna zareagowała szybko i odcięła się jednoznacznie w swoim oficjalnym komunikacie od swojego salezjańskiego konfratra… Ciekawe dlaczego?

Drugim chichotem losu w świetle tej afery jest fakt, że wydarzyło się to właśnie w dolnośląskiej wspólnocie salezjańskiej, gdzie problem relacji o barwach tęczowych też nie jest tej wspólnocie zupełnie obcy.

Kiedy czyta się oficjalne komunikaty kurii wrocławskiej i przełożonych dolnośląskich salezjanów w tej sprawie ma się wrażenie, że wszyscy połykają w niej własny język. Czytamy tam, a to, że wierni księdza źle zrozumieli, a to, że nie mówił tego jako homilii, a to, że co prawda mówił to podczas mszy i z ambony, ale to nie było kazanie lecz jego osobiste rozważania. Potem nawet nie osobiste rozważania, ale że być może był to dodatek do ogłoszeń parafialnych. Jednym słowem pełna medialna i wizualna kompromitacja.

Salezjańskiego sprawcę całego zamieszania szybko spacyfikowano i właściwie można by uznać, że na tym wszystkim sprawa się zakończyła, gdyby nie fakt, że po raz kolejny Kościół hierarchiczny podjął temat homoseksualizmu do wywołania burzy medialnej. Już kiedyś pewien kościelny krakowski specjalista, rodem spod innego poznańskiego fachowca, rozpoznawał tęczową zarazę w naszym kraju. I wiemy czym to się zakończyło.

Więc jeżeli mogę w dniu dzisiejszym cokolwiek radzić w tym względzie naszym zatroskanym o obecną pandemię duchownym, to proponuję, aby wyciągając rękę z rozporka ukochanego kolegi, albo wyłażąc spod sutanny swojego przełożonego, dokładnie dezynfekowali ręce, i nie koniecznie robili to jedynie w wodzie święconej… A dopiero po tej starannej dezynfekcji stosowali starą jak świat metodę i publicznie krzyczeli: „Łapać złodzieja…” Wszyscy na tym myciu rąk skorzystamy i zapewnimy, że pandemia szybciej zostanie opanowana.

I jeszcze jedno. Gdyby tak naprawdę Bóg chciał nas Polaków karać pandemią za grzechy dotyczące seksualności, to padło by w ciągu ostatniego roku trupem tylu polskich księży, że ci pozostali przy życiu, nie nadążali by odprawiać gregorianek za swoich zmarłych konfratrów. A może jednak szkoda, że tego pomysłu karania grzesznych księży nikt Mu wcześniej nie podpowiedział…?

 

 

KOŚCIÓŁ POLSKI, A PANDEMIA – część IV.

To co dzieje się od miesięcy na polskich portalach skrajnie katolickich, na temat przyjmowania komunii świętej na rękę, a nie bezpośrednio do ust, stało się w naszym kraju niemal sprawą narodową. Publicyści skrajnej wersji polskiego katolicyzmu poderwali do walki wszystkich wiernych, a sekundują im tacy skrajni w poglądach księża jak chociażby bydgoski kapłan, ks. prałat Roman Kneblowski (rocznik 1952), od lat podwładny ordynariusza bydgoskiego, bp Jana Tyrawy (rocznik 1948).

To ten sam kapłan, który zasłynął ze swoich szokujących wypowiedzi chociażby na temat faszyzmu hiszpańskiego, który uratował hiszpański katolicyzm czy o polskich nacjonalistach, którzy są jedynymi patriotami w tym kraju. Internet jest pełny zdumiewających wypowiedzi tego kapłana, którego aktywność w sieci jest równie obfita co szokująca.

Ale powróćmy do tematu obecnej pandemii. Przez ponad rok jej trwania, nadal trwa walka tradycjonalistów katolickich o obowiązek przyjmowania komunii świętej w pozycji klęczącej i wyłącznie do ust, na język. Każde zatem odstępstwo od tej zasady jest traktowane jako profanacja Ciała Chrystusa. Towarzyszą temu ostre i jednoznaczne wypowiedzi na temat świętych i konsekrowanych rąk każdego kapłana, konsekrowanych kielichów, ołtarzy i całych świątyń. Jednym słowem, żadna świątynia katolicka nie jest zagrożeniem dla wiernego, a wręcz przeciwnie, tylko tam może dojść do ewentualnego uzdrowienia w wypadku zagrożenia pandemią. Uzdrawia wiernego każda świątynia, konsekrowane sprzęty liturgiczne, komunia święta i osoba każdego kapłana katolickiego… Tak było w dziejach ludzkości w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat, podczas licznych pandemii i tak jest obecnie.

Każde ograniczenia dostępu polskich wiernym do świątyń, kapłanów, sakramentów czy spowiedzi to jedynie walka wrogów katolicyzmu z Kościołem, Bogiem, wiarą i z polskością. Żadnych kompromisów w dobie pandemii…

Czy zatem w świetle takiej skrajnej interpretacji można zadać pytania o prawa biologii w polskich kościołach? Czy zatem komunia święta i wino w kielichu, które zostają konsekrowane podczas mszy świętej, nie podlega prawom przyrody? Tracą swoje dotychczasowe właściwości? Zapach, smak, dotychczasowy wygląd i oddziaływanie na otoczenie? Czy sama hostia i wino na ołtarzu podczas konsekracji nie podlegają obecności wirusów, bakterii czy zarazków? A co w wypadku, gdy tej konsekracji, a potem jej rozdawania, dokonuje zakażony kapłan, albo ksiądz z brudnymi i skażonymi dłońmi? A co w wypadku, gdy w kolejce do komunii świętej znajdują się inni chorzy wierni i wszyscy przyjmują komunię bezpośrednio do ust, na własny język? Czy wówczas prawa przyrody czy wirusologii nie działają? Czy magia sakramentów jest na tyle silna, że nie ma żadnego zagrożenia?

W tych bulwersujących polskich wiernych kwestiach teologicznych, wielokrotnie wypowiedział się w dobie obecnej pandemii sam papież Franciszek, a także sama Stolica Apostolska. I to wypowiedział się w sposób jednoznaczny. Papież uznał, że stwarzanie jakiegokolwiek zagrożenia dla wiernych jest niezgodne z nauczaniem Kościoła i jest wbrew Przykazaniom Bożym, które nie pozwalają na jakiekolwiek działanie wbrew zdrowiu i życiu kogokolwiek. Ale ten papież nie jest wiarygodny dla skrajnych katolików w naszym kraju, jest dla nich Antychrystem i sam jest poważnym zagrożeniem dla prawdziwej i jedynej wiary, którą wyłącznie oni reprezentują.

Ale nie tylko papież Franciszek jest w błędzie. Błądził w tym względzie także Jeden Facet przed wiekami, któremu zamarzyła się przed swoją śmiercią na krzyżu Wieczerza ze swoimi uczniami. Brał wówczas chleb, łamał i rozdawał wszystkim… Brał wino i rozlewał dla wszystkich swoich uczniów… A zapomniał wówczas rzucić chłopców na kolana, zapomniał nakazać im złożyć ręce i o zgrozo nie rozdawał im chleb bezpośrednio do ust, nie kładł na język, a łamiąc go rozdawał im go bezpośrednio do rąk. No, ale poniósł za tą profanację szybką karę i z woli pobożnych sług świątyni, został skazany na śmierć…

Pandemia stawia nas przed nowymi wyzwaniami. Stawiamy sobie w jej świetle nowe pytania. Czy zatem szukając na nie istotnych i ważnych odpowiedzi zwycięży w nas racjonalizm czy średniowieczna magia sakramentów?

 

Andrzej Gerlach

Maciek Wieczorek. Nauka jak trzeźwy ziomek na zakrapianej imprezie religiantów. Klarownie o istocie wiary.

Racjonalny obserwator jest jak nieprzyzwoicie trzeźwy kumpel na mocno zakrapianej imprezie, psujący nam zabawe komentarzami w stylu: Może już wystarczy?

Nauka uważana jest przez mentalność religijną za akt „srania do własnego gniazda“

Nauka obiektywizuje bowiem to co jest w religiach święte czyli „ego“.

Może to się wydawać dziwne lecz jednak tak zwany Jezus nie cierpiał za wartości uniwersalne lecz za ciebie.

Konkretnie za ciebie drogi wierzący.

Podobnie: Nie istnieje grzech jako taki. Grzech nie istnieje bez ciebie konkretnie, drogi wierzący. To ty zawsze jesteś grzeszny. I o to chodzi – aby nie rozumieć ani kontekstu ani konkretu lecz aby personalizować.

Ciekawe, że najmniej konfliktów jest w konfrontacji nauki z buddyzmem.

A to właśnie dlatego, że buddyzm – podobnie jak nauka, relatywizuje, uniwersalizuje i obiektywizuje człowiecze „ego“.

W buddyzmie dość powszechnie mówi się: Jest cierpienie, zamiast, jak w religiach: Ja cierpię.

I to jest fundamentalna różnica.

Religie w centrum istnienia lokują „ego“

Tymczasem nauka wpisuje „ego“ w wielopoziomowy, złożony świat wzajemnie kształtujących się elementów.

To jest „sranie do własnego gniazda“.

To odbiera ludziom komfort i satysfakcje z bycia w centrum.

Koncepcje religijne zbudowane są z narcystycznych i infantylnych emocji.

Te emocje są nieprawdopodobnie silne.

Ludzie budują swoje tożsamości nie na naukowych refleksjach lecz na emocjach.

Nauka odbiera ludziom hormonalny koktajl, którym zalewane są nasze mózgi.

Religijny zachwyt, ekstaza i euforia polega na gloryfikacji swoich osobistych emocji.

Naukowy zachwyt polega na świadomości rozumienia, rozpoznawania uniwersalnych praw, mechanizmów, związków, relacji, przyczyn, uwarunkowań, współzależności.

Jezus, który nie umiera za mnie – przestaje być dla mnie interesujący.

Deizm jest właśnie taką próbą stworzenia Jezusa nie umierającego za nikogo.

Obojętność z jaką ta religijna idea jest traktowana uświadamia nam czym w rzeczywistości jest religia.

Religia polega na inwazyjnej dekonstrukcji intelektu i emocji.

Tylko po takiej inwazyjnej ingerencji można przyjąć tak zwane, religijne prawdy.

Zakazane jest zdobywanie wiedzy ( drzewo poznania ), zakazane jest współpraca tworzenia ( Babel ) a błogosławieni są ci, którzy nie widzieli a uwierzyli.

Błogosławiona jest niewiedza i dziecięca naiwność.

Religijne prawdy są tak absurdalne, że muszą zostać ukryte w oparach świętości, tabu, dogmatu, sekretu, tajemnych planów czyli w kwantowej przestrzeni teorii spiskowych, intryg, manipulacji, konfabulacji i mistyfikacji.

Przede wszystkim ukryty zostać musi fakt, że religijne wyobrażenia są zawsze lokalne, zawsze sformatowane są według lokalnych wzroców, wpływów i warunków.

Dlatego Eskimosi nie mają boga piasku a ludy żyjące na Saharze boga śniegu.

To trzeba koniecznie zakłamać.

Zakłamać należy również to, że religijne wyobrażenia permanentnie dostosowują się do naukowych odkryć, do weryfikowalnych dowodów i uniwersalnych interpretacji oraz obiektywizacji naszych aktów poznawczych.

Przez tysiące lat cały nasz system społeczny dostosowany był do mentalności magicznej i religijnej.

Nauka potrafiła uwolnić się i uniezależnić od tych fałszywych i błędnych wrażeń i opresji.

Dawkins w swojej wspaniałej książce „Samolubny gen“, która niestety jest często źle rozumiana, pisze mniej więcej tak: … jesteśmy wprawdzie motywowani przez samolubne geny lecz dzięki nauce potrafimy się im przeciwstawić. Potrafimy rozpoznać i tworzyć wartości uniwersalne. Religie tego nie potrafią.

To jest kwintesencja jego przesłania.

Wychowywanie dzieci oraz budowanie wspólnoty na utrwalaniu wiary w duchy, demony, diabły, anioły i moce nadprzyrodzone – gwałci nasz intelektualny potencjał i naszą wrażliwość etyczną.

Odrzucenie tego ewolucyjno-kulturowego obciążenia jest konieczne w podróży naszej samoświadomości, przez czas i przestrzeń.

Maciek Wieczorek

Przełomowe odkrycie naukowców z UW. Koncerny już zapłaciły za nie ponad 600 mln dol. A było to w 2016 roku!

O SZCZEPIONCE NA COVID (I NA RAKA).

Ryszard Straus

 

Okazuje się, że szczepionka przeciw COVID powstała dzięki przełomowemu odkryciu polskich uczonych. Opracowali oni i opatentowali metodę zwiększenia trwałości i produktywność mRNA, bez czego tej cząstki nie dało się stosować praktycznie, bo była nietrwała.

Prace toczyły się od 1980 roku, a patenty uzyskano w 2007 i 2008 roku. Tylko, że potem trzeba było przeprowadzić badania kliniczne, a to koszt rzędu 20-40 mln dolarów. Uniwersytetu Warszawskiego nie było na to stać, rodzime koncerny farmaceutyczne też się nie kwapiły. Zwrócono się więc do inwestorów zagranicznych i ostatecznie badania sfinansowała (nie zgadniecie Państwo!) – niemiecka firma BioNTech, aby pracować nad szczepionką na raka. I ta firma ma prawa do dalszej odsprzedaży tych patentów. Do 2016 roku sublicencje kupiły od niej giganty farmaceutyczne Roche i Sanofi, płacąc każdy po 300 milionów dolarów. Do Polski – instytutów i uczonych – spłynęło z tego tytułu kilka procent.

Zapewne wszyscy słyszeliśmy, kto to jest Robert Lewandowski, Zenek Martyniuk czy Krystyna Janda. Ale czy komuś z nas obiło się chociaż o uszy nazwisko JACEK JEMIELITY? A to on kierował zespołem, który opracował wynalazek na skalę światową (co dopiero teraz jesteśmy w stanie docenić). Cóż się jednak dziwić. Sprawdziłem. W Wikipedii hasło „Robert Lewandowski” zawiera 14.621 wyrazów, a hasło „Jacek Jemielity” – 163.

Kotłują mi się myśli i o tym, jakimi niesprawiedliwymi ścieżkami raczy chadzać popularność; i o tym, jak beznadziejnie słaba jest nasza polityka w zakresie finansowania nauki i wspierania innowacji.

xxx

Poniżej artykuł relacjonujący konferencję prasową na ten temat z 2016 roku (tej konferencji zorganizowanej przez UW, nie raczył zaszczycić swoja obecnością ani przedstawiciel ministerstwa nauki, ani ministerstwa rozwoju, mimo zaproszeń wystosowanych przez Rektora).

 

Artykuł wyjaśniający dokładnie zawiłości tematu…

Money.pl 

 

Katolicyzm w Polsce umiera. Serio.

 

Mimo że Polska wciąż, na standardy Zachodu pozostaje stosunkowo religijnym krajem, i aż 93% osób w Polsce identyfikuje się jako katolicy, to dla mniejszej ilości osób religia jest ważna u nas(30%), niż np. w USA. Do kościoła chodzi 42%, a codziennie modli 29%, co swoją drogą jest światowym ewenementem(ludzie chodzą do miejsca kultu, ale żeby się pomodlić to szkoda im już czasu) „USA to najbogatszy kraj trzeciego świata, nie obrażając krajów trzeciego świata,więc nie ma to znaczenia”. To do pewnego stopnia prawda, i choć wśród młodych(18-39) jest więcej ateistów niż wśród starych (>40), to pod tym względem jesteśmy absolutnie normalni, różnica wynosi kilka %. Jednakże różnica między tym, dla ilu osób młodych religia jest ważna w życiu, jest miażdżąca – różnica wynosi 23% – jest to zdecydowanie największy wynik ze wszystkich państw przebadanych przez Pew Research(których było 108). Tak samo ogromna jest różnica między osobami które biorą udział w praktykach religijnych – 29%(znów największa na świecie) jak i tymi, które się modlą (25%, druga największa na świecie).

 

Innymi słowy, demografia jest tutaj nieubłagana – mimo tego, że już teraz znacznie mniej osób rzeczywiście bierze udział w praktykach religijnych, niż deklaruje się jako katolicy, to młode (i nie mam tutaj na myśli 18 latków, ale ludzi, którzy mają pracę i dzieci) pokolenie ma Kościół, jego zwyczaje, boga i nakazy kompletnie gdzieś. Skąd taka różnica między osobami które deklarują się jako katolicy, a które rzeczywiście biorą udział w katolickich obrzędach? Pewnie stąd, że dla wielu osób katolicyzm jest ważną częścią ich tożsamości jako Polaków (a narodowa duma żyje, ma się świetnie i nigdzie się nie wybiera), ale nie przekłada to się na rzeczywiste posłuszeństwo Kościołowi czy interesowanie się katolicyzmem w ogóle.

 

Podobne wnioski pokazują nam też polskie badania – Kościół w rankingu zaufania zaliczył największy spadek zaufania ze wszystkich badanych instytucji, ufa mu 39% Polaków – czyli mniej niż sądom na które PiS szczuje od 5 lat. W 2016 roku ufało mu 58% Polaków, a w 2017 -52%. Trend jest oczywisty i drastycznie niebezpieczny dla Kościoła. Dla porównania, UE ufa 68% Polaków. Z powołaniami jest jeszcze gorzej, jest ich coraz mniej (o 20-30% w porównaniu z rokiem 2000) a ludzie którzy idą mają niską wiedzę ogólną i brak zainteresowań.

 

Z tych wszystkich badań wyłania się więc obraz kościoła, który już teraz nie jest tak szanowany jak by chciał, a jego przyszłość w najbliższych czasach jest w bardzo ciemnych barwach – bardziej jako duchowy dodatek do bycia Polakiem, a nie jako pełnoprawną instytucję mówiącą co jest dobre, a co nie. Skąd więc rządy prawicy, nagonka na LGBT i tak dalej? Cóż, PiS miał poparcie KK w 2007, 2010 i 2011, a wcale mu to wtedy nie pomogło. Elektorat PiSu składa się z wielu grup, takich jak fanatyczny beton, którego jest pewnie teraz mniej niż połowa (wierzą w zamach smoleński i byli z Pisem w czarnych latach 2010-2012), ludzie którym PiS daje poczucie dumy i sprawczości, ludzie którzy nienawidzą Tuska i Platformy albo ci, którym dał bezpieczeństwo ekonomiczne.

 

Kościół jest ważnym sprzymierzeńcem, jasne, ale nie jest podstawą sukcesu PiSu. Nagonka na LGBT jest dość jasna – każdy szanujący się autorytarny rząd musi mieć swoich kułaków, tak jak to najpierw byli uchodźcy, później lekarze, następnie sędziowie, a teraz LGBT. Ciężko jednak nie zauważyć, że tylko ta pierwsza nagonka była rzeczywiście skuteczna. Kampanijne wypowiedzi o LGBT były łagodzone po kampanii Kingą Dudą i deklaracjami o poważnym rozważeniu podpisaniu ustawy o związkach partnerskich. Obecna ideologiczna walka z konwencją stambulską i LGBT jest efektem wewnętrznego budowania pozycji przez Ziobrę na skrajnej prawicy i przepychankami wewnątrz partii, bo ani Morawiecki, ani Kaczyński nie wydają się być z tego zadowoleni.

 

Zresztą stosunek PiSu do kościelnych postulatów najlepiej widać na przykładzie aborcji – każda ustawa o zaostrzeniu prawa aborcyjnego przechodzi przez pierwsze czytanie, po czym trafia do zamrażarki sejmowej(przez pierwsze czytanie przeszła by też ustawa Ratujmy Kobiety, gdyby nie to że ludziom z Nowoczesnej nie chciało się przyjść). Może coś się zmieni w przyszłości, ale nie wydaje mi się, chyba że Ziobro AŻ TAK urośnie. Jakie z tego wnioski? Takie, że dni KK, kiedyś największego autorytetu Polaków, są już właściwie policzone. To nie oznacza, że dni prawicy są policzone, aczkolwiek jest prawdopodobne że będzie mniej skupiać się na społecznym konserwatyzmie, a bardziej na poczuciu wspólnotowości, którego ani lewicowy dipol, ani liberalny indywidualizm, zagwarantować nie mogą, przynajmniej na dzień dzisiejszy. Tak się dzieje zresztą na Zachodzie, w tym religijnych Stanach, gdzie Trump był bardziej progresywny w kwestiach LGBT w 2016 niż Obama w 2008(a może i 2012). Kościół tym czasem będzie konał w akompaniamencie memów z papieżem i afer pedofilskich.

Krzysztof Jaroń

Andrzej Gerlach. Grzech w diecezji tarnowskiej. Część 19 i 20

 

 

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część XIX.

Inspiracją do dzisiejszego wpisu stały się, obserwowane przeze mnie od lat, mimy i gesty ordynariusza tarnowskiego, bp Andrzeja Jeża (rocznik 1963). I muszę się Państwu przyznać, że kiedy mój dawny kolega i przed wielu laty proboszcz parafii mojego zamieszkania, a obecnie ordynariusz tarnowski, wykonywał kiedyś takie gesty i mimy, to ja dałem się, podobnie jak wielu naszych wspólnych znajomych, nabrać na te teatralne gesty i słowa. Dzisiaj już niewielu z nas daje się na nie jeszcze nabierać, choć nadal je analizujemy i wspólnie często omawiamy. Jeden z naszych kolegów, do tego wpływowy ksiądz i profesor uniwersytecki, powiedział ostatnio, że gdyby mierzono pobożność diecezji minami i gestami ich ordynariuszy, to diecezji tarnowskiej żadna inna w kraju by nie przebiła. I to niewątpliwie prawda.

 

 

 

Pamiętam, że podczas jednego z wykładów dotyczących tarnowskich ordynariuszy z lat 1786 – 1990, zaraz po ogłoszeniu w maju 2012 roku nowej nominacji papieskiej na biskupa tarnowskiego, zostałem zapytany co sądzę o obecnym ordynariuszu. I pamiętam jak byli zszokowani moi studenci, gdy im powiedziałem, że bardzo się cieszę z tej nominacji, gdyż wreszcie diecezja tarnowska doczekała się po tylu latach ordynariusza wierzącego w Boga. I tu zrobiłem długą wyliczankę dotychczasowych ordynariuszy, począwszy od czasów cesarza Józefa II Habsburga, pokazując osłupiałym słuchaczom, że wierzący ordynariusz na tronie tarnowskim był rzadkością. Czy teraz też bym tak powiedział o obecnym rządcy diecezji tarnowskiej?

 

 

 

Po wybuchu afery pedofilskiej z udziałem ks. Stanisława P., rzecznik obecnego bp Andrzeja Jeża, ks. dr Ryszard Nowak wydał kolejny oficjalny komunikat prasowy w którym czytamy między innymi:

„PRAGNIEMY JEDNAK ZAPEWNIĆ, ŻE ZARÓWNO SPRAWA ZGŁOSZONA W 2010, KTÓRA BYŁA PRZEDMIOTEM PROCESU ZAKOŃCZONEGO W ROKU 2013, JAK I WSZYSTKIE PÓŹNIEJSZE SPRAWY BYŁY I SĄ PODEJMOWANE ORAZ PROWADZONE Z WIELKĄ DBAŁOŚCIĄ I NALEŻYTYM WYCZUCIEM NA DOBRO POKRZYWDZONYCH”.

Otóż po pierwsze. Czy wyrazem tej biskupiej i kurialnej „wielkiej dbałości o dobro pokrzywdzonych” jest stała procedura w sądzie biskupim, polegająca na przysięganiu na krzyż przez wykorzystaną seksualnie osobę nieletnią, że ofiara zachowa wszystko co zostanie tam powiedziane w pełnej tajemnicy przed kimkolwiek w przyszłości? Prowadziłem przez ostatnie lata wiele rozmów z takimi skrzywdzonymi osobami i wszystkie mi potwierdziły, że taką przysięgę składały i dlatego obawiają się teraz mówić o tym, aby jej nie złamać. Czy ten robiący tak bogobojne miny i gesty hierarcha nie uważa, że jest to swoiste kneblowanie ofiar przez instytucje Kościoła, przed światem zewnętrznym?

Po drugie. Czy formą „należytego wyczucia na dobro pokrzywdzonych” ofiar seksualnego rozpasania kleru, jest chociażby wykorzystanie ubóstwa tych ofiar, aby za pomocą stosunkowo małej kwoty pieniędzy, nakłonić ofiarę nie tylko do pisemnego zrzeczenia się w przyszłości ewentualnych roszczeń prawnych i finansowych względem zarówno samego sprawcy jak i diecezji do której sprawca należy? Czy zatem prawdą jest, że Pan Andrzej, przed laty nieletnia ofiara dewiacji ks. Stanisława P., otrzymał w wyniku sugestii władz diecezji tarnowskiej kwotę 5000 dolarów, a w zamian za to został zobowiązany przez kurialnych prawników do napisania pisemnego oświadczenia, że nie rości sobie w przyszłości, względem diecezji tarnowskiej i samego ks. Stanisława P. żadnych ewentualnych pretensji, a nawet wyraża życzenie, aby ks. Stanisław P. został przywrócony do pełnienia posługi kapłana? Czy prawdą jest, że właściciel tej pobożnej miny, podobnie jak jego poprzednik TW „Dąbrowski”, osobiście spotykał się w tej sprawie kilkakrotnie z Panem Andrzejem? Według moich informacji, pochodzących bezpośrednio z tarnowskiej kurii biskupiej, do takiego spotkania doszło ostatnio w 2019 roku. Rozumiem, że Jego Ekscelencja nie ma sobie w tym względzie nic do zarzucenia. Przynajmniej tak to można odczytać z tych min i gestów.

 

 

Wzniosłe do Boga miny i pobożne gesty można łatwo wyćwiczyć, ale nadchodzą Księże Biskupie coraz gorsze czasy dla kłamstwa, hipokryzji i obłudy. Ludek Boży, nawet w takiej diecezji jak tarnowska, staje się coraz mniej wrażliwy na takie teatralne gesty. Coraz bardziej ocenia swoich pasterzy po ich czynach, a nie po pustych gestach i słowach. I jest coraz mniej skłonny słuchać, ulubionych przez Jego Ekscelencję starych i ciągle powtarzanych opowieści o atakowanym przez wszelkie siły zła Kościele, którego Ksiądz Biskup tak skutecznie broni. Dzisiejszy Kościół, to nie atakowana zewsząd twierdza, ale wspólnota ludzi głęboko wierzących, którzy poszukują prawdziwych i godnych pasterzy oraz liderów na miarę papieża Franciszka i naszych czasów. Więc być może warto się nad tym głęboko zadumać, bo w przeciwnym razie pozostanie Księdzu Biskupowi jedynie przećwiczyć nowe gesty i miny przed kurialnym lustrem.

A do wspomnianego już komunikatu prasowego Rzecznika Księdza Biskupa jeszcze powrócimy, bo…

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

 

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część XX.

Dzisiejszy wpis napisało samo życie. Kilka godzin temu zmarł rezydent w Domu Księży Emerytów w Tarnowie, ks. Józef Grabowski, rocznik 1935, o którym pisałem w swoim wpisie w dniu 25 sierpnia 2020 roku, w drugiej części tego cyklu, w kontekście pedofila ks. Stanisława P. Zmarły dziś kapłan to od wielu lat emerytowany proboszcz parafii w Mędrzechowie, w której od 1990 roku pracował jako wikary ten kościelny deprawator dzieci i młodzieży.

Ks. Józef Grabowski do parafii w Mędrzechowie przybył w 1974 roku i pracował w niej długie lata jako wikariusz. Dopiero w 1983 roku został proboszczem w mędrzechowskiej parafii. W 2005 roku przeszedł na emeryturę. Ponieważ z Kupienina, który należał kiedyś do tej parafii, pochodził mój kolega, długoletni pracownik Kongregacji Nauki Wiary, potem ordynariusz radomski, a następnie przewodniczący Papieskiej Rady do Spraw Duszpasterstwa Służby Zdrowia, abp Zygmunt Zimowski, podniósł on swojego dawnego proboszcza do godności Kanonika Honorowego Kapituły Katedralnej w Radomiu.

 

 

Powodem śmierci Księdza Kanonika był prawdopodobnie koronawirus. Od pewnego czasu podejmowałem próby skontaktowania się ze zmarłym dziś kapłanem, gdyż w kontekście sprawy ks. Stanisława P., którego losy poznaliście Państwo na moim profilu, miałem do ks. Józefa Grabowskiego wiele pytań. Władze diecezji tarnowskiej i dyrekcja Domu Księży Emerytów w Tarnowie zrobili wiele, abyśmy ze zmarłym w dniu dzisiejszym Księdzem Kanonikiem nie zamienili ani słowa. Chichotem losu jest fakt, że prawdopodobnie w tym samym domu, rezydentem od lat jest także sam ks. Stanisław P., dawny współpracownik ks. Józefa Grabowskiego. Jak się Państwo domyślacie, kontakt z nim to także obecnie prawdziwe wyzwanie. I to nie tylko dla mnie.

Ale obecna pandemia koronawirusa i świadome działania władz diecezji tarnowskiej nie ułatwia zadania żadnemu historykowi, który bada dzieje tej diecezji, zwłaszcza takiemu badaczowi, któremu zależy na odkryciu prawdy, a nie wygodnej dla władz diecezji tarnowskiej wersji zdarzeń.

A skoro już jesteśmy przy obecnej pandemii, która wyraźnie narasta w całym kraju, to chciałem zwrócić uwagę na jej wyjątkowe natężenie w samej diecezji tarnowskiej. Co ciekawe, ilość zachorowań w najbardziej „pobożnych” regionach tej diecezji jest wręcz mocno zastanawiająca. Nowy Sącz i okolice, Grybów, Limanowa czy Dąbrowa Tarnowska to prawdziwe gorące miejsca na mapie rozwoju tej pandemii w diecezji tarnowskiej. I jak teraz wytłumaczyć masowo chorującym wiernym i rodzinom, żegnających w dramatycznych okolicznościach swoich zmarłych, że te „konsekrowane kapłańskie ręce nie zarażają”, że „ratunkiem przed pandemią jest komunia święta i woda święcona”. Coś wam Panowie te teorie nie wypaliły. A może Pan Bóg chce was w ten sposób nauczyć większej pokory i szacunku do wiedzy i nauki.

Ale pandemia koronawirusa wpędza ostatnio masowo do grobu także księży diecezji tarnowskiej. Śledzę statystyki tej diecezji od początków jej istnienia, czyli od blisko 250 lat. Takiego okresu pogromu nie było nawet w okresie wojen, które przetoczyły się przez tę diecezję.

W ostatnich latach statystycznie umierało w tej diecezji około 12 – 15 kapłanów rocznie, czyli dochodziło mniej więcej do jednego pogrzebu miesięcznie. Obecnie nie ma prawie dnia bez pochówku, a w ostatni poniedziałek było aż pięć pogrzebów księży diecezji tarnowskiej. Zmarły dziś ks. Józef Grabowski to 36 kapłan tej diecezji, którego pochowano w tym roku.

Nie wiemy jak rozwinie się dalej pandemia koronawirusa i ilu księży diecezji tarnowskiej rozstanie się z tym światem do końca tego roku, ale o grzechu panującym od dawna i rozwijającym się w tej diecezji jak pandemia, napiszemy jeszcze wiele razy.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach. Grzech w diecezji tarnowskiej.Część 17 i 18

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część XVII.

Ponieważ z powodów ode mnie niezależnych byłem zmuszony zająć się na moim profilu innymi, bardziej pilnymi tematami, pozostawiłem temat „Grzechu w diecezji tarnowskiej” niedokończony. Ale w ostatnią sobotę spotkałem się twarzą w twarz z obecnym ordynariuszem tarnowskim, przy grobie mojego starego przyjaciela i też historyka Kościoła, ks. prof. Adama Nowaka (sędziwy profesor dożył 93 lat, więc bez przesady mogę go nazywać swoim „starym przyjacielem”) i kiedy Jego Ekscelencja na mnie spojrzał, zobaczyłem w jego oczach wyrzut, że przerwałem mój cykl i zająłem się jakimś rzymskim kardynałem (kard. Giovanni Angelo Becciu), więc jako wierny syn Kościoła, a tym samym posłuszny diecezjanin Księdza Biskupa, szybko poprawiam swój oczywisty błąd i wracam do naszego cyklu. A tym samym do osoby Jego Ekscelencji.

Przypominam zatem, że to właśnie w dniu 12 maja 2012 roku, została ogłoszona bulla nominacyjna papieża Benedykta XVI o mianowaniu bp Andrzeja Jeża nowym ordynariuszem tarnowskim. A więc kiedy w dniu 10 czerwca 2013 roku, wydany został dekret skazujący ks. Stanisława P. na liczne kary kanoniczne wynikające z jego wieloletnich zachowań pedofilskich, w tym na 10 letni zakaz sprawowania sakramentów świętych, zakaz publicznego odprawiania Mszy św., z wyjątkiem Domu Księży Emerytów w Tarnowie, gdzie skazany ksiądz miał przebywać w odosobnieniu, bezwzględny i dożywotni zakaz pracy z dziećmi i młodzieżą, zakaz pełnienia jakichkolwiek funkcji kościelnych oraz nakaz poddania się obowiązkowej terapii, to przestrzeganie tego dekretu, jak rozumiem, spadło wówczas na barki nowego ordynariusza i jego kurialnych współpracowników. A może się mylę?

Chyba jednak się nie mylę, tym bardziej, że w dniu 16 lipca 2013 roku, wspomniany dekret sądowy został ostatecznie zatwierdzony przez Kongregację Nauki Wiary, więc tym bardziej miejscowy ordynariusz i jego urzędnicy kurialni byli zobowiązani do przestrzegania wyroku zatwierdzonego przez Stolicę Apostolską.

I tak było, przez pierwsze miesiące po uprawomocnieniu się dekretu skazującego księdza pedofila – recydywisty. Szkoda tylko, że jedynie do czasu, gdy kurz skandalu unosił się nad całą diecezją tarnowską, kurią biskupią i Domem Księży Emerytów w Tarnowie. Ale kurz szybko upadł i ks. Stanisław P. szybko powrócił do swoich dawnych przyzwyczajeń, nieprawdaż?

I tu mała uwaga. Kto nie wie czym jest Dom Księży Emerytów w Tarnowie, to zapewne nie zdaje sobie sprawy, że to takie specjalne miejsce w diecezji, gdzie z jednej strony przebywają tam starsi i niedołężni księża diecezjalni, ale także ci, których z różnych względów kuria tarnowska pragnie skutecznie izolować od otoczenia. I tak było od wielu lat, począwszy od odległych czasów bp Jerzego Ablewicza (1919 – 1990), który jeszcze w czasach Polski Ludowej podjął decyzje o wybudowaniu tej placówki.

Zajmuje się diecezją tarnowską od lat i mogę wymienić dziesiątki księży, którzy z takich czy innych względów, także wbrew ich woli, zostali skierowani do Domu Księży Emerytów w Tarnowie. Placówka jest położona na skraju miasta, w dyskretnym i mocno zalesionym miejscu, z dala od wścibskich oczu i jest idealnym miejscem pobytu zarówno dla starszych, schorowanych jak i niedołężnych kapłanów. Jest także wyjątkowym miejscem pobytu dla wszystkich tych, których chce się skutecznie izolować. Jako stosunkowo częsty bywalec w tym miejscu, mogę wiele napisać także o tym jak to miejsce zmieniało się przez ostatnie lata. Ale o tym napiszę więcej może przy innej okazji.

Kluczowym słowem w tym co napisałem wcześniej o tej placówce, jest słowo „chce się” izolować. Bowiem wielu kapłanów do ostatnich dni swojego życia było tam skutecznie izolowanych, od dotychczasowego otoczenia, własnej rodziny, byłych parafian, kochanek, kochanków, własnych dzieci, ale także od alkoholu, narkotyków i tak dalej. Niezwykle skutecznie izolowanych, a decydowała o tym zawsze tarnowska kuria biskupia.

A jak to było zatem, przez ostatnie siedem lat, w wypadku skazanego na izolację pedofila – recydywisty ks. Stanisława P.? Czy Ordynariusz Tarnowski i jego urzędnicy kurialni przestrzegali zasad wynikających z dekretu zatwierdzonego przez Stolicę Apostolską wobec tego kapłana zwyrodnialca?

To teraz zadam publicznie temu Biskupowi i jego urzędnikom, kilka istotnych w tej sprawie pytań:

1. Czy od czerwca 2013 roku, ks. Stanisław P. opuszczał Dom Księży Emerytów w Tarnowie, a tym samym naruszał warunki nałożonego na niego dekretu?

2. Czy od czerwca 2013 roku, skazany kapłan odprawiał Mszę św., udzielał sakramentów świętych i głosił publicznie Słowo Boże, a tym samym naruszał warunki nałożonego na niego dekretu?

3. Czy od czerwca 2013 roku, skazany ksiądz – pedofil, udawał się na publiczne pielgrzymki, na terenie kraju, a także poza jego granicami, w których uczestniczyły osoby świeckie, w tym osoby nieletnie, co stało z jawnej sprzeczności z warunkami dekretu nałożonego na tego kapłana przez miejscowy sąd biskupi i Stolicę Apostolską?

4. Skoro kuria biskupia musi wyrazić zgodę na każdorazowy wyjazd kapłana na pielgrzymkę, poza diecezję, a tym samym poza granicę kraju, to kto wyraził taką zgodę ks. Stanisławowi P., skoro stanowiło to jawne naruszenie postanowień dekretu skazującego tego kapłana, wydanego w czerwcu 2013 roku?

5. Czy potencjalne łamanie tych wszystkich postanowień dekretu nałożonego na księdza diecezji tarnowskiej przez sądową instancję kościelną i zatwierdzonego przez Kongregację Nauki Wiary, przez Biskupa Ordynariusza i jego współpracowników z tarnowskiej kurii biskupiej, nie stanowi jawnego lekceważenia postanowień Stolicy Apostolskiej przez tegoż Ordynariusza Tarnowskiego i jego urzędników kurialnych?

Znany wszystkim Państwu kapłan archidiecezji krakowskiej, ks. Tadeusz Isakowicz – Zalewski, poruszył kilka tygodni temu ten problem na swoim blogu, powołując się na zdjęcia z pielgrzymek w których miał brać udział tarnowski kapłan – pedofil. I to zdjęć na których rzekomo uwieczniony jest on z osobami nieletnimi.

Zostawiając jednak wpis na blogu ks. Tadeusza, stawiam te pytania publicznie swojemu Ordynariuszowi. Stawiam je i oczekuję na nie wyczerpujących odpowiedzi. Mam nadzieję, że oczekują ich także nie tylko czytelnicy mojego profilu, ale także wierni diecezji tarnowskiej i miliony katolików w całym kraju.

Ale postawione przeze mnie pytania nie zamykają ostatecznie kwestii „grzechu w diecezji tarnowskiej”, gdyż sprawa ks. Stanisława P. i skandalu jaki temu towarzyszy od lat, ma jeszcze wiele innych wątków.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

 

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część XVIII.

Dzisiejszy wpis muszę poświęcić pewnej kwestii spornej, z punktu widzenia od lat rozgrywającego się dramatu pedofilii w tarnowskim Kościele moim zdaniem nieistotnej, ale jak się okazuje, dla niektórych obrońców dobrego imienia tej kościelnej instytucji, sprawy wręcz fundamentalnej.

Otóż w części drugiej tego cyklu o diecezji tarnowskiej, pisanej w dniu 25 sierpnia 2020 roku, pisząc o ks. Stanisławie P., jeszcze w czasach gdy był on młodym księdzem w tejże diecezji, napisałem, że w 1990 roku, został on przeniesiony na wikarego do parafii w Gręboszowie. Faktycznie został on wówczas przeniesiony do parafii w Mędrzechowie. Pomyliłem dwie parafie leżące nad Wisłą, na tak zwanym Powiślu Dąbrowskim. Nie wiem z czego wynikał ten błąd, być może z mojego przemęczenia. Sprawdziłem swoje archiwa raz jeszcze i rzeczywiście, pomyliłem parafie.

Ktoś powie, że to nieistotne, bo większość czytelników nawet tego nie zauważyła. Pewnie tak. Ale niestety, ten błąd wywołał prawdziwą burzę, a nawet gorliwi obrońcy dobrego imienia diecezji zagrozili mi daleko idącymi konsekwencjami prawnymi

Oczywiście, nastąpił na mnie atak, że jestem „niewiarygodny jako historyk”, że szkaluję „uczciwych księży pracujących w tejże (czyli gręboszowskiej) parafii. I że „skoro popełniam takie błędy to wszystko co pisze w tej sprawie także budzi poważne wątpliwości”.

Więc po kolei. Parafie pomyliłem i to teraz nie tylko poprawiłem, ale także przyznałem się do swojego błędu.

Czy jestem wiarygodny jako historyk? Nie wiem. Staram się zawsze weryfikować swoje źródła w miarę swoich możliwości i pisać rzetelnie to co myślę. Ocenę swojej pracy pozostawiając czytelnikom.

Czy szkaluję w ten sposób publicznie księży z gręboszowskiej parafii? Moim zdaniem nie. Chociaż zdewociałym obrońcom tej parafii chciałbym zwrócić uwagę, że chociaż nie pracował w tej parafii ks. Stanisław P., to pracowali inni. Znam tę parafię wyjątkowo dobrze i znam wiele afer związanych z Gręboszowem i z wioskami do niej należącymi. Znam afery związane także z księżmi pochodzącymi z tej parafii, z których tak jesteście dumni, więc nie prowokujcie mnie to szczerości, bo jak mnie bardzo sprowokujecie, to napiszę co wiem, dołączę do tego dokumenty, a wtedy zaboli… Mocno zaboli. Także w kontekście osoby, którą teraz próbujecie tak usilnie wynieść na ołtarze. Więc jak parafianie z Gręboszowa, macie się za lepszych od parafian z Mędrzechowa, to mogę was chętnie sprowadzić na ziemię.

Piszę w tym cyklu o prawdziwym dramacie, rozgrywającym się w niejednej parafii i dotyczącym niejednego dziecka z tejże diecezji. Jeżeli to do Was nie trafia, a widzicie największy problem w mojej ewidentnej, ale niezamierzonej pomyłce, to chyba już nic nie jest w stanie do Was dotrzeć i wstrząsnąć Wasza wrażliwością.

A na koniec kilka słów do pewnego księdza z tarnowskiej kurii biskupiej, także obrońcy dobrego imienia Gręboszowa i całej diecezji tarnowskiej, oraz znawcy mojej nierzetelności warsztatowej, który o całym moim profilu na Facebooku wyraził się publicznie, że „to kościelna pornografia”. Drogi Księże, nie jestem widać znawcą pornografii tak jak Przewielebny Ksiądz, więc trudno mi z Księdzem wchodzić w jakąś głębszą polemikę w tym względzie. Ale muszę Księdzu równocześnie podziękować, i czynie to dziś publicznie, że ujawnił mi Ksiądz istnienie czegoś tak zaskakującego jak „pornografia kościelna”. I znowu chylę przed Przewielebnym Księdzem nisko głowę, bo w tym względzie widzę w osobie Księdza, prawdziwego fachowca. W przyszłości liczę na kolejne, równie merytoryczne i jak sądzę płynące z kapłańskiego i zatroskanego serca uwagi, pod adresem moich wpisów, a gdyby Ksiądz wyraził tylko chęć wypowiedzenia ich, chociażby w obecności i w gabinecie Tarnowskiego Ordynariusza, to chętnie wezmę udział w takim spotkaniu. Chętnie dowiem się także, czy Nasz Pasterz Diecezji zna pojęcie „kościelnej pornografii”. Póki co zapewniam o swojej pamięci w modlitwie.

A wszystkich pozostałych Państwa czytelników, którzy zauważą w przyszłości ewentualne błędy merytoryczne w moich wpisach, proszę o ich życzliwą korektę. I zapraszam jak zawsze do czytania kolejnych odsłon „grzechów w diecezji tarnowskiej”.

Ciąg dalszy nastąpi…

P.S.

A w załączniku kościół parafialny w Mędrzechowie. Mam nadzieję, że tym razem się nie pomyliłem.

 

 

Andrzej Gerlach

36 rocznica śmierci Laureata Nagrody Nobla, angielskiego fizyka Paul’a A.M. Dirac’a, a jego przesłanie znowu aktualne…

 

Dzisiaj mija 36 lat od śmierci (20 października 1984r) największego angielskiego fizyka- jednego z twórców mechaniki i elektrodynamiki kwantowej. Laureat Nagrody Nobla

Paul Adrien Maurice Dirac

Najważniejszym wkładem Paula A. M. Diraca w rozwój mechaniki kwantowej jest odkryte przez niego w 1928 roku równanie falowe opisujące elektron w sposób relatywistycznie niezmienniczy. Dzisiaj znane jest ono jako równanie Diraca. Równanie to pozwoliło mu na przewidzenie istnienia pozytonuantycząstki elektronu.

Nie potrafię zrozumieć, czemu marnujemy czas dyskutując o religii. O ile jesteśmy uczciwi, a naukowcy powinni być tacy, musimy przyznać, że religia jest zbieraniną fałszywych stwierdzeń, bez żadnych podstaw w rzeczywistości. Sama idea Boga, to wytwór ludzkiej wyobraźni. To zupełnie zrozumiałe, dlaczego pierwotni ludzie, którzy o wiele bardziej byli narażeni na łaskę i niełaskę sił przyrody, niż my dzisiaj, personifikowali te siły w strachu i z drżeniem. Ale dziś, gdy już zrozumieliśmy tak wiele naturalnych procesów w przyrodzie, nie mamy takiej potrzeby. Nie mogę dostrzec, za żadne skarby świata, jak Wszechmogący Bóg pomaga nam w jakikolwiek sposób. To, co widzę – że to założenie prowadzi do tak bezproduktywnych pytań – dlaczego Bóg pozwala na tak wiele nieszczęść i niesprawiedliwości, wyzysku biednych przez bogatych i wszystkich innych okropności. Mógł temu zapobiec. Jeśli religia jest ciągle nauczana, to bynajmniej nie z powodu, iżby jej idee wciąż nas przekonywały. Lecz po prostu dlatego, że niektórzy z nas chcą zapewnić spokój klas niższych. Spokojnymi ludźmi jest o wiele łatwiej rządzić niż krzykliwymi i niezadowolonymi. Jest też znacznie łatwiej ich eksploatować. Religia to rodzaj opium dla ludu, które pozwala uśpić ludzi w pobożnych marzeniach i skłonić aby zapomnieli o krzywdach, jakie są im wyrządzane. Stąd wynika sojusz owych dwu wielkich potęg politycznych, państwa i Kościoła. Państwo i Kościół potrzebują iluzji, że dobry Bóg nagrodzi ludzi w niebie, nie na ziemi – tych wszystkich którzy godzą się na niesprawiedliwości, którzy wypełniają swoje obowiązki cicho i bez narzekania. Dlatego właśnie uczciwe stwierdzenie, że Bóg jest tylko wytworem ludzkiej wyobraźni, nazywane jest przez Kościół najgorszym ze wszystkich grzechów śmiertelnych.”

 

Pamiętał i przypomniał :

Roman Kryszak

 

komentarz :

Kuna2020Kraków

Polecamy łaskawej pamięci dzisiejszych studentów wszystkich uczelni w Polsce, w chwili gdy ma miejsce bezprecedensowy atak na autonomię i samorządność instytucji, będących ostatnim przyczółkiem dla Nauki i miejscem racjonalnego dyskursu o rzeczywistości takiej, jaką ona jest w swej weryfikowalnej istocie.

 

 

Prokurator nie stosuje prawa. Napastnik na wolności. Recydywa nie obowiązuje gdy bije się geja.

W skrócie wygląda to tak: dwa tygodnie wcześniej wychodzi z więzienia chuligan, który siedział tam za pobicie na tle rasowej nienawiści. Wyszedł, cieszył się wolnością, popijał z kumplem piwko na osiedlu, aż tu nagle  znowu zobaczył okazję, by sprawdzić czy na pewno jest wolny…

No i pech, jak zwykle kiedy już już jest fajnie i miło, pojawia się okazja by po raz kolejny zmierzyć się z przeciwnościami losu. Wieczór taki fajny, krew krąży mocno zakręcona nadmiarem płynów, a tu drepcze jakiś pedał, ciota i miernota. No i jak taki dopiero co wyposzczony prawdziwek miałby się zachować …

Nazywa głośno i tak żeby wszyscy słyszeli homoseksualistę jak na to zasłużył, wpada za nim do sklepiku, wymierza mu karę za to, że mu psuje widok wieczornej, osiedlowej sielanki i po sprawie. Udowodnił sobie, że wciąż jest sprawny, że jego na wierzchu, że wolność to wolność – nie dla każdego. Czuje się jeszcze lepiej niż przedtem…

Po kilku dniach ląduje na dołku oskarżony? A o co? Przecież nic złego nie zrobił. Przecież pobicie geja to dobry uczynek.

Nawet pani prokurator Emilia Stankiewicz-Markowicz nie dopatruje się w tym pobiciu recydywy…

wnioskuje o rok pobytu w zakładzie karnym i 5 tys nawiązki dla poszkodowanego

Uwzględnienie bezspornego faktu recydywy uprawnia do wnioskowania o najwyższy wymiar przewidziany w  kodeksie czyli 5 lat pozbawienia wolności.

[…]Pobity Tomasz w swojej sprawie jest oskarżycielem posiłkowym. Może więc zadawać w czasie procesu pytania przesłuchiwanym i składać wnioski do sądu. Gdy pytamy go o wysokość kary, która może spotkać napastnika, przyznaje, że nie zgadza się ani z wybraną przez prokurator kwalifikacją czynu, ani z wnioskowaną przez nią karą. – Napastnik działał w warunkach recydywy, pobił mnie umyślnie i na tle homofobicznym. Złożę wniosek o podwyższenie wymiaru kary do pięciu lat więzienia i o zapłatę 50 tys. nawiązki i odszkodowania uwzględniającej uszczerbek na zdrowiu, oszpecenie twarzy i straty moralne – zapowiada.[…]

[…]W wyniku uderzenia pan Tomasz doznał wieloodłamowego złamania kości oczodołu z przemieszczeniem. Według biegłej z zakresu chirurgii szczękowo-twarzowej poszkodowany ma zanik czucia części twarzy, a jego prawy oczodół jest obniżony o 8 mm w stosunku do lewego.

Sprawca odpowiada z wolnej stopy. Mieszka na tym samym osiedlu co poszkodowany.

 

Par. 1 art. 64 Kodeksu karnego mówi: „Jeżeli sprawca skazany za przestępstwo umyślne na karę pozbawienia wolności popełnia w ciągu pięciu lat po odbyciu co najmniej sześciu miesięcy kary umyślne przestępstwo podobne do przestępstwa, za które był już skazany, sąd może wymierzyć karę przewidzianą za przypisane sprawcy przestępstwo w wysokości do górnej granicy ustawowego zagrożenia zwiększonego o połowę”.

Publikujemy ten artykuł kodeksu dużą czcionką w ramach podpowiedzi,  by pani prokurator nie popełniała takich kardynalnych błędów jak opisany wniosek w sprawie pobicia warszawskiego geja. Homofobiczne czy ksenofobiczne – pobicie to pobicie, rozbój to rozbój, poszkodowany to poszkodowany – nie musi się pani prokurator podobać, może pani prokurator nawet być homofobką, nawet może ona nie popierać konwencji antyprzemocowej, co tam konwencja! Może ona nie lubić kobiet, gejów, wegetarian i nie jadać burgerów w Mc Donaldzie, ale prawo to ona MUSI  znać i MUSI  stosować zgodnie z intencją prawodawcy. Kropka.

ŹRÓDŁO

 

kuna2020Kraków

Andrzej Gerlach. Grzech w diecezji tarnowskiej. Część 5 i 6

 

 

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część V.

Kiedy wierni w parafii w Woli Radłowskiej przyjęli do wiadomości, że ich dawny proboszcz odszedł z ich parafialnej wspólnoty wyłącznie z powodów zdrowotnych i zaczęli przyzwyczajać się do swojego nowego duszpasterza, temat ks. Stanisława P., jakby przestał istnieć. Przestał istnieć zarówno w jego dawnej parafii, ale także w kurii diecezjalnej. Tym bardziej, że pojawiły się w diecezji nowe afery z kolejnymi księżmi, więc w kurii zbierały się kolejne „sztaby kryzysowe”, które ratowały jedynie dobre imię instytucji, a problemy i skandale nadal narastały. Grzech narastał w całej diecezji tarnowskiej, a jej dobre imię i świetne samopoczucie jej hierarchii rosło wraz z nim.


Ale ks. Stanisław P., był oficjalnie od dnia 9 listopada 2002 roku na przymusowym urlopie, a tym samym nie zarabiał jak jego koledzy. A ksiądz jak powszechnie wiadomo, nigdy nie cierpi z powodu swojej grzeszności, ale zawsze gdy koledzy zarabiają, a on nie.
Już po nowym roku, a więc zaledwie dwa miesiące po odejściu z Woli Radłowskiej ks. Stanisław P. rozpoczął starania o uzyskanie nowej kościelnej posady. Ale był uznany seksualnym przestępcą, a do tego recydywistą, więc powrót do diecezji był ryzykowny.

Ordynariusz tarnowski, bp Wiktor Skworc już od blisko pięciu lat chętnie pozbywał się takich księży ze swojej diecezji. W przeciwieństwie do innych biskupów diecezjalnych nigdy nie miał problemów kadrowych, bo diecezja którą zarządzał zawsze była niezwykle dochodowa, a przy tym bogata w powołania duchowne. A na Wschodzie brakowało księży. Wszystkie diecezje obrządku łacińskiego na terenie dawnego Związku Sowieckiego przyjmowały niemal każdego kapłana.

Tamtejsi wierni to przeważnie potomkowie polskich mieszkańców dawnych Kresów Rzeczypospolitej, więc i z językiem nie ma specjalnie większego problemu. Tym razem wybór padł na diecezję kamieniecko – podolską, której stolica znajduje się w Kamieńcu Podolskim. Tam stoi słynna twierdza, która większości z nas kojarzy się z Trylogią Henryka Sienkiewicza i literacką postacią Michała Jerzego Wołodyjowskiego, „Małego Rycerza” i jej bohaterskiego obrońcy, ale stoi w tym mieście także piękna katolicka katedra. Do tekstu dołączyłem zdjęcia tej świątyni.

 


Zaledwie kilka miesięcy po aferze w Woli Radłowskiej, ciężko zapadły na zdrowiu ks. Stanisław P., który nie mógł z powodów zdrowotnych pełnić nadal swoich duszpasterskich obowiązków w tej parafii, ozdrowiał cudownie wiosną 2003 roku i został przez swojego szefa, a dla mnie jedynie TW „Dąbrowskiego”, oddelegowany do pracy duszpasterskiej na Ukrainę. Mało tego, dawny tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa, wydał seksualnemu dewiantowi nie tylko zgodę na pracę na terenie diecezji na ukraińskim Podolu, ale także pozytywnie zaopiniował jego kandydaturę.


Podkreślam raz jeszcze. Żaden ksiądz katolicki nie może samodzielnie wyjechać poza teren własnej diecezji i podjąć w innej diecezji obowiązków duszpasterskich. Nawet na wyjazd wakacyjny potrzebuje zgody swojej kurii. Arcybiskupie Wiktorze Skworc, jesteś więc kłamcą jeżeli twierdzisz, że w tym wypadku było inaczej!!! Ks. Stanisław P., otrzymał nie tylko twoją zgodę na wyjazd na Ukrainę, ale także cała procedura była przygotowana przez obie kurie biskupie. Na inną procedurę nie pozwala Kodeks Prawa Kanonicznego. A tu żadna prawna czy kanoniczna procedura nie została złamana i ks. Stanisław P. wyjechał formalnie do pracy na Podole. Został tam oficjalnie wysłany, albo jak ktoś woli, oddelegowany przez swojego biskupa ordynariusza.

Żadna procedura prawna nie została złamana, ale została tu złamana zwykła przyzwoitość. Zresztą Skworc, nigdy nie miałeś jej zbyt dużo!!! Nie miałeś przyzwoitości, gdy byłeś młodym księdzem i zdradziłeś nie tylko swojego ordynariusza i Kościół, świadomie współpracując z jej komunistycznymi wrogami. Nie miałeś jej także, gdy wysyłałeś zwyrodniałych dewiantów do pracy do innych katolickich diecezji i nie masz jej teraz, gdy ustami swojego rzecznika kłamiesz nadal. Jesteś kłamcą!!! Kłamcami są także twoi następcy w diecezji tarnowskiej, którzy kłamią tak jak ty. Sam ich zresztą wyświęciłeś. Nie wiedziałem, że wraz ze święceniami można przekazać gen kłamstwa. Teraz wiem, że można.

 

Ordynariuszem kamieńsko – podolskim jest od dnia 4 maja 2002 roku bp Maksymilian Leon Dubrowski (rocznik 1949), kapłan z Zakonu Braci Mniejszych, który w latach 1998 – 2002 był biskupem pomocniczym tejże diecezji. Jego zdjęcie także dołączam do mojego wpisu. Biskupi ukraińscy obrządku łacińskiego często korzystają z pomocy kadrowej z polskich diecezji i polskich prowincji zakonnych, bo powołań własnych mają zdecydowanie za mało. Tak było i tym razem.


Nie jestem w stanie Państwu potwierdzić, ile ofiar nieletnich dzieci padło na Podolu ofiarą seksualnego zwyrodnialca z tarnowskiej diecezji, ks. Stanisława P. Do dzisiaj, kiedy piszę ten wpis, tamtejsza kuria nie udzieliła mi odpowiedzi w tej sprawie.
Dwie rzeczy natomiast wiemy na pewno. Po pierwsze, że ks. Stanisław P. wykorzystywał ukraińskie dzieci przez pięć lat i w roku 2008 został usunięty z terenu diecezji kamieńsko – podolskiej. Ksiądz Tadeusz Isakowicz – Zaleski pomylił się w swoim wpisie na własnym blogu i podał tu datę 2009 roku. To był jedyny błąd ks. Tadeusza, którego osobiście podziwiam za jego odwagę w płynięciu od wielu lat pod prąd w polskim Kościele.


Po drugie. Pełną dokumentację w sprawie seksualnych nadużyć ks. Stanisława P. w diecezji kamieńsko – podolskiej tamtejsza kuria przekazała w dniu 27 czerwca 2020 roku do Kongregacji Doktryny Wiary, co potwierdziła ta kongregacja. Formalne śledztwo w tej sprawie rozpoczęło się w dniu 2 lipca 2020 roku. Szkoda, że nie obejmuje ona także tych polskich hierarchów, którzy umożliwili ks. Stanisławowi P. dokonywanie jego kolejnych zbrodni na niewinnych i ufnych dzieciach, a teraz perfidnie kłamią w jego sprawie. W jego? A może wiedzą, że to także ich sprawa?


Ks. Stanisław P. w 2008 roku powrócił do rodzimej diecezji. Za jego skandaliczne zachowanie na Podolu nie spadł mu nawet jeden włos z głowy. Ordynariusz tarnowski, bp Wiktor Skworc wyznaczył mu kolejną placówkę duszpasterską. Tym razem dewiant i zwyrodnialec, a także wieloletni recydywista trafił do renomowanego uzdrowiska na terenie diecezji tarnowskiej. Seksualny rekin wypłynął na swoim nowym terenie na swój kolejny łów. Ale o tym dowiecie się już szczegółowo Państwo w kolejnej odsłonie tego cyklu.


Ciąg dalszy nastąpi.

 

P.S.
Tym razem pragnę podziękować wszystkim tym księżom tarnowskiej diecezji, którzy w ostatnich dniach zwrócili się do mnie ze słowami wsparcia i sympatii. Fakt, że mieliście Panowie odwagę wyrazić swój ból i komentarz w sprawie konieczności oczyszczenia diecezji tarnowskiej z „brudu grzechu”, jest dla mnie niezwykle budujący i inspirujący.
W sposób szczególny pragnę publicznie, ale w dniu dzisiejszym jedynie anonimowo, podziękować tym wszystkim kapłanom, którzy dostarczają mi informacje, dokumenty, a nawet zdjęcia dotyczące „brudu” w tejże diecezji. Przepraszam, że o tych aferach z udziałem także najwyższych dostojników diecezji, jeszcze nie piszę na swoim profilu, ale dla własnego prawnego bezpieczeństwa muszę wszystkie te informacje szczegółowo zweryfikować, aby nie paść ofiarą jakiejś zorganizowanej prowokacji. Ale zapewniam, że po pozytywnej weryfikacji wszystkie fakty ujrzą światło dzienne. Jestem w szoku po lekturze tych informacji i kompletnie zaskoczony skalą moralnego upadku tej diecezji.
Tym bardziej kłaniam się nisko tym wszystkim księżom, którzy zdobyli się na taką odwagę ze swojej strony. Wasza determinacja to niezwykły kredyt zaufania dla mnie. Mam tego pełną świadomość. Wszystkim kapłanom zapewniam pełną dyskrecję i zapewniam o moim szacunku i uznaniu.

 

 

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część VI.

Ks. Stanisław P. w 2008 roku powrócił w niesławie z ukraińskiej diecezji kamieńsko – podolskiej do swojej rodzinnej diecezji. Zapewne wydaje się więc Państwu, którzy śledzicie już od kilku dni nasz cykl, że w zaistniałej sytuacji ówczesny tarnowski ordynariusz, bp Wiktor Skworc, podjął odpowiednie kroki prawne w stosunku do wielokrotnego recydywisty i seksualnego sprawcy wykorzystywania seksualnego nieletnich ofiar, że jako jego bezpośredni przełożony, w oparciu o przepisy Kodeksu Prawa Kanonicznego i decyzje Stolicy Apostolskiej rozpoczął proces wydalenia ks. Stanisława P. ze stanu duchownego. O powiadomieniu świeckich organów ścigania w zaistniałej sytuacji nawet nie wspominając.


Tym bardziej zaskakuje więc fakt, że w 2008 roku, kościelny dewiant seksualny i kilkukrotny recydywista nie tylko nie poniósł żadnej kary kanonicznej, nie poniósł żadnych konsekwencji prawnych, ale do tego otrzymał po powrocie do diecezji tarnowskiej nową kościelną posadę. Został mianowicie zamianowany przez swojego biskupa diecezjalnego penitencjarzem w prestiżowym kościele w centrum powszechnie znanego kurortu, Krynicy – Zdroju. To najbardziej znana parafia w tym mieście, pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Ale najbardziej zaskakuje nie parafia do której został skierowany, ale otrzymane stanowisko, penitencjarz.

 


Do tego wpisu dołączam Państwu nie tylko zdjęcie wspomnianej krynickiej świątyni, ale także wydruk z przepisów prawa kanonicznego dotyczącego samej spowiedzi, ale także funkcji penitencjarza. Niezorientowanym czytelnikom wyjaśniam więc istotę całej sprawy.

 


Do spowiedzi w każdym kościele katolickim przystąpić może niemal każdy, ale nie każdy w nim otrzyma rozgrzeszenie. Pewne grzechy ciężkie, takie jak morderstwo, świętokradztwo, aborcja, atak na papieża lub biskupa i jego zranienie itd., są nie tylko grzechami śmiertelnymi, traktowanymi w Kościele w sposób szczególny, po których wierny popada jakby w automatyczną ekskomunikę i potępienie wieczne. Przynajmniej tak wynika z oficjalnego nauczania Kościoła.

Jeżeli więc ktoś taki chciałby się upokorzyć i wyspowiadać z takiego wyjątkowego grzechu, może tego dokonać w specjalnej procedurze, spowiadając się u samego papieża (co technicznie i praktycznie jest bardzo trudne) lub u swojego ordynariusza (co też nie jest proste). Dlatego biskup danej diecezji wyznacza specjalnych spowiedników, penitencjarzy, którym nadaje specjalne jurysdykcje do odpuszczania takich wyjątkowych ciężkich grzechów, których odpuszczenie w innym wypadku musiałoby podlegać wyłącznie jemu samemu lub papieżowi.


Wyobrażacie więc sobie Państwo, co się tak naprawdę stało w 2008 roku? Na penitencjarza w Krynicy – Zdroju, biskup Wiktor Skworc wyznaczył wielokrotnego pedofila i do tego człowieka, któremu już wcześniej zarzucano, że konfesjonał był dla niego okazją do łowienia swoich nieletnich ofiar!!! Co gorsze nikt, ani dziennikarze mediów lokalnych czy ogólnopolskich, ani sam ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski na swoim blogu, nie stawia byłemu biskupowi tarnowskiemu takich zarzutów. Jestem w tym niestety osamotniony, a mam niezbite dowody na to, że ks. Stanisław P., od 2008 roku, był penitencjarzem w Krynicy – Zdroju. To po prostu niewyobrażalny skandal!!!


Dołączam dla zainteresowanych nie tylko wypis z Kodeksu Prawa Kanonicznego dotyczący samej spowiedzi i funkcji penitencjarzy. Dołączam także zdjęcie z podręcznika do religii, gdzie małym dzieciom tłumaczy się, że podczas spowiedzi wyznają one grzechy nie księdzu, który siedzi w konfesjonale, ale samemu Jezusowi i to sam Jezus udziela im rozgrzeszenia, a nie ksiądz, którego widzą. Tego naucza się nasze dzieci w szkołach na lekcjach religii. A kogo objęła jurysdykcja biskupia do słuchania wyjątkowych spowiedzi w południowej części diecezji tarnowskiej?

 

 

Jednego z największych seksualnych przestępców względem dzieci. I dawny ordynariusz tarnowski, bp Wiktor Skworc nie może powiedzieć, teraz po 12 latach, że nie wiedział wówczas kim jest ks. Stanisław P. Znał jego przeszłość z czasów, gdy był on przenoszony karnie jako wikariusz z parafii na parafie, gdy karnie sam przenosił go z Woli Radłowskiej na Ukrainę. Wiedział też dobrze co stało się także na Podolu… Czy ktoś tu jeszcze czegoś nie rozumie? Jak długo jeszcze można bronić wielokrotnego obrońcę pedofila? Jakimi argumentami można teraz po latach bronić obecnego metropolitę katowickiego?


Jest jeszcze jedna kwestia do wyjaśnienia. Dlaczego wybór padł w 2008 roku na tę znaną uzdrowiskową miejscowość? Mam w tej sprawie swoją własną opinię wysnutą po analizie dokumentów jakie sam posiadam. Otóż proboszczem we wspomnianej parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny był w latach 2002 – 2020 znany mi ks. Bogusław S. To były wikariusz w parafii w której obecnie mieszkam. Miałbym do tego kapłana wiele trudnych pytań w kwestii jego kolegi, ks. Stanisława P. i mam nadzieję, że je kiedyś publicznie postawię, a ks. Bogusław S. także publicznie na nie odpowie.

 

Dziś dodam tylko, że kapłan ten należy do wiernych i oddanych żołnierzy obecnego ordynariusza, a kilka dni temu objął on prestiżowe stanowisko w samym Tarnowie i nie jest już proboszczem we wspomnianej krynickiej parafii. Jak więc widać wierność biskupowi i kurii się zawsze opłaca. To właśnie ks. Bogusław S., prawdopodobnie „przygarnął” swojego dawnego kolegę z seminarium z którym mieszkał razem przez sześć lat pod jednym dachem. To on był jednym z tych pozostałych czterdziestu diakonów, którzy w dniu 27 maja 1984 roku, przyjęli w tarnowskiej katedrze święcenia kapłańskie wraz z diakonem Stanisławem P.

I nie byłoby w tym nic złego, że seminaryjny kolega pomaga koledze, gdyby nie seksualne przestępstwa ks. Stanisława P. względem dzieci. Gdy kolega z seminarium upada tak nisko jak ks. Stanisław P., to jego koledzy kapłani powinni pochylić się nad jego moralnym upadkiem i podać mu pomocną dłoń, a nie umożliwić mu, na kolejne lata, pełnienie funkcji penitencjarza. To kolejny rozdział w obszernej „księdze grzechu w diecezji tarnowskiej”.


Konfesjonał zawsze kojarzy się nam z grzechem. A właściwie powinien nam się kojarzyć z miejscem, gdzie się go winniśmy pozbywać. Niestety w diecezji tarnowskiej konfesjonał, ten krynicki konfesjonał penitencjarza, stał się miejscem jednego z najcięższych grzechów, bo grzechów względem kolejnych nieletnich ofiar ks. Stanisława P. Ale nie tylko on za te ciężkie grzechy dziś moralnie odpowiada. Odpowiada także wielu tych, którzy dziś należą nadal do elity naszego polskiego duchowieństwa. Ale o tym dowiecie się Państwo więcej już wkrótce.


Ciąg dalszy nastąpi.

 

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach. Grzech w diecezji tarnowskiej – część 1 i 2

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część I.

 

Znany powszechnie w naszym kraju ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski, kapłan archidiecezji krakowskiej, zarzucił publicznie kilka dni temu na swoim blogu, hierarchom diecezji tarnowskiej świadome ukrywanie pedofilii w szeregach podległego im duchowieństwa. Po tej publikacji diecezja tarnowska zagroziła publicznie ks. Tadeuszowi procesem cywilnym zarzucając mu kłamstwo, co osobiście odbieram jako próbę zakneblowania kolejnego kapłana w naszym kraju. W zaistniałej sytuacji nie mogę milczeć, tym bardziej, że znam ks. Tadeusza od lat i choć nie zawsze zgadzam się z jego poglądami, chociażby w kwestiach polityki wobec państwa ukraińskiego, to cenię go za odwagę w głoszeniu swoich poglądów, a ponadto jego wspomniany wpis na blogu, to tak naprawdę dopiero mały wycinek prawdy o tej diecezji.


Wpis ks. Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego dotyczył zaledwie jednego przypadku, a mianowicie księdza diecezji tarnowskiej Stanisława P., ale chcę poinformować wszystkich czytelników, że osoba tego kapłana to tylko najbardziej obecnie nagłośniony medialnie przypadek dotyczący moralnego upadku tej diecezji. Ks. Stanisław P. to tak naprawdę zaledwie mały wycinek większego problemu, któremu na imię „grzech w diecezji tarnowskiej”.


Skoro diecezja chce procesu cywilnego w tej sprawie, to dodam w tym i w kolejnych wpisach znacznie więcej informacji niż ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski, aby opinia publiczna wiedziała wszystko w tej bulwersującej historii. Co zaś do mnie, to zapewniam tarnowskich hierarchów kościelnych, że wiem dobrze, że ławy sądowe w gmachu tarnowskiego sądu są na tyle obszerne, że zmieścimy się na nich we dwóch z ks. Tadeuszem. A wszystkich zainteresowanych już dzisiaj zachęcam do rezerwacji miejsc na widowni w sali rozpraw.


Ks. Stanisław P., to typowy przypadek człowieka, który od wczesnych lat swojego życia, zdając sobie świetnie sprawę ze swoich seksualnych skłonności, postanowił ukryć je pod sutanną księdza. Przyszedł na świat w dniu 21 marca 1953 roku i pochodził z parafii Brzezna koło Nowego Sącza, urodził się w czasach i w miejscu gdzie sutanna księdza wzbudzała i wzbudza do dziś wyjątkowy szacunek i podziw. Gdyby młody Stanisław pozostał na wsi, robiłby zapewne to co teraz robi większość jego kolegów, ale musiałby się po pewnym czasie tłumaczyć najbliższym, dlaczego nie zakłada rodziny, a być może z czasem ktoś zwróciłby uwagę na to, że jego seksualność jest zwrócono wobec dzieci, a nie dojrzałych kobiet. Ratunkiem dla niego stał się więc okazały budynek Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie, do którego wstąpił w drugiej połowie lat siedemdziesiątych minionego wieku. Prawdopodobnie radość w najbliższej rodzinie i w miejscowej parafii była wielka.

 


Obecnie nawet koledzy seminaryjni z roku ks. Stanisława P., którzy studiowali z nim przez wiele lat lub na innych latach i powinni pamiętać go z tego okresu czasu, dostają dziwnej amnezji i właściwie jakby mogli, to zaprzeczaliby, że w ogóle go znają i że w ogóle studiowali wówczas w tarnowskim seminarium. Ci nieliczni co jeszcze niedawno przyznawali, że „jako kleryk w seminarium był jakiś inny”, ale przełożeni, a przede wszystkim ówczesny ksiądz rektor, ks. prałat Stanisław Rosa (1925 – 2011), pewien prefekt i ojciec duchowny w seminarium (których dane przemilczę), uznali jednak po głębokiej dyskusji, że mimo sprawianych trudności i pewnych wątpliwości co do zachowania kleryka z parafii Brzezna, nada się on na księdza w tych komunistycznych czasach.

Ponoć sam ksiądz rektor był w tej sprawie na rozmowie u samego ówczesnego ordynariusza, biskupa Jerzego Ablewicza (1919 – 1990), ale biskup uznał, ze święceń mu jednak udzieli. I udzielił. Był dzień 27 maja 1984 roku. Obecnie ci wszyscy, którzy jeszcze niedawno pamiętali te seminaryjne epizody ze swojej studenckiej młodości, teraz pytani o kolejne szczegóły dotyczące ks. Stanisława P., nie tylko nic nie pamiętają, ale nawet nie pamiętają tego co niedawno jeszcze sami mówili w tej sprawie.


Nasz nowy tarnowski kapłan w dniu swoich święceń miał już przeszło 29 lat, a więc był o kilka lat starszy od swoich seminaryjnych kolegów, ale jego marzenia się wreszcie spełniły, był wyświecony na księdza, a w jego rodzinnej parafii na katolickiej Sądecczyźnie tylko to się naprawdę liczyło. Wkrótce otrzymał swoje pierwsze skierowanie od swojego biskupa i miał objąć swoją pierwszą kapłańska posadę, wikarego w parafii w Radgoszczy koło Dąbrowy Tarnowskiej. A tam od września, jako młody ksiądz, miał podjąć obowiązki katechety…


I tu nasza opowieść nabiera prawdziwego przyspieszenia. O czym przekonają się wszyscy, którzy będą śledzić jej kolejne odsłony.
Ciąg dalszy nastąpi…

P.S.
Robię to niezwykle rzadko, ale tym razem zwracam się do wszystkich czytelników moich wpisów o masowe udostępnianie tego wpisu jak również kolejnych jego odsłon. Proszę także o to wszystkich waszych znajomych z Facebooka, a także ich znajomych, o czynne wsparcie w tym upowszechnianiu. Niech władze diecezji tarnowskiej mają już dziś świadomość, że nie damy się zakneblować i są nas tysiące. Nic tak nie działa otrzeźwiająco na hierarchów kościelnych jak świadomość siły nacisku opinii publicznej. Pamiętajmy, że jesteśmy to także winni wszystkim ofiarom rozpasania seksualnego księży, tym ujawnionym z imienia i nazwiska i tym, którzy jeszcze cierpią i ukrywają swój ból. Wszystkim dziękuje z góry za wszelkie dowody wsparcia i sympatii.

 

 

 

 

GRZECH W DIECEZJI TARNOWSKIEJ – część II.

W lecie 1984 roku 41 nowo wyświęconych księży diecezji tarnowskiej objęło swoje pierwsze kapłańskie posady, a wśród nich był także 29-letni wówczas ksiądz Stanisław P. Trafił on do parafii w Radgoszczy koło Dąbrowy Tarnowskiej, gdzie proboszczem był wówczas ks. Stanisław Kopeć. Radgoszcz to typowa wiejska parafia Powiśla Dąbrowskiego, gdzie posłuszeństwo i szacunek dla kapłana jest do dzisiaj niemal normą w większości tamtejszych rodzin.


Dzisiaj jest niezwykle trudno udokumentować, co po latach jest plotką, być może nawet pomówieniem, a co faktem, który naprawdę zaistniał. I jakie sprawozdania składał ks. Stanisław Kopeć do kurii biskupiej, na jej wyraźne polecenie, w sprawie swojego wikarego. Proboszcz miał się rzekomo w nich skarżyć, że musi pilnować życia moralnego swojego wikarego, ale nie jesteśmy tej informacji w stanie w żaden sposób zweryfikować, gdyż teczka z tymi sprawozdaniami, składanymi podobno co kilka miesięcy, jest niedostępna zarówno dla historyków, dziennikarzy, a nawet organów ścigania i znajduje się w zbiorze zastrzeżonym biskupa tarnowskiego.

 

W 1992 roku ks. Stanisław Kopeć został niespodziewanie przeniesiony, po 28 latach proboszczowania w Radgoszczy, na teren wschodni diecezji, która została po paru tygodniach odłączona od diecezji tarnowskiej. Od 1992 roku były proboszcz z Radgoszczy, obecnie blisko 90-letni kapłan, jest księdzem diecezji rzeszowskiej i zarówno kontakt z nim jak i zadawanie mu jakichkolwiek pytań dotyczących jego dawnego wikarego jest w pełni kontrolowane przez władze kościelne.


Podobnie sprawa się ma z okresem od 1990 roku, gdy ks. Stanisław P. został wikarym, tym razem w parafii w Gręboszowie, także na Powiślu Dąbrowskim. Tam proboszczem był wówczas ks. Józef Grabowski, obecnie 85-letni emeryt. On albo nic nie pamięta, albo nie chce pamiętać. Dostęp do jego pisemnych opinii o jego dawnym wikarym z tego okresu czasu także są niedostępne, a wszystkie spoczywają głęboko w sejfach kurialnych. A księża pochodzący z tej parafii lub w niej wówczas pracujący, o ile byli bardzo rozmowni ćwierć wieku temu (nawet w samym Watykanie), teraz albo nie żyją, albo nie pamiętają nawet własnych opowieści sprzed lat.


Wątek dotyczący przebiegu pracy ks. Stanisława P., jako młodego wikarego na jego pierwszych placówkach jest nadal niejasny i niezbadany, ale to czy kiedykolwiek to się zmieni zależy jedynie od władz diecezji tarnowskiej. Pewien ksiądz powiedział niedawno, że sprawa z tego okresu jest już dawno załatwiona i nikt z parafian Powiśla Dąbrowskiego nie będzie nigdy składał w tej sprawie żadnych doniesień. I to także trzeba brać pod uwagę na tym etapie sprawy, śledząc ścieżkę kapłańskiego życia ks. Stanisława P. Pewność tego stwierdzenia świadczy bowiem o tym, że miejscowa kuria biskupia zapobiegliwie zatroszczyła się o to, aby nic w tej sprawie nie ujrzało więcej światła dziennego.


Jeżeli tarnowska kuria biskupia nie ma nic do ukrycia w sprawie swojego kapłana, to dlaczego ukrywa jego teczkę personalną przed historykami, dziennikarzami, wymiarem sprawiedliwości, a tym samym opinią publiczną. Łatwo jest grozić wszystkim procesami sądowymi, ale znacznie uczciwiej byłoby ujawnić wszystkie wątki tej bulwersującej sprawy. Jedno nie ulega jednak dla mnie wątpliwości, że ks. Stanisław P. nie stał się nagle pedofilem, był nim przez całe swoje życie. Także na swoich pierwszych placówkach duszpasterskich.


Jak więc mogło dojść do tego, że latem 1996 roku, ten właśnie kapłan został awansowany i mianowany proboszczem na samodzielną jednoosobową placówkę? Parafia ta była utworzona w 1991 roku w Woli Radłowskiej koło Radłowa pod wezwaniem Błogosławionej Karoliny Kózki. Karolina Kózka to 16-letnia dziewczyna z sąsiedniej parafii, zamordowana w listopadzie 1914 roku, którą papież Jan Paweł II beatyfikował w Tarnowie w 1987 roku. Sprawa samej brutalnie zamordowanej Karoliny i jej procesu beatyfikacyjnego, to okazja do kolejnej odsłony moralnego upadku tej diecezji, ale wątek ten obecnie pominę i powrócę do samej parafii pod jej wezwaniem.


Otóż pierwszym proboszczem tej nowej parafii był ks. Jan Koszyk, urodzony w dniu 18 grudnia 1953 roku i pochodzący z parafii w Białej Niżnej koło Grybowa. Kapłan ten w dniu 2 sierpnia 1996 roku popełnił samobójstwo, wieszając się na swojej plebanii. Wszystkie okoliczności jego śmierci są niezwykle dramatyczne i pośrednio związane także z osobą samej patronki parafii, ale je tu pominę, bo natrafiłem na nie podczas badań naukowych nad okolicznością śmierci samej Karoliny. Wątek ten pomijam świadomie, gdyż żyją jeszcze bliscy ks. Jana, którym jestem winien pierwszeństwo w ujawnieniu informacji o być może istotnym powodzie śmierci ich bliskiego. Nie chciałbym, aby dowiadywali się tego z Facebooka. Dodam jedynie, że tarnowska kuria biskupia zrobiła bardzo wiele, aby okoliczności tego dramatu ukryć zarówno przed wiernymi z Woli Radłowskiej jak i najbliższą rodziną ks. Jana Koszyka.


Kiedy zwolniło się miejsce po tragicznie zmarłym proboszczu w parafii w Woli Radłowskiej, to wpływowi koledzy z kręgów kurialnych i jak słyszałem jeden z ówczesnych biskupów pomocniczych tarnowskich, wskazali ówczesnemu ordynariuszowi tarnowskiemu, biskupowi Józefowi Życińskiemu (1948 – 2011), kandydaturę ks. Stanisława P. Większość uczestników tego procesu wyłaniania nowego proboszcza do osieroconej wówczas parafii już nie żyje, a sam ks. Stanisław P. nie sądzę, aby był zainteresowany ujawnianiem niewygodnych dla niego informacji, dlatego poruszamy się tutaj jedynie w sferze przypuszczeń i nie udokumentowanych informacji.

Cała zachowana dokumentacja dotycząca tej nominacji jest także w sejfach kurialnych. Dodam tu jedynie swoją subiektywną opinię, że gdyby wówczas dokładnie zbadano dotychczasową ścieżkę kariery ks. Stanisława P., być może uniknęłoby się dramatu wielu dzieci, które wkrótce się tam rozegrały. Ten dramat obciąża jednak moim zdaniem sumienia władz diecezji tarnowskiej i tych wszystkich księży, którzy promowali wówczas ks. Stanisława P. i ukrywali prawdziwe oblicze nowo mianowanego proboszcza w Woli Radłowskiej. Ale o dalszych szczegółach tego co rozegrało się w tej parafii dowiecie się Państwo już wkrótce.
Ciąg dalszy nastąpi.

P.S.
Dziękuję wszystkim czytelnikom, którzy aktywnie wspierają mnie w procesie ujawniania prawdy o „grzechu w diecezji tarnowskiej” i upowszechniają moje wpisy na ten temat. Polecam się nadal życzliwości Państwa i waszych znajomych z Facebooka. A na zdjęciu kościół parafialny w Woli Radłowskiej koło Radłowa.

 

Andrzej Gerlach

Stanowisko Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego w sprawie kampanii 'Stop pedofilii”

Lepiej późno niż wcale…

 

Prof. Dr hab. Zbigniew Lew Starowicz, prezes Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego, podpisał kilka godzin temu oficjalne stanowisko Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego w sprawie kampanii „Stop pedofilii”, która niejednoznacznie nawiązuje do homoseksualizmu.

W oświadczeniu (którego obszerny fragment publikujemy chyba jako pierwsi?) czytamy m.in.:

„W odpowiedzi na szerzącą się w debacie publicznej dezinformację związaną z kampanią „Stop Pedofilii”, Polskie Towarzystwo Seksuologiczne pragnie dokonać rozróżnienia dwóch odrębnych, lecz nagminnie mylonych pojęć: homoseksualność i pedofilia. Homoseksualność jest to pociąg erotyczny i uczuciowy wobec osób tej samej płci, analogicznie jak heteroseksualność stanowi pociąg erotyczny i uczuciowy wobec płci odmiennej. Pedofilia jest to pociąg erotyczny wobec cech niedojrzałości płciowej, a więc do cielesnych cech dziecięcości. (…) Należy podkreślić, że – identycznie jak sama w sobie heteroseksualność – również homoseksualność per se nie implikuje żadnej szczególnej predyspozycji do zakazanego prawem seksualnego wykorzystywania dzieci. Znakomita większość przypadków wykorzystywania seksualnego dzieci w Polsce jest popełniana przez heteroseksualnych mężczyzn i ma miejsce w rodzinie (tj. wykorzystywanie dziewczynek przez mężczyzn będących członkami ich rodzin – np. przez ojca, ojczyma, dziadka, wuja itd.). Ze względu na fakt, że osoby homoseksualne stanowią w społeczeństwie mniejszość, przypadki wykorzystywania seksualnego dzieci popełnianego przez te osoby stanowią proporcjonalną mniejszość w porównaniu do czynów popełnianych przez ludzi heteroseksualnych. Przypisywanie osobom homoseksualnym szczególnej – w porównaniu do heteroseksualnych – skłonności do seksualnego wykorzystania dzieci stanowi nieuprawnione nadużycie, a rozpowszechnianie skojarzenia miedzy homoseksualnością a pedofilią jest domeną ludzi nieświadomych i niekompetentnych, bądź też uprzedzonych do ludzi homoseksualnych i sprzeciwiających się prawom obywatelskim tych osób. Podtrzymywanie społecznego przekonania o szczególnej skłonności osób homoseksualnych do seksualnego wykorzystywania dzieci jest krzywdzące dla homoseksualnej części społeczeństwa, przyczynia się do niezwykłej trwałości uprzedzeń wobec tych osób i utrudnia pełne funkcjonowanie psychologiczne homoseksualnych obywateli i obywatelek. Polskie Towarzystwo Seksuologiczne jest zaniepokojone krzywdzącym wpływem społecznych uprzedzeń na funkcjonowanie psychiczne i społeczne osób homoseksualnych i biseksualnych oraz jest świadome niechlubnej roli, jaką w podtrzymywaniu tych uprzedzeń odegrała niegdyś nauka, która przez ponad 100 lat (do 1973 r. w USA i do 1991 r. w Europie) uznawała homoseksualność za zaburzenie psychiczne. Ówczesne mniemanie o patologicznym charakterze homoseksualności okazało się niepoparte faktami naukowymi, lecz oparte na społecznych uprzedzeniach. (…) Polskie Towarzystwo Seksuologiczne wzywa zdrowotne organizacje naukowe oraz wszystkich indywidualnych psychologów, psychiatrów i innych specjalistów w zakresie zdrowia psychicznego do podjęcia działań polegających na dementowaniu skojarzenia między homoseksualnością a pedofilią. (…)”

PTS – dzięki.

Foto: Zbigniew Lew Starowicz, prezes Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego

Marcin Zegadło. Komentarz historyczny. Likwidacja sierocińca w getcie warszawskim.

 

 

 

Kronikarz warszawskiego getta Abraham Lewin zapisze:

Wczorajszy dzień był wstrząsający. Z małego getta zabrali bardzo wielu ludzi. […] Uprowadzono dzieci z sierocińca dra Korczaka, z doktorem na czele. Dwieście dzieci”.

Lewin nie jest jednak świadkiem deportacji Domu Sierot, która jak wynika z ustaleń mogła mieć miejsce 4 lub 5 sierpnia 1942 r. Te daty nie są pewne. Świadectwa są sprzeczne. Za datą 5 sierpnia przemawia m.in. ostatni zapis z Pamiętnika Janusza Korczaka opatrzony datą 4 sierpnia. Korczak pisywał nocą. Kolejny dzień, który nastąpił po tym zapisie mógł być zatem dniem wyprowadzenia sierocińca.

Podobno tamten sierpień był upalny. Tamten dzień też taki był. Było słonecznie.

***

Jak długo dzieci szły ze swoim opiekunem i Stefanią Wilczyńską z Siennej 16 na Umschlagpatz?

Jak długo dzieci oczekiwały na załadunek do wagonów, które określamy mianem „bydlęcych”?

Co czuły i o czym myślały w oczekiwaniu na transport?

Czy małe dziecko przeczuwa grożące mu niebezpieczeństwo?

Czy kilkuletni chłopiec lub dziewczyna potrafią przeczuć własną śmierć?

Czy dziecko rozumie, co to znaczy umrzeć?

Czy kiedy dusi się od gazu rozumie dlaczego je to spotyka? Czy zastanawia się, dlaczego zostało ukarane?

A może po prostu umiera nieświadome tego, co tak naprawdę oznacza śmierć?

Co to znaczy przestać istnieć?

Kto morduje dziecko?

Co czuje lekarz, opiekun i pedagog, autor książek dla dzieci, który przez niemal trzy lata walczy o przetrwanie tych, którzy przetrwać nie mogli, a teraz odprowadza swoich podopiecznych w miejsce ich deportacji, która (Korczak to wiedział) jest tylko niemieckim eufemizmem zastępującym słowa eksterminacja, śmierć, fizyczne wyeliminowanie i anihilacja?

***

Korczaka w tym marszu widzi kilka osób:
Irena Sendlerowa wspomina:

Widziałam ich, kiedy z ulicy Żelaznej skręcali w ulicę Leszno. […] Cały ten orszak kroczył czwórkami,sprężyście, miarowo, dostojnie na Umschlagplatz – na plac śmierci”

Stanisław Szulfried napisze:

W środku tego makabrycznego pochodu wiele małych, drobnych, wychudzonych dzieci, w sukienkach, pod opieką szczupłej, wysokiej wychowawczyni. Poznałem w niej Stefanię Wilczyńską. W środku tego pochodu dzieci szedł Janusz Korczak, trzymając jedno dziecko na ręku i prowadząc drugie za rękę.”

Marek Rudnicki relacjonuje:

(…) to Korczak idzie, nie było salutowania (jak niektórzy opisują), na pewno nie było interwencji posłańców Judenratu – nikt do Korczaka nie podszedł. Nie było gestów, nie było śpiewu, nie było dumnie podniesionych głów, nie pamiętam, czy niósł ktoś sztandar Domu Sierot, mówią, że tak. Była straszliwa, zmęczona cisza. Korczak wlókł nogę za nogą, jakiś skurczony, mamlał coś od czasu do czasu do siebie. (…) Tych paru dorosłych z Domu Sierot, w tym Stefa (Wilczyńska), szło obok, jak ja lub za nim, dzieci początkowo czwórkami, potem jak popadło, w pomieszanych szeregach, gęsiego. Któreś z dzieci trzymało Korczaka z połę, może za rękę, szły jak w transie”

To co dziać mogło się na Umschlagpaltzu, dla tych, którzy znają opisy tego miejsca ze świadectw pozostawiam wyobraźni tych, którzy dotrą do tego tekstu.

Dzieci było dwieście. Do wagonu wtłaczano po sto osób. Nie nie mogły zmieścić się od jednego. Podzielono ich. Jak? Czy rozdzielono przyjaciół, rodzeństwa?

Co było później?

Pociąg ruszył.

***
W Treblince, co do zasady, dzieci mordowano w „lazarecie”. Dzieci rozbierano, w dalszej kolejności kierowane były na „badanie lekarske”. Drzwi do gabinetu prowadziły na deskę, wtedy strzelał do dziecka ukryty Niemiec lub Ukrainiec. Martwe lub ranne dziecko wpadało do leja, w którym było palone wraz z innymi zamordowanymi dziećmi.
Nie wiadomo, czy „dzieci Korczaka” zostały zamordowane właśnie w ten sposób. Istnieje relacja Chajma Stajera, który twierdzi, że dzieci trafiły do komory gazowej i że był z nimi Korczak. Są relacje mówiące o tym, że Korczak nie przeżył transportu.
Nie ma to dzisiaj większego znaczenia.

Znaczenie ma strach dziecka, droga dziecka na śmierć i śmierć dziecka.

Te dzieci umarły dlatego ponieważ urodziły się dziećmi żydowskimi. To był jedyny, samoistny, wyłączny powód ich śmierci.

Bądźmy uważni, ponieważ motyw morderców to zmienna. A mechanizm zawsze działa tak samo.
Pamiętajmy o Henryku Goldszmicie znanym jako Janusz Korczak i jego podopiecznych. Pamiętajmy o ich opiekunce Stefanii Wilczyńskiej i bądźmy uważni. Ponieważ zdarza się tak, że to co wydaje się należeć do przeszłości, wcale nią nie jest. Krąży wśród nas jak wirus. Wystarczy się zarazić.

Kiedy wychodziłem dziś rano z domu, moja czteroletnia córka spała z rękami rozrzuconymi wokół głowy. Dziesięcioletni syn spał mocno zakopany w pościeli. Pomyślałem wtedy o żydowskich dzieciach z Siennej, które z jakiegoś powodu nie miały tyle szczęścia co moje dzieci, wasze dzieci lub dzieci waszych przyjaciół. A wtedy, taką rzeczywistość urządzili im ludzie, którymi kierowała nie tylko nienawiść, ale również oportunizm, koniunkturalizm lub po prostu – obojętność.

 

Marcin Zegadło

 

A my dołączmy jeden i ten sam wiersz – codziennie…

 

CODZIENNIE TEN SAM WIERSZ

Wiktor Woroszylski – PAŃSTWA FASZYSTOWSKIE

Niedługo po wojnie 1914-1918 w Europie powstały pierwsze
państwa faszystowskie W tych państwach
słońce wschodziło i zachodziło o normalnej porze opromieniając
dachy domostw i wzgórz zieloną spadzistość W oborach
łagodnie ryczało bydło Matki o świcie
budziły dzieci całując je w czoło Ojcowie wracając z pracy
ze znużeniem radosnym w kościach wdychali
dym domowego ogniska zaś po obiedzie
zasypiali w fotelu bądź też majsterkowali wytrwale bądź też
muzykowali z zapałem Dzieci
bawiły się w klipę w klasy i w chowanego Małym
dziewczynkom rosły piersi i dziewczynki z dnia na dzień
zamieniały się w duże dziewczyny wypełnione szeptem
szmerem jak drzewa w lesie chichotem nagłym na którego
dźwięk chłopcom zasychało w gardle W letnie wieczory
na firankach podświetlonych od wewnątrz schodziły się cienie
rozchodziły i znów schodziły miłośnie Zaś zimą
kochankowie łowili ustami parę z ust w ośnieżonych ogrodach
I jeszcze można wspomnieć o kotach wyginających się w kabłąk o wróblach
wzlatujących nad jezdnią o staruszkach na przyzbie o kwiatach
ciętych i doniczkowych o pielęgniarkach
podających chorym termometr o ludziach z miotłą
zamiatających ulice O drewnie
rozsychającym się bruździe w polu wilgotnej wietrze
w zaroślach I jeszcze można
wiele wymienić zjawisk świadczących że

Albowiem nie było znaków na niebie komet żałobnych
wody w krew zamienionej krzaków płonących albowiem
życie biegło zwyczajnie więc naprawdę w państwach tych
wielu było ludzi zwyczajnych i ludzi dobrych i takich którzy
nie wiedzieli o niczym i którym
nie przychodziło na myśl i którzy
nie czuli się współwinowajcami i którzy
nie mieli z tym nic wspólnego i którzy nawet
nie czytali gazet lub też czytali niedbale zajęci
myślami o tym że trzeba naprawić
przeciekający dach oddać
buty do szewca oświadczyć się wypić
kufel piwa wymieszać farby zapalić świeczkę i którzy
naprawdę nie dostrzegali strachu w oczach sąsiada nie
słyszeli drżenia w głosie pytającego o drogę nie
dostrzegali różnicy nie słyszeli
głosu w sobie albo skoro
domyślali się czegoś nie mogli nic zrobić i pocieszali się
mówiąc My przynajmniej
nie robimy nic złego żyjemy jak żyliśmy zawsze Co było prawdą

A jednak były to
państwa faszystowskie

#codziennietensamwiersz

 

 

Włodek Kostorz. Słowo boże – Kup pan cegłę. Część 1

Słowo Boże – część pierwsza „Kup pan cegłę”

 

Mogłoby się wydawać, że czepianie się religii katolickiej jest domeną ateistów, czyli okropnych typów mojego pokroju. By nie było, że się czepiam, postanowiłem w kilku pogadankach przytoczyć trochę faktów z historii Kościoła Rzymsko-katolickiego. Okrasiłem je wprawdzie własnymi komentarzami, ale taki mam już niskich lotów charakter i niewybredne poczucie humoru. A więc, czy się czepiam…

Nic bardziej mylnego. W 178 roku rzymski filozof Celsus, jako pierwszy poświadczył (nie zarzucał, ale poświadczał) nagminne fałszowanie treści ewangelii. Twierdził, że skrybowie przepisywali to co ich pryncypałom kompozycyjnie pasuje, wyrzucając wszystko to co nie bardzo pasuje. Biedaczek nie miał pojęcia, że to co robili skrybowie to małe Miki w porównaniu z tym co będzie się jeszcze działo.
Miał cwaniaczek szczęście, że żył w drugim wieku naszej ery, gdyż wtedy chrześcijanie zabraniali jeszcze nękania gości zajmujących się krytykowaniem ich wierzeń, ale 136 lat później stwierdzili, że taki liberalizm jest kontra-produktywny i uchwalono ekskomunikę dla pyskaczy. Wprawdzie wcześniej nikt o tym cudzie nie słyszał, ale właśnie za czasów pyskatego filozofa Maryja stała się pierwszy raz niepokalaną panienką. To by się zdziwiła gdyby żyła.

Ciekawe rzeczy działy się w trzecim wieku. Wprowadzono stan duchowny, chrześcijan podzielono na kler i laikat. Do tej pory każdy kto miał talent i gadane mógł głosić słowo boże i prowadzić swoje owieczki przez życie doczesne, ale taki stan rzeczy wymyka się kontroli i to nie jest dobre gdy jakiś nawiedzony robi za friko to co można robić za kasę. Przyjęto więc dogmat, że chrzest nie jest wystarczający i należy wprowadzić dodatkowe czynności, oczywiście prowadzone jedynie przez certyfikowanych kapłanów. Te dodatkowe czynności mogły wydawać się wiernym zbędnymi z perspektywy ekonomicznej zbytkami, więc by parafianie dobrze się zastanowili w co inwestują pieniądze, w 250 roku wprowadzono naukę o wiecznych mękach, czyli coś o czym nawet Jezusowi się nie śniło, gdyż był z gruntu dobrym i uczciwym człowiekiem.

Zaraz, zaraz… trochę za księdzem Arrio z Aleksandrii poleciałem po bandzie z tym człowiekiem. Arrio bezczelnie twierdził, że Jezus to najwyżej bóstwo pośledniejszego sorta, więc nic dziwnego, że w 325 roku na soborze Nicejskim 250-u biskupów skarciło bezczelnego duchownego ustanawiając “Dwójcę świętą”. Byli zdania, że Jezus i Bóg, który tego pierwszego (czyli syna) przysłał na ziemię, to ta sama osoba. Trochę to skomplikowane, ale ponieważ Sigmund Freud urodzić miał się dopiero za circa 1500 lat, nikt nie przesadnie nie kombinował z diagnozami, biskupom uwierzono na słowo. Wprawdzie część duchownych wciąż miała wątpliwości, ale rozwiał je definitywnie cesarz Konstantyn wprowadzając prawo zwalniające kler od podatków. Teraz wszyscy dokładnie zrozumieli dogmat o dwójcy. Można? Można.

Takie specjalne traktowanie duchownych mogłoby się nie podobać bogatszym obywatelom rzymskim, którzy na swoją zamożność w miarę uczciwie pracowali, więc św. Augustyn naucza, że niewolnictwo jest całkowicie zgodne z wolą Boga, a dosłowne rozumienie starego testamentu, który przewidywał wyzwolenie nieszczęśników po sześciu latach, świadczy o czytaniu bez zrozumienia. Zapewne skrybowie coś tam pokręcili przepisując, więc drodzy patrycjusze trzymajcie się kościoła, który pomoże wam przejść przez życie doczesne bez debetu na karcie kredytowej. My już tym niewolnikom wytłumaczymy zasady gry w Monopoly, a teraz co łaska poproszę.

Pojawią się jednak pewien problem. Rzymianie byli bardzo liberalni w sprawach duchowych, wiadomo klimat śródziemnomorski. Część z nich była fanami Mitry i arogancko wytykała ojcom kościoła odpisywanie na klasówce. Twierdzili, że te wszystkie historie jak żywo przypominają Mitrę, tylko scenariusz tego przedstawienia jest tym razem bardzo kiepsko napisany. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, a przyszła w typowym dla powstającego kościoła stylu, który miał się stać tradycją tej firmy. Otóż ni z gruchy, ni z pietruchy przesunięto narodziny Jezusa z 6-go stycznia na 25-go grudnia, w który to dzień całkiem przypadkowo solenizantem był wspomniany Mitra. Kościół mniej lub bardziej legalnie zaczął przejmować nieruchomości Mitrystów, budując tam własne świątynie. Wyraźne podobieństwa do Mitryzmu ojcowie kościoła tłumaczyli działalnością diabła, co upierającym się przy swoim Mitrystom niczego dobrego nie wróżyło.

I słusznie, gdyż już w 347 ojciec kościoła Firmicus Maternus zachęca podwładnych i wiernych do wzięcia spraw w swoje ręce słowami: “Niechaj ogień mennicy albo płomień pieca hutniczego roztopi posągi owych bożków, obróćcie wszystkie dary wotywne na swój pożytek i przejmijcie je na własność. Po zniszczeniu ich świątyń zostaniecie przez Boga wywyższeni”. Amen.

Sprawa bardzo kusząca ekonomicznie, ale jakby mało koszerna w sensie prawniczym i wtedy jeszcze ósmego przykazania – Nie zabijaj, bo o „nie kradnij” nawet nie wspomnę. By zatem przekonać duchownych wahających się w temacie, w 355 roku cesarz uwalnia biskupów spod nadzoru sądów świeckich. Od tej pory odpowiadają jedynie przed swoim Bogiem, którego są ajentami.

Do tej pory kościół był jedynie dyskretnym supporterem władzy, tak jak MC Diablos są supporterem chłopców z motocyklowego klubu Bandidos. Ale już w roku 380 po Chrystusie, dokładnie za panowania cesarza Teodozjusza, chrześcijaństwo staje się oficjalną religią cesarstwa. Kościół staje się jednym z filarów władzy i za wkład w utrwalanie porządku społecznego, w 381 roku dostaje od cesarza prezent w postaci ducha świętego. Od tej pory mamy trójcę świętą, która trochę przeczy logice innych dogmatów tego kościoła, ale tylko trochę i tylko gdy ktoś upiera się przy ciągu przyczynowo-skutkowym, a takich było wtedy niewielu. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.

Otóż w 382 roku synod w Rzymie ustanawia zwierzchnictwo kościoła rzymskiego nad innymi wyznaniami chrześcijańskimi i to pod każdym względem. Opornym dano trzy lata do namysłu, gdyż już w 385 roku w Trewirze, po raz pierwszy biskupi katoliccy polecili ściąć innych chrześcijan, którzy byli jakby wolniejsi w myśleniu i nadal upierali się przy purystycznej interpretacji oryginalnych pism świętych. Wtedy nie było jeszcze internetu, więc wiadomości rozchodziły się trochę wolniej niż obecnie, więc dopiero w 388 roku kościół wydał zakaz wszelkich dysput na tematy religijne (hejtowanie). Stały się one zbędne, gdyż dwa lata później synody w Hipponie i Kartaginie stworzyły kanon pisma świętego, dobierając najbardziej korzystne ewangelie i podania. Od teraz wierny wiedział co ma myśleć, a czego nie myśleć. Aby jednak takiemu wiernemu nie przyszło do głowy czytać co się pod rękę podwinie, w 391 roku w największej współcześnie istniejącej bibliotece w Aleksandrii (około 700 tysięcy starożytnych pism i zwojów) katolicy puścili z dymem wszystkie “niechrześcijańskie” księgi. Potem zamknięto wszystkie starożytne akademie i zabroniono nauczania poza murami kościoła.

W 431 roku Matkę Chrystusa wzięto drugi raz na warsztat, bo dzieworództwo jakby nie wystarczało. Podczas soboru w Efezie potwierdzono boską naturę Jezusa (co za niespodzianka, prawda?) i ustalono, że człowiek urodził Boga. Tym oto sposobem matka Chrystusa (Xristos Takos) zostaje zastąpiona Teo Takos (Boga Rodzica). Hurra, Maryja drugi raz się zdziwiła, tym razem na dobre, ale nieboszczki rzadko uczestniczą w tego typu dyskusjach.

Docieramy powoli do końca pierwszej pogadanki, do roku 449, w którym to roku cesarz Leon I wpada na genialny pomysł, prawie jak Gierek z centralizmem socjalistycznym. Wprowadza prymat biskupa Rzymu nad innymi biskupami. Tadammm!!!

Jeśli ktoś jest zdania, że – działo się, oj działo – przypominam że jesteśmy dopiero pod koniec piątego wieku, a kościół dopiero się, że tak powiem rozkręcał. Jak wiadomo praktykom, rozkręcenie firmy kosztuje, więc w 593 roku papież Grzegorz wymyśla czyściec.
Do tej pory dobry Bóg na sądzie ostatecznym stawiał zmarłe dusze po prawicy lub lewicy, zależnie od uczynków za życia. Sprawa była przesądzona, co miało niewielki wpływ na finanse kościoła, a tak nie może być. Więc co sobie wymyślił pomysłowy Grzegorz z tym czyśćcem. Otóż w czyśćcu dusze cierpią tak długo aż nie odpokutują grzechów, lub (i tu uwaga drodzy parafianie) dopóki ubodzy krewni mający to nieszczęście jeszcze żyć, nie wykupią duszy u zaradnego Grzesia lub jego podwładnych. Zaczął się (jeszcze nieśmiało) handel odpustami i wiecznym zbawieniem. Z czasem ofertę rozszerzono o odpusty za życia (taki re-insurance wiecznego żywota).

I to chyba na dzisiaj tyle, bo trochę jakby jest do przemyślenia. Ja też potrzebuję czasu, by ogarnąć następne 500 lat, a nie jest to łatwe zadanie jeśli wziąć pod uwagę pomysłowość ojców kościoła.

 

Włodek Kostorz

 

Jarosław Wocial. Jeszcze się udało.

Rakija
Chemikaljana.
Jeszcze się udało.

Jakiś czas temu nieopacznie obraziłem mojego raka pisząc, że „chemia jest nudna”. Musiał się drań ciężko wku…ć skoro zafundował mi przeżycie jakiego nikomu z Was – moi mili postoczytacze nie życzę. Sieknął mnie otóż drań po oczach.

Ponieważ miałem kłopoty ze wzrokiem od jakiegoś czasu, zafundowałem sobie nowe okulary. Biedna, męcząca się ze mną strasznie miła dziewczyna o tajemniczej i nowej dla mnie nazwie „optometrystka”, po ciężkich bojach dobrała mi w końcu nowe szkła. Uszczęśliwiła mnie dodatkowo informacją o astygmatyzmie, zaćmie, powiększaniu wady „od dali”, pojawieniu się tej „od bliży” i jakimiś innymi określeniami, których do końca nie zrozumiałem.
No cóż – coś za coś.

Wyposażony w nowe szkła za kilkaset złotych, wyszedłem z zakładu… i nieco zaskoczony stwierdziłem, że nie widzę różnicy. Sens wydatku zobaczyłem – dosłownie i w przenośni dopiero w domu przed telewizorem. Pierwszy raz od dość dawna zobaczyłem „paski”.
Sam, nie wiem… czy to zamieszczane na nich, przedwyborcze pierdoły czy może tylko wypity wieczorem kieliszek czystej ojczystej wywołał skutki, dzięki którym nasz kontakt urwał się na jakiś czas.

Oburzonych abstynentów i wszystkich zaskoczonych tym,że chleję… a właściwie „chlałem” wódę w „moim stanie” uprzejmie informuję, że podniecać się nie ma czym.
Przykrym skutkiem „chemii” jest ciągłe poczucie nudności (wersja dla tych co „bułkę przez bibułkę”) albo po prostu (to dla tych, którym rzeczywistość nie przeszkadza) wrażenie, że własne gówno wróciło człowiekowi do ust zamiast pośpieszyć do dupy.
Po wielu eksperymentach doszedłem do tego, że najlepszym lekarstwem na to wrażenie jest kieliszek gorzały i grapefruit. Zestaw taki nieźle działał… do czasu.

Innym przynoszącym radość doznaniem pochemicznym jest odrętwienie nóg. Gdy wspomniałem o tym lekarzowi, powiedział, że jest to normalne i skutecznym na to lekarstwem są leki przeciwpadaczkowe.
Po ostatniej wizycie przepisał mi je i rzeczywiście – odrętwienie ograniczyło się tylko do stóp… zamiast tak jak wcześniej zagrażać mojej „męskości”.

Lekarz zapomniał wspomnieć tylko… a może sam o tym nie wiedział, że łączenie leków przeciwpadaczkowych, chemii i alkoholu może spowodować skutki uboczne. Może nie u wszystkich ale… u mnie spowodowało.

Zadowolony, że wreszcie mogę sobie poczytać jakim łachudrą jest prezydent Trzaskowski (na TVP Info) i jakim durniem jest prezydent Duda (TVN) i szczęśliwy, że gorzała spowodowała, że kał poszedł sobie tam gdzie powinien, poszedłem spać.
Jak to zawsze bywa… po nocy przyszedł dzień.
Obudziłem się i zaskoczony stwierdziłem, że „paski zniknęły”.
Nie byłby to może duży kłopot ze względu na zamieszczane na nich treści, gdyby nie to, że razem z nimi zniknął telewizor i… wszystko inne – straciłem wzrok.

Jakiś czas temu pisałem, że wirus w koronie jest najlepszym z uczących nas życia profesorów… ale rak ma w tym względzie także swoje zasługi.
Czy zastanawialiście się kiedyś jak ważna jest każda z części naszych organizmów? Ja nie.
Wszystko co mamy traktujemy jak coś normalnego.
Nie zachwycamy się przecież na co dzień cudownym narzędziem jakim jest choćby nasza ręka, przy której wszystkie produkowane przez nas narzędzia to tylko kupa złomu. Nie podziwiamy stopy, która posiadając raptem trzydzieści kilka centymetrów potrafi utrzymać w dowolnej pozycji nasze sto kilogramów wagi i blisko dwa metry wzrostu. Zachwytu nie budzą małe kowadełka w uszach sprawiające, że słyszymy śpiew ptaków i… bzyczenie komarów ani oczy dzięki którym i te ptaki i komary potrafimy zobaczyć.
Wszystko to po prostu mamy i traktujemy jak coś oczywistego… dopóki nam czegoś z tego nie zabraknie.

Rak pozwolił mi docenić jak ważne są moje oczy.
Był miły – w końcu współżyjemy już ze sobą podobno 11 lat i nie zabrał mi wzroku na stałe. Powoli… bardzo powoli jak dla mnie – odzyskuję zdolność widzenia i już nawet dość odległe plamy zieleni (odległe o jakieś 10 metrów) zaczynają wyglądać jak drzewa. Ostatnio nawet zauważyłem, że widzę litery nie tylko na powiększonym ekranie ale nawet klawiaturze… czego efektem jest tekst, który właśnie czytacie.
Na razie idzie mi ciężko… ale mam nadzieję, że powoli będzie lepiej i znów będziecie męczyć się usiłując czytać moje za długie i nudne posty. Trudno. Będę Was zanudzał.
Nawet nie wiecie jaką mam z tego frajdę. Dziś znacznie większą niż wtedy gdy posiadanie oczu wydawało mi się czymś oczywistym więc bójcie się – nadchodzę ja i nudności moje.

Pić już przez jakiś czas gorzałki nie będę. Przekonałem się boleśnie, że:
Lepsze gówno w ustach niż klapki na oczach.

Rakiija Moi Drodzy Rakiija
Szanujcie to co macie bo:
„ile cię cenić trzeba ten tylko się dowie…”
I do następnego razu.

P.S. no i skleroza znów bym zapomniał… jadę w tym tygodniu na OSTATNIĄ chemię. Gówno pójdzie gdzie powinno, leki przeciwpadaczkowe zostaną w aptece a ja… no cóż Ballantines czeka i żaden rak mnie z nim nie skłóci.

 

Jarosłąw Wocial

Prawda czasu. Włodek Kostorz prezentuje swoją… „Nostalgiczny zakaz szwendania.” 23 marca 2020

Nostalgiczny zakaz szwendania.

23.marzec 2020;

Od północy mamy w Berlinie zakaz szwendania się po okolicy bez wyraźnej potrzeby. Na tę okoliczność dostałem bumagę, że Kostorzowi wolno się szwendać, gdyż jest bardzo ważnym pracownikiem grupy „Securitas”, która to grupa na zlecenie policji federalnej zajmuje się ochroną i obsługą zajobiszczo ważnych obiektów strategicznych naszego państwa. Tym oto sposobem prosi się zainteresowanego organa o zaniechanie natychmiastowego rozstrzelania, jeśli wspomniany Kostorz będzie się szwendał celem ratowania świata, w tym Bundesrepubliki i Bawarii.

Bardzo się wzruszyłem, gdyż raz już takie białko posiadałem, więc moje wzruszenie miało wymiar nostalgiczny. W posiadanie bumażki wszedłem podczas stanu wojennego, co wtedy było o tyle ważne, że demokratycznego porządku w Polsce pilnowało ZOMO, a nie niemiecka policja. Duża różnica.

 

***

 

A było tak. Roku pamiętnego byłem czwartym oficerem na statku m/v „Mirosławiec” i tym statkiem stanęliśmy w okolicach dziesiątego grudnia na redzie Świnoujścia załadowani po dekel zbożem z Kanady. Firma powiadomiła nas, że będziemy stali minimum tydzień, bo takich statków jest więcej i port nie wyrabia.

W tym czasie mój ojciec był z wizytą przyjacielską w jakimś Krasnojarsku czy innym Magnitogorsku, czyli tam gdzie w grudniu piździ jak za batiuszki cara, a władza radziecka tego nie zmieniła. Normalny psychicznie człowiek odpuszcza sobie przyjacielskie wizyty i szuka kumpli na przykład na Kubie. Normalny, ale nie partyjny. Bo nie wiem czy wam mówiłem, że jestem resortowym dzieckiem, gdyż mój tatuś był mocno nomenklaturowy i sprawie oddany bezgranicznie. Gówno z tego miałem jeśli nie liczyć jeden raz biletów na koncert Claptona, bo tato nie przynosił do domu nawet partyjnej szynki, co dawało mamusi okazję stania w kolejkach po dmuchany ryż. Wtedy była to ulubiona rozrywka klasy robotniczej i mojej mamusi.

Z tego powodu zadzwoniłem do mamy by przyjechała na statek, bo przed świętami nie wyjdziemy. Po cholerę ma sama siedzieć w domu. Mama przyjechała, a nas 12-go po południu niespodziewanie wprowadzono do Świnoujścia i postawiono przy nabrzeżu postojowym, zaraz obok ruskiego garnizonu.
O czwartej rano pojawiłem się na mostku celem objęcia wachty, która w tych warunkach polegała na piciu kawy i gapieniu się w padający śnieg. Jakież było moje zdziwienie gdy w radiu zamiast muzyki rapował generał o wojnie z własnym narodem w jego interesie. Spojrzałem przez okno czy ruskie już wyjechali z koszar i zadzwoniłem do kapitana by go powiadomić jaki obecnie jest „number one” na liście przebojów trójki.

 

Stary nawet się nie zdziwił, przyszedł na mostek z zalakowaną kopertą, przeczytał jej zawartość, którą to filozificznie skomentował – No to kurwa po chuju fest. Następnym ruchem strategicznym starego był telefon do ochmistrza, że ma natychmiast budzić hotel i przygotować u niego w biurze bankiet, że nie tam jakaś bele wódka i zakąski, ma być jak na komunii w porządnej rodzinie.
O 06:00 bankiet był gotowy, a o 07:00 pojawiło się wojsko pod dowództwem jakiegoś groźnego pułkownika zaciężnych. Wojsko obstawiło statek, a groźny zniknął u starego w biurze. Stary zakazał tam wstępu, ale już około o 08:00 wydał rozkaz by przysłać ochmistrza i czwartego (czyli mnie) wraz z gitarą. Obaj panowie byli już nawaleni jak atomy, a ja miałem im grać ruskie dumki. Ochmistrza miał wypisywać przepustki.

Wypisanie przepustek trochę trwa, a ja znałem tylko dwie dumki i „Padmaskowskije wieczera”. Na tym etapie melanżu nikomu to nie przeszkadzało. Grałem, ochmistrza pisał, a Wodzu z Groźnym co i rusz wpadali sobie w ramiona zapewniając się wzajemnie, że są po chuju gośćmi. Skoro robiłem tam za okupacyjnego klezmera, poprosiłem by moja przepustka była szczególnie spektakularnie piękna, bo ja lubię mieć rzeczy niepowtarzalne. Stary zapewnił groźnego, że ja też jestem po chuju gość, może nie tak po chuju jak oni dwaj, ale dobrze się zapowiadam, więc on jest za. Groźny wydał rozkaz ochmistrzowi, że moja przepustka ma treścią odpowiadać mojemu rankingowi w konkurencji bycia po chuju, w przeciwnym razie ochmistrza zastrzeli jak psa podczas próby ucieczki. Taki wojskowy żart.

Gdy ochmistrz był już gotowy, panowie byli już po imieniu, co pozwalało im ledwie utrzymywać się na krzesłach. Plik przepustek wylądował pomiędzy śledzikiem po kaszubsku i drugim już Smiroff’em. Groźny wyjął pieczątkę, a ochmistrz ostrożnie spytał, czy jego oddalenie się nie będzie potraktowane jako ucieczka, następnie zrywając linoleum odpalił jak szybki Gonzales z filmu rysunkowego.

Groźny zarządził ostrzał artyleryjski
– Kaziu, przeciwpancernym ładuj – Kaziu ładował przepustkę przed oblicze Groźnego, a ten walił pieczątka w bumagę z okrzykiem „Jebud”.
I tak trzydzieści razy ładuj-jebud. Na koniec zmęczeni obroną socjalistycznej ojczyzny walnęli po stakanie i spadli pod stół.

Nalałem sobie sporego Smirnowa, bo też mam granicę wytrzymałości, zebrałem przepustki i poszedłem do ochmistrza by je rozdał załodze. Moja brzmiała mniej więcej tak:
****
Dowódca jednostki zmilitaryzowanej „Mirosławiec”
Kpt.ż.w. Kazimierz L.

Powiadamia się wszystkie patrole wojskowe, milicji i ZOMO, że porucznik ż.w. Włodzimierz Kostorz należący do specjalnej jednostki zmilitaryzowanej „Mirosławiec” znajduje się w ważnej podróży służbowej. Prosi się wyżej wspomnianych o nie utrudnianie wykonywania ważnych dla obronności kraju zadań służbowych, oraz udzielenia wszelkiej pomocy w ich realizacji.

Podpisano
Pułkownik Groźny
Członek wojewódzkiego sztabu
Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego

***
Przepustka bardzo mi się przydała, gdyż musiałem odwieźć mamę do Zabrza, a skoro już tam byłem, odwiedzić narzeczoną w bardzo ważnym celu strategicznym.
Zatrzymano mnie na dworcu w Katowicach około 23:00. Konkretnie zatrzymał mnie mieszany patrol milicji i wojska, jak się okazało ze składni i gramatyki, rekrutujący się z obywateli siłą oderwanych od pługa.
Powitali mnie serdecznie.
– Dowód kurwa dawaj.
Ponieważ byłem młody, zareagowałem spontanicznie
– Pan mówi do mnie, czy do swojej siostry? – palcem wskazałem małolata o niewyjściowej mordzie, przebranego przez MON za żołnierza.
W ramach odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie wykręcili mi ręce i zaprowadzili na posterunek. W drodze opowiadali co mi zrobią, bo już mnie złapali. „Siostra” wyraźnie się do tego palił, głaszcząc sobie pałę w ramach gry wstępnej.

Audiencji udzielił mi jakiś kapral, więc osoba wyższej kultury, co poznałem po słowie „Dokumenty”, bez okraszania go kurwą i dawaj.
Wyjąłem przepustkę, przeczytał, schował oczy do oczodołów, przeczytał jeszcze raz i kazał szwejom przykręcić mi spowrotem ręce tak by wyglądały jak nowe, następnie poszedł do innego gabinetu. Wyszedł z jakimś sierżantem, ten spojrzał na mnie i na przepustkę, a do kaprala powiedział – Twoje małpy, twój cyrk.

Kapral zaczął mnie przepraszać, obsobaczył swoje małpy strasząc Orzyszem ile wlezie. Potem spytał czy może spytać co to jest za specjalna jednostka ten „Mirosławiec” i co znaczą te literki „ż.w.”.
Pochyliłem się w jego stronę jakbym mu miał przekazać tajną wiadomość – Gwarantuję Wam kapralu, że tego w żadnym wypadku nie chcecie wiedzieć. Nie chciał, ale kazał szwejom zanieść moją torbę na peron, by się Pan porucznik nie zmęczył.

Teraz znowu mam bumażkę, może nie tak piękną, ale liczę, że równie owocną w przygody. Nostalgia mnie naszła.

 

Włodek Kostorz

 

Abp Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 30 i 31

ABP JULIUSZ PAETZ -część XXX.

W ostatnim wpisie informowałem Państwa jak na znane homoseksualne wybryki metropolity poznańskiego reagowali polscy biskupi. A jak na te same wydarzenia reagowały osoby świeckie?


Wygląda na to, że kiedy w Poznaniu publicznie plotkowano o wyczynach miejscowego ordynariusza, pierwszy zareagował prof. Maciej Giertych (rocznik 1936), ojciec późniejszego wicepremiera Romana Giertycha, znanego adwokata i polityka prawicowego z Ligii Polskich Rodzin. Profesor dendrologii zawodowo zajmował się co prawda drzewami, ale zasłynął z poglądów niekoniecznie naukowych, a jako eurodeputowany z naszego kraju, zasłynął w Parlamencie Europejskim z wypowiedzi o smokach, które pożerały ludzi. Syndrom Smoka Wawelskiego? Niewykluczone.


Prof. Maciej Giertych, syn Jędrzeja, znanego emigracyjnego polityka i endeka, ma także słynne rodzeństwo. Jego młodsza siostra to s. Celestyna M. Giertych, Felicjanka z Kanady, która nie przestaje mnie zadziwiać swoimi feministycznymi poglądami na temat roli zakonnic we współczesnym Kościele, a obecnie to Matka Generalna Sióstr Felicjanek w Rzymie i młodszy brat to o. Wojciech Giertych (rocznik 1951), jeden z czołowych Dominikanów, wieloletni Teolog Domu Papieskiego, Konsultor Kongregacji Doktryny Wiary, a także Kongregacji do spraw Beatyfikacji i Kanonizacji, długoletni asystent Generała Dominikanów do spraw Europy Centralnej i Wschodniej. To prawdopodobnie po konsultacjach ze swoim wpływowym w Kościele rodzeństwie, prof. Maciej Giertych zdecydował się na ostrą reakcje w tej bulwersującej sprawie i to bezpośrednio u samego metropolity poznańskiego.


Profesor przesłał abp Juliuszowi Paetzowi słynny artykuł z amerykańskiego „The Catholic World Report” zatytułowany „Problemy homoseksualizmu wśród księży”, który wstrząsnął Kościołem w USA. Ale metropolitą poznańskim wysłany artykuł najwyraźniej nie wstrząsnął. Wówczas prof. Maciej Giertych zdecydował się na ostrą bezpośrednią rozmowę z abp Juliusze Paetzem, powołał się w niej na swoją wiedzę o wybrykach hierarchy i w zdecydowanych słowach zażądał zaprzestania takich seksualnych praktyk w przyszłości. Co ważne, nie zażądał od biskupa rezygnacji z urzędu, lecz jedynie opamiętania. Prawdopodobnie było to sugestią młodszego brata Wojciecha. Ale także i to nie zrobiło wrażenia na abp Juliuszu Paetzu.


Jedna ze znanych publicznie osób z Poznania, która życzyła sobie w tej sprawie anonimowości więc to uszanuję, opisała wybryki miejscowego metropolity w specjalnym liście do nuncjusza abp Józefa Kowalczyka. List był datowany na dzień 8 września 2001 roku i stanowi dowód, że już wówczas nie tylko z plotek krążących wśród duchowieństwa, nuncjatura warszawska wiedziała niemal wszystko o seksualnych wyczynach poznańskiego ordynariusza, a prywatnie przyjaciela abp Józefa Kowalczyka.


Nuncjusz na list odpowiedział, a jego kopie dołączam dla Państwa do wglądu. Nuncjusz w dniu 15 września 2001 roku pisał: „Szanowny Panie. Dziękuję za list z dnia 8 b.m. z którego treścią się zapoznałem. W odpowiedzi uprzejmie proszę, aby cały problem – z taką samą troską, jaka widoczna jest w Pańskim liście – przedstawić i omówić bezpośrednio z Arcybiskupem Poznańskim. Dalsze ewentualne działania winny być ustalone wspólnie z zainteresowanym i jego najbliższymi współpracownikami: Biskupami pomocniczymi, Radą Konsultorów i Radą Kapłańską. Łączę wyrazy szacunku i dar modlitwy. Józef Kowalczyk, Nuncjusz Apostolski”.


List cytuję w całości mimo iż to korespondencja prywatna. Pragnę w ten sposób ukazać obłudę samego nuncjusza i jego długoletnie kłamstwa w tej sprawie, gdy wielokrotnie twierdził, że o niczym nie wiedział w sprawie skandalu poznańskiego i o całej sprawie dowiedział się dopiero w 2002 roku. Był wrzesień 2001 roku Ekscelencjo Arcybiskupie, a pod listem jest osobisty podpis Ekscelencji. Ksiądz Arcybiskup się oczywiście pomodlił, o czym zapewnił w swoim liście, ale Kongregacji Doktryny Wiary kierowanej wówczas przez kard. Josepha Ratzingera nie powiadomił. A w 2001 roku miał już taki obowiązek, bo obowiązywały w tej sprawie nowe instrukcje Watykanu. A nawet gdyby ich nie było, to była jeszcze zwykła ludzka przyzwoitość i etyka chrześcijańska… Chyba była.


W dniu 19 lutego 2002 roku, do metropolity poznańskiego napisali w tej samej bulwersującej kwestii zbiorowy list, znani politycy prawicowi i publicyści katoliccy. List podpisało wówczas ostatecznie czterdzieści osób. Jest tam kilka nazwisk osób obecnych w naszym życiu politycznym i publicznym do dzisiaj. Proponuje zwrócić na to uwagę, bo kopie tej korespondencji też Państwu udostępniam.

A oto treść listu: „Jego Ekscelencja Ksiądz Arcybiskup Juliusz Paetz, Metropolita Poznański. Ekscelencjo, od pewnego czasu wysuwane są wobec Księdza Arcybiskupa bardzo poważne oskarżenia o niegodne człowieka i chrześcijanina zachowania – a w szczególności o homoseksualne molestowanie osób powierzonych Jego pasterskiej pieczy. Niezależnie od postępowania kanonicznego chcemy zwrócić uwagę na społeczne aspekty sprawy. Informacje o niej – już znane w niektórych kręgach duchowieństwa, katolików świeckich, a także dziennikarzy – będą się rozszerzały coraz bardziej, mieszając prawdę z fantazjami, troskę ze złą wolą. Jesteśmy przekonani, że w tej sytuacji Ksiądz Arcybiskup powinien zawiesić sprawowanie swoich obowiązków biskupich i opuścić archidiecezję do czasu pełnego wyjaśnienia zarzutów. Inaczej utrwali się i pogłębi bardzo niezdrowa sytuacja. Szkodliwa dla wszystkich – dla Księdza Arcybiskupa, dla społeczności diecezjalnej i dla całego Kościoła. Prosimy więc o to usilnie. Zwlekanie i rozmywanie sprawy niczemu dobremu nie służy – może jedynie pogłębić zło, jakie z niej wynika. Modlimy się w intencji Księdza Arcybiskupa oraz wszystkich, których ta sprawa dotyczy”.

List i modlitwa niczego nie zmieniły, a abp Juliusz Paetz nie tylko pozostał na stanowisku, ale także podjął działania w swojej obronie. Odwołał się przy tym do swoich sprawdzonych protektorów na terenie Poznania. Protektorzy szybko ruszyli mu z odsieczą. Dziś wielu z nich się tego wstydzi, ale mimo upływu wielu lat warto przypomnieć kilka faktów w tej sprawie. I my je wkrótce przypomnimy, bo…


Ciąg dalszy nastąpi…

 

     

 

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XXXI.

W ostatnim odcinku tego cyklu przytaczałem Państwu reakcję wpływowych osób naszego życia politycznego, ludzi nauki, kultury i autorytetów moralnych, którzy odnieśli się, bardziej czy mniej skutecznie, do zachowań metropolity poznańskiego względem swoich kościelnych podwładnych. Jedni zabierali głos publicznie i głośno, inni piszczeli jedynie cichutko „jak myszki pod miotłą”, gdyż publiczna krytyka kościelnego hierarchy i to rangi metropolity, wywoływała w nich drżenie i strach przez ewentualnymi konsekwencjami.


Ale trzeba przyznać, że jeden z obecnie wpływowych polityków prawicy, do niedawna wicepremier naszego obecnego gabinetu, Jarosław Gowin, był jednym z tych nielicznych osób, które publicznie zabrały głos w tej bulwersującej sprawie. W jednej ze swoich publicznych wypowiedzi powiedział: „Sprawa poznańska pokazuje świętość i grzeszność Kościoła. Twarz święta, to twarz księży poznańskich, którzy nie licząc się z konsekwencjami, przeciwstawili się złu. Twarz grzeszna, to nie tylko dramatyczny przypadek abp Paetza. Równie wielkim złem było bowiem to, że część instytucji kościelnych czy wręcz sytuację w Poznaniu długo tolerowała czy wręcz tuszowała. Ta choroba struktur dowodzi, że Kościół Polski potrzebuje samooczyszczenia”.

Przyznam, że nie tylko zgadzam się z tą ówczesną diagnozą Jarosława Gowina, ale teraz po latach muszę przyznać, iż wielu ludzi polityki i świata kultury i nauki, nie stać było wówczas na takie jednoznaczne postawienie sprawy.
Kiedy coraz częściej o „grzechu w cieniu Bazyliki Metropolitarnej w Poznaniu” zaczęły mówić media, nawet te katolickie, abp Juliusz Paetz zwrócił się o pomoc do swoich wpływowych poznańskich protektorów.


Niewątpliwie znaczącym wydarzeniem w sprawie obrony abp Juliusza Paetza, był opublikowany w 2002 roku list 26 wpływowych ludzi poznańskiej nauki, kultury, biznesu i osób publicznych, którzy w nim, „odwołując się do moralności chrześcijańskiej” (!!!), przystąpili do obrony dobrego imienia poznańskiego metropolity.
Większość osób do których zwróciłem się o komentarz w tej sprawie zasłania się niepamięcią, albo pytają kim jestem i po co powracam do tego tematu lub próbują lekceważyć swój osobisty udział w tym liście. Zaledwie nieliczni odnieśli się do sprawy, choć jak widzę bez większego entuzjazmu i w poczuciu dzisiaj dystansu do obrony dawnego metropolity.


Wszyscy jednak potwierdzają, że inicjatorem listu był ówczesny rektor Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, prof. Stefan Jurga, podobno niezwykle blisko związany z osobą ordynariusza poznańskiego. To on uruchomił środowisko naukowe Poznania, gdyż wśród sygnatariuszy listu znaleźli się wykładowcy nie tylko z Uniwersytetu Poznańskiego, ale także z Akademii Medycznej w Poznaniu, Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu, Politechniki Poznańskiej oraz Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Z tej ostatniej uczelni ówczesny rektor, prof. Jerzy Smorawiński, także zaangażował się niezwykle osobiście i emocjonalnie w obronę rządcy diecezji, do tego stopnia, że dzisiaj budzi to wiele pytań i wątpliwości środowiska naukowego i jego dawnych współpracowników.


Pytania związane w tej sprawie, padają w stosunku do Piotra Voelkela i rzeźbiarki Magdaleny Abakanowicz, choć ta ostatnia podobno miała się tłumaczyć, że została w ten list „wrobiona” przez samego Voelkela. Dziś już trudno jest te kwestie jednoznacznie rozstrzygnąć, tym bardziej, że zainteresowani, albo rzucają na siebie wzajemne oskarżenia, albo mają ataki całkowitej amnezji.


Zdumiewające było jednak poparcie dla homoseksualnych zachowań abp Juliusza Paetza ze strony rodziny Jana Kulczyka. Moi rozmówcy opowiadali mi szczegóły o tym, jak abp Juliusz Paetz osobiście angażował się w sprawę ślubu córki Jana Kulczyka, którego młodej parze osobiście udzielił we Włoszech. Stosunki samego Jana Kulczyka i abp Juliusza Paetza, które niektórzy określali mianem osobistej przyjaźni, okazuje się wykraczały daleko poza normalne formy przyjaźni wysoko postawionego kościelnego hierarchy i jednego z najbardziej wpływowych i bogatych wiernych z jego diecezji. Powiązania biznesowe obu panów, niejasne operacje finansowe i inne fakty są doprawdy szokujące i wykraczają daleko poza publicystykę na potrzeby Facebooka. To gotowy materiał na scenariusz filmu sensacyjnego, ze światem ludzi Kościoła i wielkiego biznesu w tle. To niewątpliwie temat dla poznańskich dziennikarzy śledczych. To, że nie podjęły go natomiast służby specjalne w tym kraju, a rządziły od tego czasu już wszystkie możliwe opcje polityczne, pokazuje w jakim kraju tak naprawdę żyjemy… Nie dziwi więc fakt, że podpis Jana Kulczyka także widnieje pod wspomnianym listem.


Wśród zagorzałych obrońców poznańskiego hierarchy był wówczas także jego osobisty wikariusz, ks. Antoni Warzbiński. Teraz co prawda potępia publicznie homoseksualizm i związki partnerskie, więc nie wiem kiedy zmienił tak radykalnie poglądy. Jak księdzu pamięć wróci, to mój profil jest do Księdza dyspozycji. Odwagi.
Zbierając informacje w tej sprawie, musiałem zadać także i to pytanie. Czy w związku z obroną metropolity poznańskiego, niektórzy z jego obrońców, nie bronili tak naprawdę także swojej własnej skóry i prawdy o swojej własnej seksualności?

Dzisiaj jestem przekonany, że postawienie tego pytania jest jak najbardziej uzasadnione. Nawet więcej. Postawię kolejne. Czy z „usług”, możliwości i wpływów kościelnego dewianta nie korzystali także inni? A co się zmieniło w tym względzie, po jego formalnym odwołaniu przez Watykan? Czy niektórzy znani ludzie Poznania zaprzestali tych kontaktów ze skompromitowanym metropolitą? Zmienił się tylko adres „domu rozpusty”, gdyż rezydencję metropolity poznańskiego zamieniono na mieszkanie służbowe odwołanego hierarchy. A mieszkał on nadal w cieniu poznańskiej Bazyliki Metropolitarnej i tam przyjmował nadal swoich „gości”.


Mijały lata, opadł kurz skandalu z 2002 roku, a „przyjaciele” emerytowanego metropolity nadal działali w życiu publicznym poznańskiego Kościoła. Zasiadali w szacownych gremiach Akcji Katolickiej, Akademickiego Klubu Obywatelskiego, zostawali rycerzami wspólnot rycerskich w Kościele i paradowali w uroczystych strojach podczas każdej procesji w mieście. Ich protektor, choć formalnie już od dawna odwołany i przeniesiony na kościelną emeryturę w atmosferze skandalu, jeszcze przez całe lata korzystał ze swoich wpływów w Stolicy Apostolskiej i załatwiał swoim „przyjaciołom” odznaczenia papieskie. 
Zapytacie Państwo jakie? A chociażby Order Świętego Sylwestra. Jedno z najważniejszych obecnie odznaczeń Państwa Kościelnego. Zapytacie Państwo komu? Zaglądnijcie więc do podpisów sygnatariuszy listu z 2002 roku. Kościół to jednak instytucja pełna cudów…


Rok 2002 to przełomowy rok w naszej niezwykle długiej opowieści, gdyż to właśnie wówczas został formalnie odwołany ze stanowiska poznańskiego metropolity abp Juliusz Paetz. Wielu z Państwa wydaje się, że wie jak i dzięki komu to się wydarzyło i jakie bezpośrednie wydarzenia to poprzedziły. Pisała o tym bowiem wielokrotnie nasza prasa. Z satysfakcją jednak obalę jeden z największych mitów jaki temu wydarzeniu towarzyszy od lat, gdyż moim zdaniem, przebieg wydarzeń jakie rozegrały się wówczas w Watykanie był zgoła zupełnie inny. Ale o tym, aby się przekonać, trzeba sięgnąć ponownie na mój profil, gdyż…


Ciąg dalszy nastąpi…

 

Andrzej Gerlach

Jarosław Wocial. Jacek Warda gościnnie w Rakiija

Rakiija…
Tym razem właściwie – Raki i my

 

A my wciąż boimy się wirusa od kaszlu.
Jacek Warda opracował swoją wersję BDP, mniej więcej wtedy gdy robiłem to i ja.
Wersje były różne… ale były. Nasze własne – polskie rodzime. Nic tylko brać.
9 lat temu. DZIEWIĘĆ lat!!!
Gdyby wtedy ktoś potraktował nas poważnie…
Dziś obaj leczymy nasze raki. Prywatne. Ten społeczny rozwija się nadal… bez leczenia.

Lecz się Jacku… może jeszcze popracujemy i nad tym zbiorowym rakiem.

Jacek Warda

Wróciłem ze szpitala po operacji usunięcia nowotworu tarczycy (razem z całą tarczycą).
Wszystko szczęśliwie. Przy tej okazji chcę się podzielić kilkoma uwagami.

1.
Najtrudniejsza w procedurze medycznej jest diagnostyka.
Lekarze ustalą prawidłową diagnozę często zbyt późno.

Jeśli każdy z nas nie będzie prowadził SAMO-OBSERWACJI,
nie będzie doczytywał książkach oraz necie o możliwych przyczynach tego stanu,
nie stawiał samemu sobie pytań o to i nie pytał o to lekarza rodzinnego
to leczenie będzie trudniejsze, droższe i mniej skuteczne.

Czy coś boli, tam gdzie nie powinno nic boleć (nie powinno być żadnego czucia)?
Czy jest brak łaknienia? Osłabienie? Utrata masy ciała?
Dyskomfort i ból w jamie brzusznej? Świąd skóry?

Każdy sam musi się zastanawiać
skąd takie zmiany i jakie mogą być przyczyny.
Im więcej wiemy, czytamy, tym mamy większą szansę
na w miarę długie i zdrowe życie.
Słowem : wykształceni żyją dłużej
https://www.polityka.pl/…/1604481,1,wyksztalceni-zyja-dluze…

Jak już jest właściwa diagnoza,
to wpadamy w medyczne „ścieżki postępowania”
i jesteśmy „materiałem obrabianym medycznie”

Ja osobiście przyjąłem w szpitalu strategię
udawania przed samym sobą ze „mnie tu nie ma”
Mnie to nie dotyczy”, „ten worek z krwią to nie mój”
I w zasadzie się udawało!

Nowoczesna medycyna jest bezbolesna,
więc taka myślowa sztuczka może się udać każdemu.
Bardzo pomaga w szpitalu ( a także we wspomnianym udawaniu), że każdy ma swój smartfon, a w smartfonie swój świat.
Zabierać smartfon, słuchawki i przedłużacz. Dla pewności kilka kabli zasilających,
gdyby któryś odmówił posłuszeństwa.
Duży powerbank też nie zaszkodzi. Internet z dużym abonamentem obowiązkowo.

2.
Wyraźnie widać, że w tej samo-obserwacji wyraźnie lepsze są kobiety.
Doskonale to widać w danych statystycznych dotyczących obecnej pandemii.
W Polsce z powodu koronawirusa chorują częściej kobiety niż mężczyźni.
Obecnie kobiety to 55,2 proc. wszystkich zachorowań, mężczyźni stanowią 44,8 proc.
https://nto.pl/koronawirus-w-polsce…/…/c14-14920946Natomiast

odwrotnie wygląda statystyka śmierci.
Wśród mężczyzn (jak rozumiem hospitalizowanych) szacuje się obecnie na ok. 4,7 proc.,
u kobiet natomiast na 2,8 proc.
https://stronazdrowia.pl/koronawirus-kto-umi…/…/c14-14817710

Wyjaśnienie już podałem – faceci, jak ich coś dziwnego boli,
to „wypiją setkę wódki”, bo przecież oni „twardzi są” i nie będą się zajmować duperelami, a kobiety będą obserwować, dyskutować miedzy sobą „o kroplach i plamkach”, łazić po lekarzach i mendzić.
Skutkiem tego więcej ich trafia do szpitala,
ale w wyraźnie wcześniejszym stadium chorób
i mają w związku z tym lepsze rokowania.

Tak więc –nie oszczędzajcie na diagnostyce ( bo za kontrolne USG to na przykład NFZ niechętnie płaci)
i obserwujcie swoje ciało, a będzie wam dłużej służyć.

 

Jarosłąw Wocial

NAUKA. INNOWACJE. POSTĘP. Uwaga potrzebujący rehabilitacji – dobre wieści…

Zamiast pasków i bloczków – mechaniczne wyciągarki. Zamiast fizjoterapeuty i ręcznej obsługi – sterowany aplikacją system komputerowy. Stworzone na AGH urządzenie to mała rewolucja w rehabilitacji pacjentów.

ŹRÓDŁO

 

 

57% Polek i Polaków ma problemy z kręgosłupem. Starzejące się społeczeństwo podniesie ten procent w kolejnych latach. Rehabilitacja jest kosztowna i zwykle znacznie opóźniona w stosunku do potrzeb poszczególnych pacjentów. Urządzenie prototypowe jest gotowe, sprawdzone i skonsultowane, jak mówi Jerzy Kwaśniewski, profesor Akademii Górniczo Hutniczej w Krakowie, na Wydziale Inżynierii Mechanicznej i Robotyki.

Pozostaje tylko życzyć powodzenia i dobrych partnerów we wdrażaniu pomysłu w życie odbiorców, czyli pacjentów potrzebujących tego sprzętu. Taki sprzęt nie powinien być zbyt drogi dla indywidualnych klientów, np.  trwale niesprawnych ruchowo osób, gdzie ogromnym problemem są odleżyny i nadwaga, która z kolei rujnuje kręgosłupy opiekunów. Oczekujemy, że system opieki zdrowotnej szczodrze dofinansuje ten ogromnie obiecujący sprzęt do codziennego użytku takich właśnie chorych.

 

 

 

Jarosław Wocial. Rakiija. Chemikaljana III i IV.

Rakiija
Chemikaljana III

Moja choroba przestała być interesującym tematem nawet dla mnie. Mimo choroby i ciężkich powikłań związanych z chemioterapią, zajmowałem więc siebie i Was – Drodzy Czytelnicy, sprawami bardziej godnymi uwagi.

 

Krótko dla zainteresowanych. Po trzech tygodniach chorobowej huśtawki mam nadzieję, że doszedłem do siebie na tyle, żeby dziś być przyjętym do szpitala na drugą chemię. Muszę w tym celu oddać honorowo krew do analizy i poczekać na wyrok lekarza. Około dwunastej albo będę w drodze na oddział onkologii… albo w drodze do domu. Jeśli tylko nie trafi mi się znów ktoś, komu przeszkadzać będzie stukot klawiatury postaram się snuć moją niekończącą się opowieść dalej.

Rakija moi drodzy Rakiija.
Niech Was rak omija…
a i koronawirus też.

***

Rakiija
Chemikaljana IV

Chemikaljana starła się brutalnie z koronawirusem.
Póki co…. Chemikaljana tę bitwę przegrywa.

Z tygodniowym opóźnieniem spowodowanym chorobą, gdy tylko poczułem się trochę lepiej, spróbowałem postarać się o kontynuację leczenia mojego raka – czyli mówiąc prościej pojechałem do mojego ulubionego szpitala na chemioterapię. Chyba nie zdziwi nikogo, złamanie przeze mnie zasady „przy koronowirusie siedź w domu na dupie”, odmienianej na wszelkie sposoby.


No cóż moi drodzy…

złapanie wirusa MOŻE mi zrobić krzywdę

– nie leczony rak zrobi mi ją na pewno. 

Niestety. Mój lekarz prowadzący, swoją drogą przesympatyczny facet i pierwszy lekarz z którym wreszcie daje się porozmawiać i czegoś dowiedzieć, stwierdził (po osłuchaniu mnie, przeprowadzeniu wywiadu – a mówiąc po ludzku – po długiej rozmowie), że na chemię to jeszcze jestem za słaby i trzeba zaczekać kolejny tydzień.


Nie dyskutowałem.
Po pierwsze wierzę facetowi, a po drugie sam uważałem przed wyjazdem, że mój stan kwalifikuje mnie raczej do rehabilitacji niż kolejnej porcji trucizny.
Trzymając się nadal zasad podpowiadanych przez zdrowy rozsądek, pan doktór postanowił wysłać mnie na badanie na koronawirusa. Kombinował słusznie.


Przez cały okres choroby żaden lekarz nie spróbował nawet ustalić co mi jest. Trudno to zrobić przez telefon a bezpośredniego kontaktu ze mną służba zdrowia boi się jak ognia. Nie tylko zresztą ze mną. Szpital świecił pustkami. Zobaczyłem takie dziwo pierwszy raz w życiu. Dotychczas szpitale, przychodnie i wszystkie inne ośrodki Służby Zdrowia przeznaczone były do leczenia chorych.


Dziś w przypływie szaleństwa, wpuszcza się do nich albo tych, których choroby są najbardziej oczywiste – najlepiej żeby były śmiertelne, lub takich, którzy są na oko zdrowi ale trzeba sprawdzić czy czegoś nie roznoszą… zanim wypuści się ich do domu.

Wracając jednak do tematu.
Jak napisałem, pan doktór wymyślił dobrze. Jeśli byłbym nosicielem koronowirusa, konieczne stałoby się zamknięcie na kwarantannie wszystkich którzy mieli ze mną kontakt a wiec mojego rozmówcy i tych z którymi się kontaktował także.


A oprócz nich:
przychodni w której wcześniej pobierano mi krew, chorych, którzy czekali wraz ze mną w kolejce do lekarza zatwierdzającego nasz pobyt na oddziale chemioterapii i tak dalej, dalej dalej. Wystawił mi więc skierowanie na badanie czy aby mojej choroby nie wywołał nasz najnowszy antybohater. 
Skierowanie było do Szpitala Zakaźnego – najnowszej jednostki szpitalnej w Siedlcach, stworzonej naprędce dla obsługi chorych na chorobę od koronawirusową.

Pan doktór zrobił co musiał… postanowiłem więc zrobić to co powinienem. Mogłem właściwie machnąć ręką na to wszystko, wsadzić dupę do samochodu i wrócić do domu… skutek byłby ten sam a ja zaoszczędziłbym kilka godzin, ale jak sobie pomyślałem ile zamieszania to spowoduje, zapewne z wizytą w mojej wsi karetki z dziwnie ubraną obsługą, poszedłem grzecznie na badania.

Tryb był inny niż dla pozostałych podejrzanych. Na terenie nowego Szpitala Zakaźnego, rozstawiono dwa namioty straży pożarnej, w których odziana w strój ponoć zabezpieczający, maseczkę i coś w rodzaju motocyklowej osłony na twarz, przyjmowała pani „doktor od zarazy”.

Tak swoją szosą ludzie maja dziwne pomysły. Zastanawialiśmy się z Synem… (zapomniałem wspomnieć, że to on zawiózł mnie do Szpitala, jako że sam nie bardzo jeszcze czułem się na siłach), jaki geniusz wpadł na pomysł rozstawienia tych namiotów w taki sposób, że chory i potencjalnie chorzy, muszą przejść przez cały teren szpitala, żeby się do nich dostać, dzięki czemu mają okazję siać zarazę po całym tym terenie. Niczego nie wymyśliliśmy.

Pani doktor nie zaprosiła mnie do namiotu, więc nie mogę Wam go opisać. Uznała słusznie, że jako pacjent onkologiczny jestem zbyt narażony na zejście notarialne w przypadku wejścia do miejsca, gdzie zarazki rozsiewali inni chorzy. Zaproszony zostałem do gabinetu będącego punktem przyjęć chorych.


Opowieść o tym co działo się w tym gabinecie stanowiłaby całkiem zabawną historię… mój podsłuchujący pod drzwiami Syn popłakał się ze śmiechu, ale ponieważ nie chcę wyśmiewać się z ciężko pracujących i zapewne przemęczonych pracowników Służby Zdrowia, ten fragment pominę.

Suma sumarum – zostałem przebadany, obmierzony, sprawdzony (pobrano mi cztery próbki sam nie wiem na co), skierowany na prześwietlenie i do zajęcia miejsca na „Internie” celem oczekiwania na wyniki pobranych testów. Zdjęcie pozwoliłem sobie zrobić… ale na pobyt w gościnnych progach Szpitala Miejskiego nie wyraziłem zgody.


Miałem zwyczajnie dość. Po zaliczeniu na głodnego jednej przychodni i trzech szpitali w ciągu 6 godzin, moja potrzeba mocnych wrażeń oraz naocznego przekonania się jak to wszystko wyglądam zostały całkowicie zaspokojone. Na szczęście obyło się bez awantury. Podpisałem zobowiązanie, że będę siedział w domu, zgłoszę się na każde wezwanie i … pozwolono mi spadać. Wróciliśmy więc do mojej obory na dalszą rehabilitację.

UFF… faktów by było na tyle. teraz kilka wniosków.
Jak pisałem wcześniej „szpital świecił pustkami” – wszystkie trzy odwiedzone przeze mnie szpitale. W przychodni tabliczki z napisem „nie wchodzić” nie było, ale pod dachem mogło schronić się 4 osoby a oczekiwanie na proces pobierania krwi trwało ca 1,5 godziny. Na szczęście pogoda była piękna i można było przed przychodnią postać bez przemoczenia i zawiania.

Wytworzyła się przedziwna sytuacja, w której trzeba być zdrowym, żeby się leczyć. Chorych do szpitali się nie wpuszcza. Co mają ci ludzie ze sobą zrobić???
No cóż, na własnym przykładzie…. mogę powiedzieć to co usłyszałem od lekarki do której mam największe zaufanie – doktor Pałdyny, która widząc mnie pierwszy raz w życiu, postawiła trafną diagnozę, że mam raka. Pani doktór, w kontakcie telefonicznym, poradziła mi:

– Proszę dużo pić. Nie przyjadę do Pana, ponieważ mi nie wolno. Zakazano.

Znów miała rację. Strzeliłem sobie przed snem lampkę ulubionego Whiskacza i… choroba mi przeszła.

Nie podziękuję Służbie Zdrowia – nie mam za co.
Po prostu jestem naprawdę chory, a dzisiejsze działania Służby nastawione są na nie dopuszczanie do tego by zdrowi się rozchorowali, a nie na leczenie chorych.
Jest to nowatorskie podejście… choć zgodne ze starą zasadą ” po pierwsze nie szkodzić”.


Do tej pory, przez 60 lat mojego życia, a zapewne i przez wszystkie życia wszystkich pokoleń, lekarze mieli leczyć chorych, nawet z narażeniem własnego zdrowia i życia.
Dziś martwią się o zdrowych i o siebie, chorych pozostawiając samym sobie.
Ciekawe o ile osób więcej zmarło na skutek braku pomocy niż od wirusa. Stawiałbym na jakieś kilka tysięcy od początku roku… ale kogo to obchodzi. Zdrowych na pewno nie.

Zdrowi zainteresują się sprawą dopiero za chwilę.
Przymusowa kwarantanna spowoduje załamanie się gospodarki, spadek dochodów zdecydowanej większości zatrudnionych, utratę oszczędności przez tych nielicznych, jeszcze je posiadających i kilka innych radosnych wydarzeń, otwierających ludziom oczy.


Właściwie powinienem się cieszyć. Mój GMŻ wykaże jak bardzo jest potrzebny… tylko dlaczego takim kosztem. Dlaczego tak wielu, zapłaci tak wiele, za naukę rozumu przez nielicznych???

I tą Czercziliadą, żegnam się z Państwem do następnej Rakiiji.

Niech Was omijają wszystkie choroby…
bo pomóc Wam nie będzie miał kto.

I nudźcie się dalej w domach moi drodzy. Ja na szczęście mieszkam na wsi i chodzę gdzie chcę, nie narażając nikogo. Za kilka godzin będę miał wyniki testów i może nawet dowiem się co mi jest.


Tak swoją drogą… wyniki są po około 20 godzinach. Samo badanie trwa podobno 4… ale próbki trzeba zebrać, zawieść karetką do Warszawy (punktu badań), przywieść wyniki i zawiadomić zainteresowanych. Koszty życia poza wielkimi miastami.
O wynikach i Wam dam znać.

Jarosław Wocial