Krótko i na temat. Tomasz Korzan. „Najgłupsza religia wszechczasów”

 

 

NAJGŁUPSZA RELIGIA WSZECHCZASÓW

Która religijność zagraża nam bardziej? Ta jawna, czy ta ukryta?

 

Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie ma religii głupich. Są tylko głupio wyznawane.

W końcu, oprócz wiary w byt nadprzyrodzony (wcale zresztą niekoniecznie niezbędnej), religie mogą się opierać na wierze w jakieś zasady, cel i sens życia, szacunek do drugiego człowieka, tolerancję itd. Poza tym, oprócz religii hierarchicznych, skrajnie patriarchalnych, zdarzają się również religie skrajnie demokratyczne i egalitarne.

Dzisiaj jednak nie będę pisał o religiach mądrych i konstruktywnych. Napiszę o skrajnej patologii, takiej poniżej dna i mułu dennego. Napiszę o jednej religii, trochę mało znanej, ale niestety, bardzo rozpowszechnionej, przez co potwornie destruktywnej:

 

Religii Zaufania.

 

Na czym polega ta religia?

Religia ta opiera się na irracjonalnym i destruktywnym przekonaniu, że wyborcy muszą ufać swoim przedstawicielom. Praktyka i obrzędy tej religii polegają głównie na powierzaniu przez wyborców nieograniczonej władzy osobom, których jedynym atutem jest rozpoznawalność, zdobyta dzięki natarczywej reklamie, sfinansowanej przez tych, którym z jakiegoś powodu opłaca się tym osobom taką reklamę finansować. Poza tym, obrzędy i praktyki obejmują powstrzymywanie się od kontroli nad własnymi przedstawicielami, ślepe przyzwolenie na wszelkie machloje „u swoich”, oraz bezrefleksyjną krytykę wszystkiego, co robią „tamci”, a więc konkurencja „swoich”.

 

Jakie są skutki?

Destruktywne skutki są raczej oczywiste. Brak skutecznej kontroli, brak selekcji opartej na realnych kwalifikacjach, ograniczenie celów politycznych przedstawiciela do autopromocji i negatywnej reklamy konkurentów powoduje, że

nieopłacalne jest:

– wykonywanie funkcji publicznej w sposób uczciwy,

– działanie w sposób jawny,

– kandydowanie osób kompetentnych,

– nabywanie kompetencji niezbędnych do wykonywania funkcji publicznych,

– wykonywanie funkcji publicznych w sposób zgodny z potrzebami wyborców,

– nieprzerwany, konstruktywny dialog z wyborcami,

– budowanie kompromisów pomiędzy skłóconymi wyborcami,

– itp.,

 

natomiast opłaca się:

– kłamstwo,

– kumoterstwo,

– korupcja,

– intrygi,

– nieróbstwo,

– niekompetencja,

– makiawelizm,

– cynizm,

– pogarda,

– cwaniactwo,

– wzniecanie kłótni,

– autorytaryzm,

– samouwielbienie

– itp.

 

Dlaczego jest to religia irracjonalna?

Irracjonalizm tej religii polega na tym, że prosta relacja przyczynowo skutkowa, którą religia ta próbuje bezczelnie zakrzyczeć stekiem oczywistych bzdur, jest powszechnie znana, rozumiana i stosowana w codziennym życiu, przez zdecydowaną większość obywateli.

Przykładowo, jeśli ktoś, spotkany przypadkowo na ulicy, mówi nam, że wyremontuje nam dom, i że zrobi to pięknie i bezpłatnie, ale w zamian mamy mu powierzyć pełen dostęp do naszego konta w banku, przekazać prawo własności do naszego domu w umowie notarialnej, po czym napisać oświadczenie, że zrzekamy się wszelkich roszczeń wobec tego ktosia oraz uznajemy z góry wszelkie jego działania za zgodne z naszym życzeniem, to my, przeciętni obywatele, uważamy zazwyczaj tego typu propozycje za podejrzane w takim stopniu, by raczej na takowe nie przystać.

Oznacza to, że rezygnacja z jakiejkolwiek kontroli nad kimś, komu powierzamy nasze mienie (a nawet zdrowie i życie), jest wysoce irracjonalna, nawet gdy ten ktoś zaproponuje nam, byśmy w ramach umowy, krytykowali działania kogoś innego, kogoś, kto podobną umowę realizuje w innym domu, dla innego klienta.

Problem w tym, że w przypadku całego państwa, większość z nas zgadza się na taką umowę regularnie co cztery lata, mimo że skutki takiej zgody są zawsze takie same, tyle że trochę przykryte ogłuszającym wrzaskiem i oślepiającym blaskiem wszechobecnej propagandy sukcesu oraz hejtu na „tamtych innych”, którzy rzekomo są „winni za całe zło”.

Pytania brzmią:

Co trzeba zrobić, by się z takiej religii obudzić?

Co trzeba zrobić, by większość naszych współobywateli zdała sobie sprawę, że zaufanie jest śmiertelnym wrogiem demokracji, a podstawą demokracji jest obywatelska kontrola nad własnymi przedstawicielami oraz ograniczenie wszelkich uprawnień przedstawicieli do niezbędnego minimum?

Czy wystarczy nam „psychoterapia na NFZ”, czyli kolejny, jeszcze silniejszy niż do tej pory, kop w tę część ciała, która anatomicznie zdaje się być przeciwieństwem głowy?

Czy ktoś ma jakiś pomysł na przebudzenie?

P.S. Brak zaufania, zwłaszcza do wszelkich władz, wcale nie oznacza braku szacunku, zwłaszcza wyborców do siebie nawzajem. Wręcz przeciwnie: wzajemny szacunek wyborców jest warunkiem niezbędnym, by móc wspólnie kontrolować poczynania wspólnych przedstawicieli.

Dopóki wyborcy pogardzają sobą nawzajem, dopóty rządzić będą uzurpatorzy, do których „zaufanie” będzie obowiązkiem, pomimo braku ku temu jakichkolwiek podstaw racjonalnych.

Państwo, w którym wyborcy się wzajemnie nienawidzą, jest skazane na upadek do dyktatury, rządzonej przez najgłupszą religię wszechczasów.

Tomasz Korzan

„A to ci dopiero sztuka”. Refleksja Włodka Kostorza nad odbiorem sztuki…

W przypadku Yayoi miałem wrażenie, że miota się na oślep pomiędzy Marcelem Duschampem, a Fridą Cahlo, zahaczając po drodze o Friedricha Hundertwasser i jakiegoś bliżej nieznanego specjalisty od wystroju wystaw sklepowych.

 

A to ci dopiero sztuka.

Wczoraj wybraliśmy się z Yolą na wystawę retrospektywną japońskiej artystki-legendy Yayoi Kusama, która sama swoją sztukę nazywa sztuką obsesyjną. Ja już tak mam, że do sztuki podchodzę jak konsument do towaru. Różnica jest taka, że dla mnie towarem w sztuce jest emocja. By nie było niedomówień, moja emocja, a nie artysty. Nie oczekuję od artysty perfekcyjnego warsztatu. Oczekuję energii, która wyskoczy z dzieła i zdzieli mnie emocjonalnym obuchem po czaszce, że tylko na OIOM. Albo i nie zdzieli, to tylko Łyski pozostaje jako alternatywa. Dużo łyski.

Tak było gdy wybrałem się na wystawę Metropolitan Museum of Art. Też retrospekcja ostatniego stulecia. Stałem trzy godziny w kolejce wokół bloku, by zobaczyć dosłownie kilka obrazów, które mnie interesowały, a przy okazji może kilka innych. Jednym z nich był “Sen” Henriego Rousseau pracownika paryskiego urzędu akcyzowego, który zarobkował kontrolowaniem na rogatkach pojazdów z towarem, prawie koleś po fachu. A więc stanąłem w końcu przed tym dziełem dwa na trzy metry i odjęło mi oddech. Rousseau nie miał jakiegoś powalającego warsztatu malarskiego, powiedzmy malarstwo naiwne, byli dużo lepsi technicznie w tym towarzystwie. Odjęło mi oddech, gdyż z tego płótna emocje waliły jak żar z wulkanu. Moje emocje wpadały w rezonans z energią tego dzieła, był to jeden z piękniejszych momentów mojego życia.

To był Drugi raz gdy tak zareagowałem. Pierwszy raz było to w National Gallery w Londynie, gdzie dane mi było oglądać ołówkiem rysowany autoportret Leonarda. W tej samej galerii rozczarowało mnie kilka obrazów impresjonistów, które znałem z książek, ale powaliło kilka kubistycznych obrazów Picassa, które wyłaziły po prostu z ram. Jestem więc niewdzięcznym konsumentem sztuki, a nazwiska nie robią na mnie decydującego wrażenia.

Nie robią do tego stopnia, że będąc w Berlinie z przyjacielem na wystawie sławnych ekspresjonistów pozwoliłem sobie przed jednym z dzieł na uwagę szeptem – Ale on musiał mieć tego dnia kaca. Wydawało mi się, że szeptem, ale jak to w życiu bywa, właśnie gdy rzuciłem moją uwagę zapanowała w okolicy kompletna cisza, więc wszyscy słyszeli moje krytyczne słowa. Pewna dama z przewodnikiem w ręku odwróciła się oburzona w moją stronę i wypaliła mi wzrokiem kilka dziur w koszuli. Kilka innych osób pokiwało z politowaniem głową dziwiąc się dlaczego szlajam się po wystawach geniuszy pędzla, skoro moje miejsce jest pod budką z piwem i kiełbaskami. Tylko jeden starszy pan uśmiechnął się w moją stronę i dał mi łapką lajka. Ukłoniłem się temu panu.

Bo tak się w życiu zdarza, że nawet geniusze mają swój “Ob-La-Di, Ob-La-Da” dzień. Tak się też w życiu zdarza, że ktoś zostaje po prostu wykreowany z jakiś tajemniczych powodów. W tym moralnie podejrzanym procederze uczestniczą marszandzi i krytycy sztuki. Coś staje się modne z różnych przyczyn, zostaje uznane za przełomowe, odkrywcze, łamiące schematy, a jak już nic nie da się do dzieła artysty dopasować, mówi się, że są awangardowe. Marszandom się nie dziwię, gdyż im lepiej pracują krytycy, tym głośniej dźwięczą monety w kasie. Krytycy też mają swoje ambicje zawodowe, więc licytują się swoją przenikliwością. Niestety na samym końcu decyduje odbiorca, konsument sztuki. Tylko z tego powodu istnieje wielu artystów niegdyś ubóstwianych przez krytyków, a dzisiaj ciężko sprzedać ich dzieła za ⅕ niegdysiejszej ceny. Niestety sztuka to także giełda próżności wszystkich wspomnianych grup zawodowych i ich odbiorców, a jak to na giełdzie raz hossa, a raz bessa. Czas osądza.

Wracam zatem do pani Yayoi Kusama. Przyjechaliśmy dosyć wcześnie, gdyż w okolicach Gropius Bau ciężko czasami o parking. Mieliśmy więc czas. Usiedliśmy w ogródku kafeterii, gdzie pan krytyk miał wykład na temat artystki. W życiu nie słyszał tak tasiemcowych zdań przeplatanych słowami, które słyszałem pierwszy raz w życiu. Poszukiwanie drugiego i trzeciego dna, poparte analizami psychologicznymi, filozoficznymi i czym się tylko da. Nie potrafię tego powtórzyć, ale postaram się choć przybliżyć tworząc podobny bełkot:

Kusuma stojąca idiomatycznie pomiędzy dialektyką akceptacji nieuchronności dogmatycznej ewaluacji kontinuum, a alienacją mikrokosmosu eksplitacji dywersyfikującej intymny akt twórczy, pokazuje nam analityczność imperatywu dyskrepancji procesu wyboru środka artystycznego.

Siedzimy sobie, palimy papierosa. Odwracam się do Yoli – Skarbie, czy ty też czujesz, że jesteś kompletną idiotką? Bo ja z tego wszystkiego rozumiem tylko Bahnhof.

Yola potwierdziła, że czuje się podobnie jak ja i w tym miejscu byłem już pełen obaw co do przeżyć mnie czekających.

O samej wystawie powiedzmy tak: Nie tylko nie urwało mi dupy, ale nawet sznurówki mi nie rozwiązało. Poprawna awangarda lat sześćdziesiątych, wpisująca się w klimaty tych lat. było kilka fajnych rzeczy, ale tylko fajnych i tyle. Nie żałuję jednak czasu spędzonego na tej wystawie. Teraz dokładnie wiem, że jestem dziadersem od jeleni na rykowisku, znam miejsce w szeregu i łańcuchu skarmiania, czyli miejsc wywierających presję na alienację mikrokosmosu eksplitacji dywersyfikującej intymny akt odbioru sztuki przez dupka żołędnego mojego pokroju.

Po powrocie córka spytała się jak nam się podobało. Odpowiedziałem, że jestem rozczarowany, gdyż nie było strzelnicy, karuzeli i waty cukrowej.

 

Włodek Kostorz

 

 

 

Przypadek Polska. Co nas różni od Europy. Cz. 2. Słowiański rodowód.

Przypadek Polska. Co nas różni od Europy?

Niniejszy tekst nie jest oskarżeniem kogokolwiek. Nie jest również obroną czegokolwiek. Stanowi refleksję nad naszym obecnym stanem i tym, jak daleko sięgają korzenie wielu zjawisk współczesnych. W zamyśle jest drobnym elementem większej odpowiedzi, o przyczyny klęski polskiego (i nie tylko polskiego) liberalizmu. Poświęcam go wszystkim, pogardliwie odnoszącym się do historii, której koniec na przełomie XX i XXI wieku ogłosił Francis Fukuyama. Wszystkim przekonanym, że prawidła działające w „ciemnym i zacofanym” średniowieczu, obecnie nie obowiązują, więc można bezkarnie powielać stare błędy. Także tym, którzy z motyką racjonalizmu porywają się na słońce tysiącleci „błędów i wypaczeń”, stanowiących główną oś ludzkich dziejów. Przede wszystkim jednak tym, którzy nie zauważają (lub nie chcą przyjąć do wiadomości), iż z faktu, że zmieniają się czasy i obyczaje, nie wynika jednoznacznie, że zmieniają się ludzie.

 

 

Cz. 2.

Słowiański rodowód.

W Europie Słowianie pojawili się późno. Pierwsze informacje, które można bez żadnych wątpliwości wiązać z nimi, pojawiły się w drugiej połowie VI wieku u bizantyjskich i arabskich kronikarzy. Wszyscy oni zgodne podkreślili znaczne zróżnicowania wierzeń i obyczajów świeżo odkrytych przybyszów. Sugeruje to, iż nasi przodkowie pojawili się w tym rejonie sto a może nawet dwieście lat wcześniej. Tak późne zaistnienie na kartach historii, tworzy jedną z najistotniejszych różnic między mieszkańcami wschodniej i zachodniej części kontynentu: Słowianie nie wyrośli w cieniu antycznej kultury Grecji i Rzymu. Nie byli ludem śródziemnomorskim. Nie byli zromanizowanymi Galami bądź Brytami, żyjącymi setki lat w cieniu „Pax Romana”. Nie posiadali właściwego Germanom doświadczenia długotrwałego sąsiedztwa z imperium rzymskim. Greckiej filozofii, rzymskiego prawa i wojskowości uczyli się od swoich nowych sąsiadów. Od nich przejmowali pismo, obyczaje i organizację społeczną. Kontaktom z nimi zawdzięczali nieznaną sobie ideę państwowości. Sami najwyraźniej doskonale czuli tę inność, czego ślady utrwalili we własnym języku. Termin „Słowianin” wielu historyków wywodzi od „słowo”. Oznaczałby więc każdego, z kim nasi przodkowie byli w stanie się porozumieć – swojego (Słowianina). Analogicznie termin „Niemiec” wywodzony jest od „niemy (niemCy)”. A więc niemowa. Nie używający zrozumiałego słowa. Ktoś obcy, z kim trudno znaleźć wspólny język.

W chwili pojawienia się Słowian Europa nadal praktykowała niewolnictwo. Począwszy od połowy VII wieku tereny opanowane przez naszych przodków, stały się intensywnie eksploatowanym rezerwuarem tego zasobu. Szlak handlowy prowadził rosyjskimi rzekami do Bizancjum. Dalej przez Morze Śródziemne do Egiptu (gdzie rekrutowała się z nich gwardia mamelucka), następnie do  Italii i Hiszpanii. Inna odnoga wiodła przez terytorium Niemiec oraz Bałtyk i Morze Północne na Wyspy Brytyjskie. Był to handel ludźmi na ogromną skalę, trwający setki lat. Dość powiedzieć, że w kalifacie arabskim elity polityczne zmuszone były uczyć się słowiańskich języków, by rozumieć, o czym rozmawia się w ich własnych pałacach. Warto wspomnieć również, iż jednym z największych dostawców niewolników stało się biskupstwo w Magdeburgu. Tu trzeba zaznaczyć jednak kluczową rzecz dla zrozumienia sytuacji. Ówczesny kościół akceptował niewolnictwo, a nawet (jak wspomniane biskupstwo) zarabiał na nim. Z religijnego punktu widzenia niedopuszczalne było jednak niewolenie innego chrześcijanina, a przyjęcie  chrztu musiało prowadzić do wyzwolenia z takiej podległości. To właśnie ten paradoks powodował, iż tkwiący w pogaństwie, a przy tym bardzo liczni przybysze, stali się atrakcyjnym towarem handlowym. On też doprowadził do ludobójczych praktyk podczas podboju przez Niemców Połabia (o czym kilka słów więcej w kolejnej części). Mówiąc wprost – podbitych Słowian niewolono i mordowano w tempie ekspresowym, zanim zdążą przyjąć wiarę swych oprawców i zyskają tym samym ochronę ze strony kościoła.

 

Uczciwie trzeba też dodać – istnieje wiele przesłanek oraz pośrednich dowodów, iż dla elit nowo formujących się państw słowiańskich (w tym polskiego), handel współplemieńcami był poważnym źródłem dochodu. Odrzucając ten element, nie sposób racjonalnie wyjaśnić, skąd skromne  i zacofane państwo Mieszka I czy Bolesława Chrobrego czerpało środki na wielkie inwestycje. A były to projekty na ogromną skalę związane z tworzeniem ośrodków władzy, państwowości, stałej siły zbrojnej, administracji, prowadzeniem dyplomacji czy budową infrastruktury obronnej. Z kolei przyjęcie tej perspektywy umożliwia zrozumienie rzeczy zupełnie nieracjonalnej w każdej innej sytuacji. Nie jest przypadkiem, iż świeżo powstałe państwo polskie już na starcie wykazywało znacznie większe zaangażowanie w krzewienie chrześcijaństwa u sąsiadów (plemiona połabskie, pomorskie i pruskie), niż wśród swoich własnych poddanych.  W 997 roku (trzydzieści lat po przyjęciu chrztu przez Mieszka I) pierwszy polski święty (Wojciech), zginął męczeńską śmiercią podczas akcji misyjnej na terytorium plemion pruskich. Wojciechowi z pewnością nie brakło pogan do nawracania w okolicach Gniezna. Znalazłby ich zapewne nawet na dworze Bolesława Chrobrego. Co więcej, działając na terytorium kontrolowanym przez swego mocodawcę, nie naraziłby się na ryzyko śmierci. To, czego jednak nie znalazłyby pod Gnieznem wspierający go władca, to wojna dostarczająca kolejnych zasobów jeńców, zniewolonych przy okazji szerzenia chrześcijaństwa.

O tym jak rozległy i długotrwały był to proceder, najwięcej mówią świadectwa zapisane w mowie. W języku angielskim, duńskim i norweskim niewolnik określany jest terminem „slave”, wywodzącym się od „sclave” (Słowianin). Podobna informacja zapisała się w języku szwedzkim – „slav”, niemieckim – „sklave”, włoskim – „schiavo”, hiszpańskim i francuskim- „esclavo” oraz niderlandzkim – „slaaf”. Osobnym tematem jest tu historia losów naszych przodków w świecie Islamu. Ta odnoga handlu ludźmi funkcjonowała nieprzerwanie od połowy VII wieku, aż do upadku Chanatu Krymskiego w XVIII wieku.

 

 

Tak więc najpóźniej w VI wieku pojawił się lud, który uczył się Europy. Ta relacja uczeń – mistrz (oraz właściciel  – niewolnik), utrwaliła się zwłaszcza w świadomości elit politycznych zachodu i odgrywa po dziś dzień widoczną rolę. To właśnie na jej bazie „nowe narody” tak chętnie pouczane są i ustawiane przez swoich „starszych” sąsiadów. To przebłyski tego poczucia wyższości rodziły krzyżackie przekonanie, iż Polacy nie dorośli do tego, by być „prawdziwymi chrześcijanami”. One stoją za  oświeceniowym potępieniem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Znajdziemy je u Bismarcka w twierdzeniu: „Dajcie Polakom się rządzić, a sami się wykończa”. U premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyd Georga, komentującego plebiscyt na Śląsku słowami: „Oddać Polakom śląski przemysł, to jak dać małpie zegarek”. W przekonaniu Hitlera, iż Słowianie są gorszym gatunkiem człowieka. One też odczuwalne były w wypowiedzi prezydenta Francji Jacquesa Chiraca, który zirytowany polskim poparciem dla interwencji USA w Iraku, wygłosił w 2003 roku pamiętną opinię: „Polacy zmarnowali okazję, żeby siedzieć cicho”. Od tego stwierdzenia już tylko krok do obrazu, który znamy wszyscy, choć mało kto uświadamia sobie, jak głębokie są jego korzenie. Obrazem tym jest kapitan von Nogay z kultowego „C.K. Dezerterzy” kwitujący swych podkomendnych prostym zdaniem: „Trzoda słowiańskich bydląt niezdolna do samodzielnego życia”.

Ten specyficzny rodzaj relacji, kształtowanej późnym wejściem Słowian do historii, zostawił swoje trwałe ślady w każdej minionej epoce. Współcześnie owo poczucie wyższości zachodu wyraża się w tendencji do „lepienia” wschodnich państw. Wytyczania ich granic. Zewnętrznego decydowania o składzie narodowym tworzonych państwowości. W recenzowaniu „właściwych” lub „niewłaściwych” ambicji państwowych, narodowych lub społecznych. W ostatniej dekadzie zjawisko to przybrało postać braku taktu i wyczucia unijnej dyplomacji, komplikującego relacje polityczne między starą i nową częścią Unii Europejskiej. Nie jesteśmy w oczach nowoczesnej Europy „prawdziwymi europejczykami”, tak jak nie byliśmy w oczach jej chrześcijańskiej poprzedniczki „prawdziwymi chrześcijanami”. I ma to bardzo luźny związek z faktem, jak bardzo się upodabniamy, lub jak bardzo zaczynamy odstawać. Społeczeństwa zachodu nigdy nie były gotowe zrezygnować z traktowania słowiańszczyzny jako nacji winnej okazywać uległą wdzięczność za „europejski kąt”.

 

 

 

Akceptacja na nierównorzędnych zasadach, poparta groźbą „wykluczenia”, stała się historycznym doświadczeniem wszystkich późnych państwowości. W przypadku Polski wielokrotnie już wywołała reakcję „wstawania z kolan” w różnych jej formach. Przybierała ona postać Rzeczypospolitej Obojga Narodów, budującej własną mini Europę obok i w opozycji do tej właściwej. Sarmatyzmu, reagującego na widoczne w postawie zachodu przekonanie o wyższości cywilizacyjnej, podkreślaniem dumy z własnej odrębności historycznej i kulturowej. Mesjanizmu i prometeizmu rodzących się z odczucia braku możliwości znalezienia prawdziwie wspólnego języka. Nigdy jednak owo „wstawanie z kolan” nie stało się buntem przeciw samej Europie. Jest oczekiwaniem relacji, w której nikt nie narzuca, jakie mają być granice ambicji politycznych, porządek wewnętrzny czy ład społeczny, a relacje zewnętrzne mają charakter równorzędny. Krótko mówiąc – społeczności wschodu nie chcą być w roli „ubogich krewnych” na łasce „gospodarza”.

 

 

 

Jak duży wpływ na Europę wywarły problemy jej relacji z „nowymi” sąsiadami? By dobrze to sobie uzmysłowić, sięgnijmy głęboko do historii. Rzeczpospolita Obojga Narodów rodziła się na bazie krytyki przemocy religijnej, wadliwych stosunków między władzą a poddanymi i brutalnego podporządkowywania mniejszości woli większości. Przyglądając się jej dziejom, rodzą się poważne pytania. Czy gdyby taką drogą poszła państwowość któregoś ze „starych krajów”, byłaby naśladowana przez sąsiadów? Czy przypadkiem nie stało się tak, iż polskie ideały cywilizacyjne nie znalazły rezonansu na zachodzie tylko dlatego, że wywodziły się ze świata słowiańszczyzny mającego z definicji naśladować, a nie ustanawiać wzorce? Czy nie jest tak, że wiele z naszej myśli musiało trafić na amerykański kontynent, by Europa potrafiła przyswoić ją jako anglosaską? Czy zachodnie społeczności, pogrążone w swym poczuciu wyższości, nie zmarnowały kilkuset lat, czekając na Thomasa Jeffersona, Benjamina Franklina, Georga Washingtona? Niewątpliwie to, co od nich otrzymały, mogły znaleźć w myśli społecznej Andrzeja Frycza Modrzewskiego postulującego już w XVI wieku równość wobec prawa i konieczność zniesienia podziałów stanowych. W działalności politycznej Jana Zamojskiego, konstruującego zrównoważony, demokratyczny ład prawny. W twórczości Kochanowskiego zafascynowanego ładem uczuciowym i emocjonalnym. W odkryciach Kopernika śledzącego ład wszechświata. Niestety… Europę nadal zamieszkiwali „Słowianie” i „Niemcy” nieznajdujący wspólnego języka. To nie zmieniło się do dnia dzisiejszego.

 

Jakub Firlej

 

 

Przypadek Polska. Co nas różni od Europy? Cz.1 . Trudna geografia.

Wiele lat temu moja serdeczna przyjaciółka, wybrała się z grupą znajomych do Indii. Zwiedzając Bombaj, zatrzymała się u pewnego Hindusa, utrzymującego się ze świadczenia noclegu turystom. Gospodarz ów okazał się osobą niezwykle zaintrygowaną nietypowymi, z jego punktu widzenia, gośćmi. Wieloletnie doświadczenie w branży noclegowej pozwalało mu rozróżniać po używanej mowie osoby z krajów anglojęzycznych, hiszpańskojęzycznych, oraz Niemiec. Tymczasem szeleszcząca mowa jego nowych gości stanowiła dlań zagadkę. Intrygowała go do tego stopnia, iż przy dogodnej okazji zapytał o ich pochodzenie.

– Z Polski.

– A gdzie to jest? – otrzymana informacja najwyraźniej nic mu nie rozjaśniła.

– Taki kraj pomiędzy Rosją a Niemcami.

Na te słowa złapał się za głowę.

– Niemożliwe! Tam nic by się nie uchowało!

Kręcąc głową nad dowcipami źle wychowanej młodzieży, wydobył jakiś atlas świata. Ten, ku jego całkowitemu zdumieniu, potwierdził te niebywałe wiadomości.

– To jest wbrew logice! Niewytłumaczalne i nieracjonalne! – sapał, obracając na wszystkie strony mapę Europy.

Gospodarz mojej przyjaciółki miał wiele racji. Kręte ścieżki naszej historii niezwykle trudne są do wyjaśnienia w oparciu o racjonalizm i logikę. Zauważył to natychmiast, spoglądając w atlas. Sprawiają też, że same dzieje logiki i racjonalizmu w nadwiślańskim kraju, tworzą fascynującą opowieść, zupełnie inną w swej wymowie od narracji Europy Zachodniej. A przecież od tysiąca lat pracujemy, walczymy i działamy, by dołączyć do europejskich narodów. Z tego powodu Mieszko przyjmował chrześcijaństwo. W tym samym celu jego następcy lokowali kolejne miasta i klasztory, sprowadzając, osadników z kręgu zachodniej cywilizacji. Na jej wzór tworzyli prawo, wojskowość i administrację. I ciągle, mimo tysiąca lat pisanych dziejów, tak za pierwszych Piastów, jak i obecnie, jesteśmy bardziej na drodze do Europy niż w jej wnętrzu.

Co sprawia, że jesteśmy „inni”? Gdzie i kiedy zrodziła się ta „inność „? Jakim sposobem piastowskie państwo, dla którego szczytem marzeń i ambicji było stać się „jak Europa”, przerodziło się w Rzeczpospolitą Obojga Narodów, krytyczną wobec płynących z niej przemian i wartości? Co nas różni? Gdzie i kiedy poszliśmy własną drogą? Dlaczego tak się stało?

Pierwszą i najważniejszą różnicę, między krajami zachodniej i wschodniej części Europy, wzorem naszego Hindusa, znajdziemy w atlasie geograficznym. Jest ona nadrzędna. W przeszłości wielokrotnie sprawiała iż „problemem epoki” świata zachodu było coś zupełnie innego niż na wschodzie Europy. Geografia. Jak daleko sięga jej wpływ?

Aby zrozumieć naszą historię, warto spojrzeć na mapę Europy. Samodzielnie odkrywając jej geografię, szybko zobaczymy ważną różnicę między zachodnią i wschodnią częścią tego obszaru świata. Jest ona fundamentalna i ma charakter pierwotny: Kraje starej Europy mają zamknięte, jasno określone granice, podczas gdy na jej wschodzie granice są płynne i nieokreślone. Hiszpania zamknięta jest liną morza. Jedyna droga lądowa do niej, wiedzie przez trudno dostępne Pireneje. Identycznie jest w przypadku Włoch, dostępu do których strzegą Alpy. Na Wyspy Brytyjskie nie istnieje żadna inna droga, oprócz morskiej. Niderlandy odcięły się od świata systemem grobli. Geografia odgradza Francję od Hiszpanii, Anglii i Włoch. Mimo to państwo to ma coś, co w świecie zachodu jest właściwie unikatem – historyczny spór z Niemcami o terytorium (Alzacja i Lotaryngia).

Państwowość w tej części Europy jest bardzo stabilna. Granice ulegają rzadkim zmianom. Wojny, jeśli wybuchały, były zazwyczaj konfliktami nie o terytorium, lecz o kontrolę nad szlakami handlowymi. O ich wyniku decydowała najczęściej dominacja morska. Niewiele tu było miejsca na terror i ludobójstwo, o wiele większą rolę zaś odgrywały blokady handlowe i sankcje ekonomiczne. O wyniku konfliktów, zawsze decydowało morze. Tak było w czasie pierwszej wojny światowej, gdy uciążliwość blokady morskiej doprowadziła niemieckie społeczeństwo do rewolucji. Identycznie było również w starożytności, gdy pozbawiona floty armia Hannibala przedzierała się do Italii przez Alpy, zostawiając w nich większość swego potencjału bojowego.

Zupełnie inna geografia Europy Wschodniej zrodziła bardzo odmienne problemy. Położona na nizinie środkowoeuropejskiej Polska ma jedną naturalną granicę – południową.  Ta, oparta o Karpaty, okazała się jedyną stałą w naszej historii. Od morza przez większość swego trwania polskie państwo było odepchnięte i o dostęp do niego toczyło walkę. Od wschodu i zachodu pozbawione walorów obronnych, było celem agresji lub drogą przemarszu plemion, ludów oraz najróżniejszych armii. Tkwiąc w takim położeniu, często padaliśmy ofiarą takich czy innych „okoliczności europejskich”, jak również niespodzianek sporadycznie wyłaniających się z Azji.

Równinna i stepowa geografia naszego regionu narzuciła zupełnie inne, związane z konfliktem lądowym i niewielkim znaczeniem morza, reguły gry. Dotyczą one nie tylko Polski, ale widoczne są w historii Węgier, Czech, Ukrainy, a nawet Niemiec i Rosji. Podstawowa zasada, którą zresztą doskonale widać w naszej historii, brzmi: W Europie Wschodniej niewielkie zmiany w układzie sił, powodują ogromne zmiany terytorialne. Historyczne granice Polski są w efekcie nie do ustalenia. Zależnie od czasu i układu sił była wszędzie i nigdzie.

Warto też spojrzeć na Niemcy. To przypadek państwa, którego zachodnia granica jest zasadniczo stała, wschodnia zaś, w czasie ostatnich trzystu lat podlegała nieustannym przemieszczeniom. Podobny problem ma Rosją, której zachodnie terytoria ulegają ciągłym zmianom przynależności. W wyniku zmian układów sił i wynikłych z nich przesunięć granic trzecia część narodu węgierskiego żyje poza terytorium własnego państwa. Niepewne są granice (a także i przyszłość) Ukrainy. O swoje bezpieczeństwo obawiają się kraje bałtyckie.

Nieomal każde państwo w tej części Europy ma pretensje do terytoriów uważanych za historycznie własne, aktualnie zaś znajdujących się poza jego granicami. Nieomal każde też boryka się z pretensjami sąsiadów, do jakiejś części (lub nawet całości) kontrolowanego przez siebie terytorium. Śląsk, Wołyń, Łużyce, Siedmiogród, Kosowo, Macedonia… Takich punktów spornych i niebywale zapalnych było i jest wiele.

A rzecz dotyczy przecież nie tylko terytorium. Wraz z ciągłymi zmianami granic, państwa tej części świata posiadają mniejszości własne żyjące w granicach sąsiadów, bądź obce mniejszości etniczne na własnym terenie. Bywa też, iż oba te problemy dotykają ich równocześnie. I chciałoby się rzec, iż to koniec problemu. Niestety nie. Następne w kolejce są rachunki doznanych krzywd i utraconego mienia, rodzące wzajemną nieufność, chęć odwetu i coś, co jest dla Europy Zachodniej zupełnie niezrozumiałym zjawiskiem…

…Nacjonalizm.

Jedną z najistotniejszych współcześnie pochodnych tych wszystkich uwarunkowań, jest zupełnie inne rozumienie zjawiska nacjonalizmu na zachodzie i wschodzie Europy. W realiach stabilności państwowej zachodu postrzegany jest on wyłącznie negatywnie. Dla społeczności żyjących w warunkach bezpieczeństwa zewnętrznego, jawi się on jako zagrożenie wartości fundamentalnych: demokracji i praw człowieka. Podobne zjawisko dostrzec można w naszej historii na przełomie XVI i XVII wieku, gdy wolne od zagrożeń zewnętrznych społeczeństwo w centrum uwagi postawiło prawa obywatelskie, tolerancję religijną, zapewnienie licznym mniejszościom (prawosławni, protestanci, Żydzi, muzułmanie) stabilnych podstaw funkcjonowania społecznego, ochronę praw jednostki (liberum veto), balans ośrodków władzy.

To jednak krótkotrwały wyjątek od reguły. We wschodnim świecie państw znikających i pojawiających się niczym w kalejdoskopie oraz wiecznie wędrujących granic, to właśnie nacjonalizm najczęściej stawał się źródłem, walki o prawa. Społeczeństwa zachodnie konsekwentnie zacierają swym prawodawstwem różnice społeczne. Wschodnie je eksponują. To „ukazywanie” różnic jest okrzykiem: My Polacy różnimy się od Was Rosjan! Nie chcemy waszego prawa! Mamy własne! Oparte o własne normy, kulturę i obyczaje, których nie rozumiecie i którymi gardzicie. I szerzej. My Węgrzy, my Słowacy, Serbowie, Bośniacy, Ukraińcy, Litwini… Chcemy się wyróżnić i wyodrębnić. Chcemy, ponieważ w wielonarodowych organizmach politycznych nasz głos, nasza wola, nigdy nie były słuchane i poważane.

 

Jak mają funkcjonować nacje zagrożone utratą sprawczości prawnej i politycznej na rzecz okupanta? Jak żyć w świecie narodów nieustannie migrujących za zmieniającymi się granicami? Społeczności deportowane, eksterminowane, germanizowane, rusyfikowane i turczone, nieuchronnie dzieliły się wewnętrznie na dwa zwaśnione obozy. Pierwszy z nich zawsze szukał oparcia w „Europie wartości”. Stoi za nim pragnienie tej samej stabilności i możliwości rozwoju, które są udziałem zachodniego świata.

To oczekiwanie nigdy nie spotkało się z reakcją. „Europa wartości” zawsze w chwili kryzysu okazywała się „Europą interesu”. Nie chciała, ale też i nie potrafiła naprawić tego, co narzuciła geografia. Nigdy nie rozumiała, dlaczego narody na wschodzie nie potrafią powtórzyć jej sukcesu. Jest zmęczona ich problemami i jednocześnie sama nimi poturbowana (obie wojny światowe rozpoczęły się w Europie Wschodniej).

Jedyne skuteczne rozwiązanie, jakie znajdowała, to kolejny tyran, który zdejmie jej problem z głowy i kolbami karabinów zaprowadzi porządek w tym świecie chaosu. Z konieczności więc kluczową rolę odgrywały ruchy, opowiadające się za dochodzeniem praw w oparciu o własne siły, organizację, kulturę i zwyczaje. Taką drogą społeczności tej części Europy, dały jej niekończącą się listę powstańców, terrorystów, rewolucjonistów i różnej maści społecznych desperatów, dla których terminy „racjonalizm” i „logika” były synonimami zdrady i zaprzaństwa.

Brutalnie mówiąc: Cały ten żywioł wypełnił i zdominował tę samą przestrzeń, która w stabilnej, zachodniej państwowości stała się światem artystów, odkrywców oraz kolejnych noblistów. Czasami nawet odnosił on sukces – jakieś dawno zapomniane państwo wynurzało się z odmętów historii. Wtedy nieuchronnie bohaterowie tego cudu, stawali się narodową elitą, kształtującą kolejne pokolenia w duchu tego, co im samym przyniosło powodzenie – terrorystycznego irracjonalizmu. 28 lipca 1914 odnieśli bodaj swój największy „sukces”. Kule, które dosięgły w Sarajewie austriackiego następcę tronu, podpaliły cały świat. W jednej chwili skończyła się „Belle Epoque” – wspaniały okres w dziejach Europy. Problem w tym, że głównie jej zachodniej części. Na wschodzie geografia snuła inną opowieść.

Jakub Firlej

Jakub Firlej. W poszukiwaniu racjonalizmu

W poszukiwaniu racjonalizmu.

Ideolodzy oświecenia postawili sprawę jasno: Oto nastała epoka rozumu – czas racjonalizmu, nauki i postępu. Koniec zabobonu, przesądu, religijnej ciemnoty. Koniec wszystkiego, czego nie da się empirycznie sprawdzić, lub poddać zasadom logiki. Nowa epoka zdecydowanie odcięła się od przeszłości, wytyczając kolejny rozdział w dziejach człowieka i cywilizacji.

Oświeceniowi myśliciele zostawili po sobie niezaprzeczalny wkład w naukę oraz technikę. Stworzyli modele systemów politycznych, gospodarczych, a także ekonomicznych, funkcjonujących po dzień dzisiejszy. Nowe prądy filozoficzne rodziły się z refleksji nad stanem Europy po reformacji. Odpowiedź na przyczynę dręczących ich świat problemów, filozofowie tego okresu znajdowali w przeszłości. Bazowali w dużej mierze na reformacyjnym dorobku. Mając za przeciwnika konserwatywny kościół katolicki, w sposób nieuchronny przyczynę wszelkiego zła znajdowali w średniowiecznym porządku. Tą drogą okres dominacji wiary nad wszystkimi sferami życia, stał się w ich rozumieniu zaprzeczeniem wszystkiego, co rozumne i cenne. Na polu społecznym przegrali jednak sami ze sobą. Potępili dziedzictwo przeszłości, trafnie dostrzegając jego mankamenty. Mimo to ich rzeczywistość podążyła utartym przez owo dziedzictwo torem. Tworząc podwaliny naukowego światopoglądu, odkryli wiele prawd, rządzących otaczającym ich światem. Nie uczynili go jednak nigdy lepszym, ani też bardziej sprawiedliwym.

Nowa epoka rodziła się na fali zmęczenia rozdzierającymi Europę sporami religijnymi. Chętnie też widziała w swej myśli triumf rozumu nad prymitywnym, niszczycielskim sekciarstwem. Realnie zaś zracjonalizowała wiele starych podziałów, nadając im nowe, bardziej rozumne uzasadnienie. Od siebie dorzuciła też kolejne podziały. Narody nadal podnosiły broń przeciw narodom, choć zupełnie inaczej niż w czasach minionych usprawiedliwiały swoje działania. Zbrodnia i przemoc przestały być aktem bezrozumnego fanatyzmu religijnego. Nie zniknęły jednak z horyzontu ludzkich losów, stając się wyrazem pragmatyzmu oraz logiki, warunkujących nieuchronne konieczności. Wielkie imperia podzieliły między siebie świat na nowo. Dokonały jednak tego podziału już nie pod szyldem nawracania pogan. Wyśmiewaną misję szerzenia słowa Bożego zastąpiła, oczywista dla człowieka postępowego konieczność cywilizowania barbarzyńców. Kolejne zbrodnie i masakry, nieodmiennie od tej pory tłumaczono „walką o postęp” oraz koniecznością wyzwolenia ludzkości z „okowów zacofania”. Średniowiecznego konkwistadora spod znaku krzyża rozgrzeszał Kościół i Bóg. Jego oświeconego następcę usprawiedliwiała misja cywilizacyjna i determinizm dziejowy.

Krytyczne odniesienie do średniowiecza nie jest rzecz jasna niczym złym. Prawem każdego z nas jest odnoszenie się do przeszłości i wyciąganie z niej wniosków. Jednak w przypadku oświecenia rzecz poszła zdecydowanie dalej. Światopogląd tego okresu podzielił ludzkość na część „postępową” i znajdującą się w opozycji do niej „zacofaną”. Chętnie też tę drugą część dehumanizował, nadając jej fałszywy obraz pseudośredniowiecznej, pozbawionej racjonalizmu mentalności. Wizerunek ten, z gruntu fałszywy już w odniesieniu do człowieka średniowiecza, przeniesiono następnie na katolików czasu oświecenia. Było to działanie, dające się wytłumaczyć jedynie w kategoriach wąskiego interesu beneficjentów takich manipulacji oraz bieżących potrzeb politycznych.

Dlaczego o tym mówię? W kontekście toczonych współcześnie sporów i formułowanych postulatów istotne jest zauważenie dwóch faktów. Pierwszy z nich dotyczy tego, iż zrodzony w okresie oświecenia podział na „postępową” i „zacofaną” część społeczeństwa, towarzyszy nam po dziś dzień. Drugi fakt – od tego czasu towarzyszy nam również propagandowa kalka, zrównująca konserwatywne kręgi społeczne, do roli bezwolnych narzędzi Watykanu.

Tymczasem współczesna religijność, odległa jest od modelu średniowiecznego. Prawda jest prozaicznie banalna. Żyjemy w świecie, w którym statystyczna osoba, deklarująca się jako wierząca, nie zastanawiała się nigdy, czy Bóg istnieje. Nie zaneguje też tego, że anioły, diabły i demony, nie znajdują żadnego potwierdzenia w nauce. Nie będzie się zastanawiać, kto i co zwiastowało Marii. Być może tego nie przyzna, ale niezbyt ją obchodzi, czy faktycznie wino zamienia się w krew, a chleb w ciało. Wiarę w Boga zastąpiła wiara w Kościół, jego naukę, instytucje, przywiązanie do rytuału, tradycji i cały ciąg realnych oraz racjonalnie wytłumaczalnych konsekwencji istnienia tychże. Humorystycznie nieco rzecz ujmując – gdyby nagle objawił się anioł i przekazał wiernemu polecenie Boga w jakiś sposób sprzeczne z powyższymi wartościami, postawiłby tym świat współczesnego chrześcijanina na głowie.

Jeszcze bardziej humorystycznie wypada krytyka dzisiejszego życia religijnego. Ta, wzorem oświecenia, uporczywie odnosi się do średniowiecznego opisu konstrukcji świata i stosunków społecznych. Z uporem godnym lepszej sprawy ignorując przy tym fakt, iż znaleźć ten opis można jedynie w księgach, które nawet dla Woltera były zabytkami literatury. Absolutnym szczytem paradoksu pozostaje fakt, że podnoszone przez ateistów dowody na nieistnienie Boga i absurdalność takiego konceptu, coraz częściej nie znajdują żadnej odpowiedzi ze strony osób wierzących. Względnie jest to odpowiedź: „Tak. Boga nie ma. Czy możemy już zakończyć wątek, podzielić się opłatkiem i pośpiewać kolędy?”. To właśnie od tego dzisiejsi racjonaliści (wzorem oświeceniowych) uciekają w średniowiecze. O wiele wygodniej i prościej jest prowadzić spór o sensowność koncepcji Boga i religii, od debaty o racjonalność oraz rolę społeczną tradycji i obyczaju. Te zaś mogą być bezsensownymi w świetle logiki i rozumu mitami. Nie przekreśla to jednak faktu, iż spełniają one racjonalne, dające się opisać na gruncie nauk społecznych oczekiwania.

Czy spór współczesnego ateisty z Tomaszem z Akwinu ma sens? Jaką wartość ma debata, której celem jest wykluczenie z grona debatujących tych, którzy w tradycji dostrzegają element racjonalizmu? Do jakiej ważnej prawdy społecznej dochodzimy, polemizując z epoką odległą o setki lat? Nasze problemy są tu i teraz. Nie rozwiążemy ich jednak, obierając drogę na skróty. Możemy różnić się w sprawie aborcji, podejścia do symboli, standardów, które powinny obowiązywać osobę sprawującą funkcję publiczną. W każdej z takich kwestii możemy mieć własne zdanie, forsować je, szukać kompromisów, lub innego rozwiązania. To ma wartość. W odróżnieniu od sporów czysto teologicznych w gruncie rzeczy (Bóg, religia, wiara, racjonalizm), tworzy jakość otaczającej nas rzeczywistości. Warunkiem jest jednak oparcie się pokusie uznania przeciwnej strony za zbyt głupią, by wyrażać własne zdanie. Lub (gdyż działa to w obie strony), za opętanych przez diabła odszczepieńców, w których da się jedynie bryzgać wodą święconą.

Racjonalizm wymaga krytycznego podejścia do siebie i własnych przekonań. To jego największa wartość. Traci jednak te umiejętności w chwili, gdy staje się racjonalizmem wojującym. To jest właśnie lekcja epoki oświecenia: Pierwszą ofiarą każdego konfliktu jest prawda. Poza nią zaś co pozostaje racjonalne?

Jakub Firlej

Roma Jegor. O tradycji – słowo na niedzielę dla obrońców pakietu bóg honor i ojczyzna …

Miałam już dać Wam spokój ze swoimi „mondrościami” na dziś, ale muszę jeszcze raz wcisnąć własne trzy grosze. (Czasem człowiek musi, inaczej się udusi).


Dwa lata temu umieściłam poniższy wpis na swoim profilu .


Dziś znowu słyszę o naszej tradycji, którą ma chronić i podeprzeć sam Sejm, bo podobno:


” obchodzenie Halloween „nie tylko szkodzi pamięci zmarłych i niszczy katolicką tradycję, lecz także zagraża duszy”. Stąd pomysł, żeby oprócz karania za hasło „cukierek albo psikus”, wszystkich, którzy 31 października przebiorą się za kościotrupa, zombie, diabła czy „inną kojarzącą się z piekłem istotę” aresztować na okres nie krótszy niż 15 dni.” ( wyczytane w GW, donoszącej o projekcie, nad którym będą obradowali nasi najświatlejsi).
Z uporem maniaka powtarzam więc znowu swoje, choć pamiętam, że nie każdemu to się podoba.

 

Groch, kapusta i kwas.

„Mamy prawo kształtować systemy prawne według własnych tradycji”.

 

To M. Morawiecki w Strasburgu , 4 lipca 2018r.

Pewnie że mamy prawo. I nikt nam nie miauknie, że nie możemy. Tradycje trzeba szanować, bez dwóch zdań.
Tradycją było, że twój cioteczny pradziadek dzieci obijał kijem, a swoją żonę tłukł gołymi rękami. Tradycją było, że tatko Anielki upijał się po robocie do „umarcia” i że Rozalki wsadzano do pieca na trzy zdrowaśki. I tradycją, w Z., że to ksiądz wskazywał palcem, która parafianka, w kolejny piątek, będzie mu myła kościół i kuchnię. I plecy.

Jeszcze dawniej, tradycją była też wiara w to, że baby nie mają rozumu, a chłopi mają prawo tylko służyć, albo tylko orać i zginać grzbiety. I że dzieci przez trzy lata uczą się w szkole tylko trzech liter alfabetu. Za to w przód i w tył. Żeby się nigdy nie dały zaskoczyć podłemu losowi.

A jeszcze dawniej od dawniej – tradycją było prawo pierwszej nocy. I egzekucje na rynku, tych zbuntowanych, co mówią „nie” wójtom, królom i starostom. I spławianie czarownic, i palenie na stosie, i łamanie kołem, z wbijaniem na pal. Albo inne wymyślne tortury, dobre na płynne zeznania i miłe sercu ugody. Takie ( i inne, jeszcze fajniejsze) były tradycje i prawa zgodne z tradycją ( albo odwrotnie).


Było, ale się zbyło, bo zmieniły się czasy i obyczaje. I ludzie potrafią teraz czytać i pisać. Oglądają tv, czytają książki i prasę. Uczą się. Na błędach cudzych i własnych plecach, na których karby po przegranych czasach. Podróżują, Do wnętrza Ziemi i na Księżyc ( bo przecież już nie tylko na wczasy pod gruszą). I liznęli trochę świata. Światła. A jeśli nie oni, starzy, to ich dzieci i wnuki.

Więc nie mów mi teraz o „systemach prawnych zgodnych z tradycją”. Bo tradycja, ta którą trzeba hołubić, przekazywać i chronić, jak olimpijskie światełko – to piękna rzecz i warta wszystkich pieniędzy, i poświęceń. Ale jest tradycja dobra i zła. Jak pogoda. A ta, o której dzisiaj, paznokcie mi wyrywa i język. I oczy każe zamykać i gębę na kłódkę trzymać. Tradycyjnie. Ale, wiesz, czasy się zmieniły.

Mój dziadek już się nie zginał, nie upijał, tylko domy rysował, budował. Moje babki kształciły dzieci i wypychały je w świat. A moja matka i ciotki znają życie do ostatniej kromki i uczyły mnie solidnie które to białe, a które czarne perkale. Minęły czasy, kiedy prawo nadrabiało swoje prawa krzykiem i siłą.


I nie mów mi teraz, w tym Strasburgu, na oczach całej Europy (która jest jak moje ciotki wszystkie)… Nie mów jak babka Pawlaka, kiedy wciskała synkowi granaty, przed jego wyjazdem na rozprawę, że niby „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po NASZEJ stronie”!


Prawo ma tylko jedną stronę. Jak medal. Honoru. Albo ten nasz, Za Ofiarność i Odwagę.

 

Roma Jegor

 

 

 

„Bardzo osobisty apel do fałszywych przyjaciół”. Karol Górski

 

TYTUŁEM WSTĘPU – KUNA. Red.PA.PL

Przyznam, że dopiero w zetknięciu z licznymi komentarzami na temat Margot zaczynam rozumieć jak cenne jest to, co zrobiła i jak ważne jest to, co się teraz dzieje wokół tej sprawy. Dopiero teraz bardzo jaskrawo widać na czym polega sojusznictwo, pomaganie, popieranie itd.,  i że nie polega ono na mówieniu społeczności LGBT jak mają walczyć o swoje prawa. Normatywni, tacy jak ja, nie mają uwewnętrznione, że jesteśmy od urodzenia uprzywilejowani, że rasizm, ksenofobia i homofobia wrastają w nas razem z tą naszą tzw. kulturą europejską.

Tak. Jesteśmy rasistami ksenofobami i homofobami, także transfobami itd... Przestajemy nimi być gdy uda nam się przyjąć to do wiadomości, gdy zrozumiemy, że nigdy nie zrozumiemy innego. Nigdy nie będziemy w jego skórze. I kiedy wreszcie zrozumiemy, że możemy tylko z pokorą popierać ich walkę o równe prawa, które im się należą, bo są tak samo jak my ludźmi. A jak już to zrozumiemy, nie zdarzy nam się mówić np. „on czuje się kobietą, pozwólmy mu na to” albo ” Nie tak powinno się reprezentować interesy LGBT” itp…

Do autora mam tylko taką uwagę – nie jesteśmy fałszywymi przyjaciółmi. Większość z nas dopiero zacznie do tego dojrzewać. My naprawdę nie wiedzieliśmy, że takie marne z nas wsparcie, i trochę minie nim przynajmniej część z nas zrozumie, na czym polega pomoc, bycie sojusznikiem w tej niełatwej przecież słusznej sprawie. Dlatego wybrałam z wielu tekstów m.in. Twój – bo jest mocny, bo ma potencjał, by coś przepracować dzięki niemu. Bo może przełamać opory kulturowe, które przecież infekują nas od urodzenia.

 

 

 

 

Zwróćmy uwagę na to, że początki świadomości każdej osoby nieheteronormatywnej, na temat swoich preferencji i swojej orientacji seksualnej, to ból z powodu tego odkrycia.  Dlaczego? Bo wyrastaliśmy wszyscy w tej samej kulturze, która jest nietolerancyjna i uwikłana w przemoc wobec wszystkiego co nie spełnia oczekiwań kulturowych. Jak sądzicie, dlaczego największymi homofobami są kryptogeje? Bo nigdy nie pogodzili się z losem. Bo wolą żyć byle jak, niż zmierzyć się z rzeczywistością. Wolą tworzyć homofobiczny świat przemocy, byle być po „właściwej” stronie, czyli po stronie większości. Bo wreszcie boją się siebie poznać do końca i nie potrafią zaakceptować. Kultura montuje każdemu z nas rygiel bezpieczeństwa, formatuje pod swoje urojone potrzeby. Oczywiście nośnikami kultury są ludzie i tylko oni mogą ją zmieniać. Margot to właśnie zrobiła. Chciałoby się nawet powiedzieć parafrazując Neila Armstronga po wylądowaniu na Księżycu – dla Margot to jeden mały krok, dla Polaków to skok w nowe czasy; O ile potrafią przerobić tę cenną lekcję. Czego nam wszystkim gorąco życzę.

 

 

BARDZO OSOBISTY APEL DO FAŁSZYWYCH PRZYJACIÓŁ

Nienawiść do osób LGBT jest coraz większa, rosną też represje. Nie śpię za dobrze, bo słucham i czytam o tym praktycznie od rana do wieczora. Mam w sobie dużo złości, gniewu i frustracji. Nie rozumiem, jak podłą osobą trzeba być, by tak nienawidzić innych ludzi, by odmawiać człowieczeństwa osobom, które żyją w tym samym kraju, oddychają tym samym powietrzem, mają uczucia, swoje radości i problemy, są córkami, synami, babciami, siostrami, mężami, żonami, braćmi.

Ale jest coś, co zwłaszcza w ostatnich kilku dniach wkurza mnie jeszcze bardziej!

Cały czas trafiam na komentarze osób z różnych środowisk pouczające nas, jak mamy walczyć o swoje prawa, co nam wolno, a czego nie, jakich słów możemy używać, a jakie będą niesmaczne. Niektóre z tych osób twierdzą nawet, że są sojusznikami/sojuszniczkami społeczności LGBTQIA+, naszymi przyjaciółmi. Nie mogę już tego ani słuchać, ani czytać. To jest nie do wytrzymania! I właśnie do tych osób głównie kieruję ten tekst.

Siedzicie sobie w większości bezpiecznie na dupach przed komputerami i macie czelność nas krytykować?! Chcecie nas pouczać? A kto dał Wam do tego prawo?! Czy Wy w ogóle macie pojęcie, co czują i przeżywają geje, lesbijki, osoby bi- i transseksualne, niebinarne czy queerowe? Czy całe Wasze życie wypełnia strach o własne zdrowie i bezpieczeństwo? Bo nasze – tak. Czy przygotowywano na Was zamach bombowy? Bo na nas – tak.

Miałem cztery lata, może pięć, kiedy pierwszy raz doświadczyłem odrzucenia przez rówieśników. Nie poszedłem jeszcze nawet do zerówki, a na osiedlu już się ze mnie śmiano! Dlaczego? Bo RAZ miałem na włosach kokardkę. Wyobraźcie sobie pięcioletniego chłopca, który ucieka przed starszymi kolegami z podwórka, chowa się w krzakach i bardzo długo tam płacze, bojąc się wyjść i wrócić do domu. Czuje się upokorzony, czuje, że zawiódł i ośmieszył nie tylko siebie, ale i całą rodzinę. A to był dopiero początek. Początek wielu strasznych lat, gdy znęcano się nade mną fizycznie i psychicznie. Zerówka, podstawówka, gimnazjum i technikum. Wiele lat gnębienia, upokarzania.

Całą podstawówkę i gimnazjum bałem się chodzić do szkoły. Dosłownie. A potem z niej wracać. Choć miałem bardzo blisko, to droga prowadziła przez park i nigdy nie wiedziałem, kiedy zostanę zaatakowany przez kogoś ze szkoły. Nieustanny strach. Z tego samego powodu w szkole nie wychodziłem na przerwy, ukrywałem się w bibliotece. Ale przecież w końcu musiałem z niej wyjść, by pójść na lekcję. A zanim przyszła nauczycielka (lub nauczyciel), zwykle wystarczało czasu, by się nade mną poznęcać. Nawet teraz, po tylu latach, czuję wstyd i upokorzenie, gdy sobie przypomnę, jak chłopacy ze starszej klasy złapali mnie na korytarzu, chwycili za ręce i nogi i mocno mną kołysali, a potem rzucili na ziemię. Takich sytuacji było naprawdę wiele.

Jeśli mnie osobiście znacie, to wiecie, że nie przeklinam. Ale przypomina mi się sytuacja, gdy byłem w szóstej klasie podstawówki. Czekaliśmy na korytarzu na nauczycielkę przyrody. Spóźniała się, więc dla zabicia czasu „koledzy” z mojej klasy zabrali mi plecak i zaczęli go przerzucać do siebie nad moją głową. A ja biegałem jak głupi od jednego do drugiego, licząc, że uda mi się go odzyskać. To był tydzień, w którym postanowili się znęcać nade mną bardziej niż zwykle. Codziennie. Nie wiedziałem, co robić. Próbowałem rozmawiać, prosić, tłumaczyć, ignorować, obracać wszystko w żart. Próbowałem się nawet im przypodobać, naiwnie myśląc, że może dzięki temu przestaną się znęcać! Nic nie pomagało. Moje upokorzenie i frustracja rosły. W końcu nie wytrzymałem. Gdy rzucali tym plecakiem i bawili się przy tym w najlepsze, coś we mnie pękło. Zacząłem jednego z nich bardzo wulgarnie wyzywać. Nie pamiętam, co dokładnie krzyczałem, ale na pewno były tam słowa na „k” i „ch”. To oczywiście ich nie powstrzymało. Kiedy tylko zjawiła się nauczycielka, opowiedziałem jej co zaszło, a ona na forum całej klasy postanowiła wyjaśnić sytuację. Najpierw była po mojej stronie. Tłumaczyła moim „kolegom”, że tak nie można i pytała, dlaczego to robili. Kiedy jednak usłyszała od nich, jakich słów wobec nich użyłem, straciła do mnie sympatię. Nie pamiętam już dokładnie jej słów, ale ich sens był taki, że skoro tak ich wyzywałem, to nie powinienem być zaskoczony, że zareagowali. Pamiętam aż za dobrze to uczucie. Poczułem się, jakby ta nauczycielka (a bardzo ją lubiłem) uderzyła mnie w twarz na oczach całej klasy. To było jeszcze gorsze uczucie, niż gdy chłopacy rzucali moim plecakiem. Moje upokorzenie i ból zostały unieważnione w kilka sekund. Przeszyła mnie fala gorąca, wszystko we mnie chciało krzyczeć, ale milczałem, bo próbowałem ukryć łzy, nie mogłem sobie pozwolić, by ktoś je zobaczył.

Nawet, kiedy byłem w domu, czułem lęk. Zwłaszcza latem, bo mieszkaliśmy na parterze, a ja spałem wtedy przy otwartym oknie. Czasem chłopacy z osiedla pod moim oknem coś krzyczeli, czasem walili dłonią w okno i wybuchali śmiechem, kiedyś wysmarowali całą szybę jakąś pastą. Bałem się, że kiedyś rzucą kamieniem. Nie mogłem spać. Nawet, gdy było cicho, wsłuchiwałem się, czy ktoś stoi pod oknem. Tak się bałem.

Już w połowie gimnazjum miałem depresję, choć jeszcze nie byłem tego świadomy. 14-latek z depresją.

W szkole średniej było trochę lepiej, bo rzadziej byłem obiektem ataków. Wiedziałem już, że jestem gejem, choć nikomu o tym nie powiedziałem. Moja świadomość jednak rosła, na przekór wszystkim budowałem większą pewność siebie. Jako młody dziennikarz postanowiłem założyć do szkoły koszulkę z napisem „Jestem gejem” i w artykule opisać reakcje. Na tyle było mnie stać. Co mnie spotkało? Śmiech i odrzucenie. Jeden z moich najbliższych kolegów poprosił, żebym nie podchodził do niego tak blisko (po jakimś czasie przeprosił), pozostałe osoby mówiły, że na wycieczce klasowej przywiążą mnie w nocy do drzewa albo założą mi pas cnoty, żebym nie mógł ich zgwałcić. W technikum doświadczyłem też molestowania seksualnego przez starszego chłopaka, który w ten sposób chciał mnie upokorzyć.

W rodzinnej miejscowości krzyczano za mną na ulicy „pedał”.

Dopiero na studiach skończyły się fizyczne ataki na mnie. Słownych, skierowanych bezpośrednio do mnie, też już nie było. Dopiero wtedy zorientowałem się, że mam depresję i zacząłem ją leczyć. Na szczęście się udało. Ale to nie znaczy, że przestałem się bać.

Ten lęk, który czuję od najmłodszych lat, wciąż we mnie jest. I ciągle jest podsycany. Gdy ktoś nazywa homoseksualizm chorobą, gdy ktoś mówi, że LGBT to nie ludzie, tylko ideologia lub zaraza, gdy jakiś ksiądz mówi, że gejów powinno się palić albo że geje to pedofile. Nawet wtedy, gdy jakiś polityk lub polityczka kłamie, że osoby LGBT nie są w Polsce dyskryminowane. Ten lęk się odzywa i jest tak duży, że gdyby na ulicy ktoś mnie fizycznie zaatakował, nie obroniłbym się. Mógłby mnie bić, a ja dosłownie nie zrobiłbym nic. Ale umacniają się we mnie gniew i frustracja. Czuję je całe swoje życie – 31 lat.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Cieszę się, że społeczność LGBTQIA+ ma tyle przyjaciółek i przyjaciół. To nieocenione wsparcie, choć niestety nie wystarczy, by zakończyć w Polsce naszą dyskryminację i podsycaną nienawiść. Ale – jak się okazało – mamy też fałszywych przyjaciół, którzy postanowili nas pouczać.

Tęczowe flagi na pomnikach to już za dużo”.
„Zniszczenie samochodu to za dużo”.
„Szarpanie się z inną osobą to już o krok za daleko”.
„Tylko sobie tym szkodzicie”.
„W ten sposób niczego nie osiągniecie”.

Powiedzcie, czy Wy też całe życie czujecie strach? Czy całe życie ktoś nazywa Was zboczeńcami i pedofilami? Czy wiecie, co czuje rodzic, gdy jego dziecko popełnia samobójstwo, bo nie jest w stanie poradzić sobie z tą nienawiścią, która ją/go codzienne spotyka? Albo co czuje dziecko, gdy zostaje pobite przez swoje rodzeństwo i wyrzucone z domu przez rodziców, bo okazało się być którąś z osób w skrótowcu LGBT+?

Śmiem twierdzić, że gówno o tym wiecie!

Odkąd pamiętam starałem się zawsze ważyć słowa, wypowiadać merytorycznie, dostrzegać obie strony medalu, spokojnie odpowiadać hejterom, nawet, gdy życzyli mi śmierci. Organizacje LGBT+ to samo robią od lat! Organizują setki akcji edukacyjnych! I jak nam to pomogło? Jakie mamy prawa? Czy możemy pochować zmarłego partnera lub zmarłą partnerkę? Czy możemy wziąć ślub z ukochaną osobą i mieć dzieci? Czy możemy zdecydować o zdrowiu i życiu ukochanej osoby, gdy dozna wypadku? Nie. To nie znaczy, że przestaniemy edukować, informować, działać merytorycznie. Praca u podstaw jest wciąż niezwykle ważna. Ale może trzeba do tego wszystkiego dodać trochę radykalniejszych działań. Nie mamy gwarancji, że to pomoże, ale już nam raczej nie zaszkodzi, a przynajmniej pozwoli wyładować część emocji, da jakiekolwiek poczucie sprawstwa. W tym roku z powodu wirusa nie było nawet żadnych tęczowych marszy i parad. A i tak zostaliśmy i zostałyśmy celem polityków. Polityków, którym naprawdę mam ochotę napluć w twarz. Tyle we mnie złości, tyle negatywnych emocji!

Więc zachowajcie swoje rady dla siebie! I odczepcie się od nas, jeśli nie potraficie nas wspierać!

 

Naprawdę! Jeśli nie wystarcza Wam empatii, by zrozumieć naszą sytuację, nasze cierpienie, to nie nazywajcie się naszymi sojuszniczkami i sojusznikami, naszymi przyjaciółmi, nie nazywajcie się nawet obrońcami demokracji i praworządności. Po prostu odczepcie się od nas. Poradzimy sobie same i sami. Przetrwamy. Jak zawsze. A przynajmniej bez wysłuchiwania Waszego głupiego gadania!

ŹRÓDŁO

Karol Górski

 

Nie jest łatwo przyjąć do wiadomości, że jesteśmy fałszywymi przyjaciółmi , a jest nas bardzo dużo… Tak. Trzeba nauczyć się słuchać i pokory trzeba w postawie wobec … Jestem pewna, że stać nas na głęboką refleksję nad tym i innymi tego typu komentarzami. Przynajmniej niektórych z nas stać na pewno… Pozdrawiam uczestników Marszu Równości Kraków 2020 !

 

Parady równości – upamiętnienie masakry w Stonewall – ” Idziemy, by powiedzieć, że jesteśmy.”

 

 

 

– Nie mam nic przeciwko gejom, ale uważam, że nie powinni obnosić się ze swoim homoseksualizmem na tych swoich Paradach Równości. Nie zgodziłbym się też na to, by mogli adoptować dzieci – mógłby powiedzieć ten „Krakowiaczek Jeden” z rysunku Marka Raczkowskiego

 

 

Jest to chyba najmniej zrozumiały rysunek Marka Raczkowskiego, choć jakże przenikliwie trafny i genialnie ilustrujący jedną z naszych cech narodowych. Bez obrażania inteligencji czytającego pozwolę sobie go opisać. Idzie sobie Krakowiaczek i widzi graffiti. W graffiti jest napisane 2 + 2 = 5. Krakowiaczek widzi plus jako znak krzyża. Klęka więc, żegna się i idzie dalej, całkowicie obojętny na fakt, że w graffiti napisano, iż dwa plus dwa równa się pięć.

 

Krakowiaczku Mój, sercu bliski!

 

Maszerujemy w Paradach Równości równo od 50 lat, od czasu, gdy policja w Nowym Jorku napadła na gejowski bar na ulicy Krzysztofa w dzielnicy Greenwich Village. To było jedno z bezpiecznych miejsc, gdzie gej mógł trzymać geja za rękę i tulić się do niego w tańcu. Nie mieliśmy innej przestrzeni do życia, tylko te zapyziałe bary, cuchnące przetrawionym alkoholem i dymem z papierosów.

 

Prawo wówczas pozwalało zamykać nas za trzymanie się za rękę. Nie „afiszowaliśmy” się więc na ulicach ze swoim homoseksualizmem, nie „promowaliśmy” go, bo za to można by nas było legalnie zamordować.

 

Żyliśmy pod ziemią i od czasu do czasu tylko wypełzaliśmy z kryjówek, by pójść do baru i zaczerpnąć łyk człowieczeństwa.

 

50 lat temu nowojorska policja postanowiła nam ten bar, nazywany Stonewall, zabrać. Przyszli wsparci przez wojsko. Szli na nas tyralierą w hełmach, z tarczami, ostrą bronią i pałkami.

 

I stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Te wszystkie cioty, pedały i lesby, które przyparto do muru, zabierając im powietrze naszych stęchłych barów, te wszystkie poniżane, opluwane, wyklinane strzępy ludzkiej godności zacisnęły pieści i powiedziały: dość!

 

Naprzeciw uzbrojonego szpaleru wojskowej policji, twarzą w twarz, stanął rząd ciot na wysokich obcasach.

 

Objęli się ramionami, jak w „Greku Zorbie” i zaczęli tańczyć kankana śmierci. A reszta tęczowego tłumu zastygła. W górę lewa noga, w górę prawa owłosiona noga. I do tego śpiewali:

 

We are the Village girls, we wear our hair in curls,

We always dress with flair, we wear clean underwear,

We wear our dungarees, above our nellie knees,

We ain’t no wannabees, we pay our Stonewall fees!”*

 

Szpaler wojska z karabinami był coraz bliżej. A oni dalej tańczyli, unosząc te swoje owłosione nogi na obcasach.

 

Gdy wojsko zbliżyło się na wyciągnięcie pałki, bracia cioty rozproszyli się, a tłum zawył i chwycił za miedziane grosze w kieszeniach i zaczął nimi obrzucać policjantów. Potem zacisnęły się pięści i na wysokich obcasach poszliśmy się bić z policją, jak prawdziwi ludzie.

 

Od tamtego dnia maszerujemy co roku na całym świecie. Idziemy, by powiedzieć, że jesteśmy. Że świeże powietrze ulicy, niebo, trawa i słońce należą nam się też.

 

Przebieramy się, malujemy na takie parady, bo to jest nasza kultura, nasz świat i nikt nie będzie nam mówił, że jest to świat gorszy. Gdy Martin Luther King organizował protesty w walce o prawa człowieka, jego czarni bracia szli z plakatami powieszonymi na piersiach i plecach, które mówiły: I AM A MAN (Jestem człowiekiem). My mówimy to samo w tiulach i na obcasach, w perukach i makijażach. Nie będziemy zmieniać naszego świata, by dostosować się do poetyki konserwatywnego obywatela hetero, któremu wadzi nasza tęczowość.

 

Jak mielibyśmy „promować” ten nasz homoseksualizm? 50 lat temu ostrzegano, że homoseksualizmem można się zarazić od lakieru do włosów. To taki subtelny przekaz podprogowy, że homoseksualizm to choroba. I dziś w tych krajach, które zostały w tyle, gdy pociąg tolerancji, praw człowieka i otwartości odjechał, powraca ten sam lejtmotyw: sianie strachu, że od patrzenia na nas można się zarazić homoseksualizmem.

 

Dam konia z rzędem temu, kto na ochotnika chciałby dołączyć do tych opluwanych, wyszydzanych, kamienowanych, degradowanych, poniżanych i odczłowieczanych, odtrącanych z kościołów i pozbawianych podstawowych praw człowieka.

Zostawić żonę, łóżko, szafę i zakochać się w sąsiedzie!

 

Jeśli tego nie rozumiemy, że w marszu, który nazywamy marszem naszej dumy, idziemy, by przypomnieć wszystkim, że jesteśmy ludźmi, że mamy w sobie ludzką godność, to długa droga przed nami.

 

A co się dzieje z dziećmi, które adoptujemy? Robimy im śniadanie rano, wysyłamy do szkoły, pierzemy ich ubrania, strzyżemy im włosy, mierzymy temperaturę, pomagamy odrabiać lekcje, bierzemy na wycieczki rowerowe, wysyłamy na studia, płaczemy ze wzruszenia, gdy się żenią, wychowujemy ich wnuki.

 

Gdy w Stanach Sąd Najwyższy debatował nad tym, czy małżeństwa gejów powinny być dozwolone, zdecydował głos umiarkowanie konserwatywnego sędziego Kennedy’ego.

 

Zapytał, ile dzieci jest adoptowanych przez pary gejowskie w Kalifornii. Dostał odpowiedź: ponad 100 tys. I to przeważyło szalę. Sędzia Kennedy, w odróżnieniu od naszego Krakowiaczka, zobaczył tę piątkę na końcu graffiti i powiedział, że małżeństwa gejów muszą stać się prawem w Stanach, bo nie wyobraża sobie, by te 100 tys. dzieci żyjących w tęczowych rodzinach miało się czuć dziećmi drugiej, gorszej kategorii.

 

* Moje własne tłumaczenie, dość luźne:

 

(Jesteśmy dziewczynami z Village**, mamy włosy w lokach,

Zawsze ubieramy się wyzywająco i mamy czyste majtki,

Nosimy nasze dżinsy powyżej naszych pedalskich kolan,

Nie jesteśmy przybłędami, płacimy nasze rachunki w Stonewall)

 

(**Greenwich Village)

 

Jolanta Sacewicz

 

***

 

Tekst pochodzi z FB. Zapożyczyliśmy go i na zawsze wpisaliśmy w zasoby naszego portalu, bo wydaje się być bodaj najlepszym komentarzem na temat narracji jaka na ten temat obowiązuje oficjalnie w Polsce w roku 2020! Nie tylko obala zasadność pretensji kierowanych do uczestników parad równości, ale przypomina mało znane fakty z historii walki o równe prawa dla wszystkich.

ŹRÓDŁO

 

Punkty widzenia. Paweł Thold – Nikt nie obroni demokracji

Nikt nie obroni demokracji.

Wybory prezydenckie w Polsce wykazały, że reżim PiS sam w sobie nie stanowi zagrożenia dla demokracji. Jest on znakiem, że nowożytna demokracja weszła w agonalną fazę populizmu.


System, który w założeniach nadając masom podmiotowość, miał przekazać władzę w ręce ich najlepszych przedstawicieli, na naszych oczach przestaje działać.
Na całym świecie mężów stanu, zastępują popularni w danej chwili i wymieniani “po zużyciu” idole. Niegdysiejsze programy wyborcze, są podmieniane na bełkot doraźnych obietnic, a wielkie idee ustępują miejsca zarządzaniu strachem.


Język, którym operują populiści, jest wewnętrznie sprzeczną mieszanką absurdalnych lęków z przekonaniem o własnej wyższości. W świecie zachodniej demokracji proces “idolizacji” polityki zaczął się już wcześniej, w drugiej połowie XX stulecia. Najpierw ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Ghanie została Shirley Temple, następnie Ronald Reagan prezydentem kraju. Ten model spodobał się ludowi i został rozwleczony po świecie wraz z obowiązkowym pakietem zasad amerykańskiej demokracji. Obecnie globalna lista celebrytów, którzy “awansowali” do bycia wpływowymi politykami, liczy co najmniej kilkaset nazwisk.
Jeszcze dwie dekady temu celebryci byli powszechnie zatrudniani do wspierania polityków w kampaniach wyborczych. Współcześnie z podobną częstotliwością zatrudnia się ich do bycia politykami. Działa to też w drugą stronę, wystawianych w wyborach zawodowych polityków media kreują na celebrytów.


Celebryta nie musi być uzdolnionym aktorem lub piosenkarzem, wystarczy, aby był znany z bycia sławnym. Profity ze swojej sławy czerpie tak długo, jak długo jest o nim głośno. Nie bez przyczyny sztab wyborczy Andrzeja Dudy, doradził mu kompromitujące rapsy na temat mierzenia się z “ostrym cieniem mgły”.
Bycie miernym nie przeszkadza w byciu  sławnym, nie stanowi więc i przeszkody w byciu prezydentem.

 

 

Światopogląd współczesnego wyborcy kreuje się za pomocą starannie spreparowanych oraz odpowiednio podanych faktów medialnych. Przekłada się to na obsadzanie stanowisk przez polityków, którzy najskuteczniej potrafią manipulować masami, nie zaś tych, posiadających ku temu najlepsze predyspozycje.
Zgodnie z założeniem demokratów, misją mediów publicznych jest rzetelne informowanie społeczeństwa, co przynajmniej w teorii miałoby przełożenie na rozsądne i świadome decyzje wyborcze. W dobie populizmu priorytety te uległy zmianie. Nietrudno odnieść wrażenie, że głównym kryterium doboru oraz sposobu przedstawiania materiałów informacyjnych w TVP są zamawiane przez sztabowców PiS badania opinii publicznej. Dla inżynierów propagandy nie jest istotna prawdziwość informacji, lecz grunt, na jaki one padają oraz jaki efekt osiągną.


Nie byłbym zdziwiony, gdyby wyszło na jaw, że na biurku Jacka Kurskiego leżą szczegółowe badania mówiące o tym, jaki procent widowni jest słabo wykształcony, jaki sfrustrowany, a ilu widzów wieczorne Wiadomości ogląda na kanapie, komentując rzeczywistość po wypiciu dwóch lub trzech puszek piwa. To do nich konkretnie jest skierowany (i tylko przez nich przyswajalny) prosty, agresywny komunikat przebijający się z pasków oraz ust prowadzących programy informacyjne mediów publicznych.


Przynajmniej w teorii demokratom zależy, by głos oddali wszyscy obywatele, niezależnie od prezentowanych poglądów politycznych.
Współcześnie wszystkim stronom sceny politycznej (włącznie z “opozycją demokratyczną”) zależy, aby licznie zagłosował jedynie ich własny elektorat.
Jeżeli dodamy do tego angażowanie całego aparatu państwa w kampanię jednego z polityków, utrudnianie głosowania za granicą czy skrócenie z dwóch tygodni do trzech dni okresu na składanie protestów wyborczych, mamy pełen obraz niechcianej demokracji. Dzisiaj nie chcą jej ani politycy, ani wynoszący ich do władzy za cenę obietnic wyborcy.


Populiści są jak sępy, które pojawiają się nad niechcianą demokracją. Reżim PiS nie jest już dla demokracji niebezpieczny. Jest on za to żywotnym zagrożeniem dla wolności, zapowiedzią nadchodzącej epoki ucisku, powrotu do świata bezkarnych watażków sprawujących władzę nad stłamszonym ludem.
Dwudziestowieczni dyktatorzy zapisali jedną z najczarniejszych kart w historii ludzkości.


Autorytarne państwo Jarosława Kaczyńskiego coraz mniej przypomina państwo opisane na kartach konstytucji, a coraz bardziej faszystowską dyktaturę Salazara, z mroczną perspektywą na pinochetowskie rządy Zbigniewa Ziobry. Samozwańczy “naczelnik” Kaczyński, formalnie pozbawiony funkcji w państwie, nieformalnie stojący na jego czele, uzmysławia, że już dzisiaj władza w Polsce nie musi iść w parze z żadną odpowiedzialnością. Strategia “pełzającej” powoli dyktatury sprawia, że odurzeni propagandą wyborcy, któregoś dnia niepostrzeżenie obudzą się w represyjnym, zrujnowanym ekonomicznie kraju, w którym o wszystkim decydują służby oraz elita partyjna. I raczej nic z tym nie możemy zrobić.


Nawet jeśli w międzyczasie władzę z rąk reżimu przejmie opozycja, uda jej się to osiągnąć jedynie dzięki przejściu na pozycje populistyczne.
“Powrót” w XXI w. z populizmu do dwudziestowiecznej demokracji wydaje się tak samo nierealny, jak w XX wieku nierealna stała się restytucja monarchii.
Aby jakikolwiek system upadł, musi wpierw wyczerpać swoją formułę, stać się nieznośnym i mocno uwierać obywateli. W czasach, w których przy urnach wyborczych, większością głosów lud wybiera populizm, będąc w mniejszości, nie mamy już szansy na ocalenie demokracji.


By populizm upadł, musi upaść naturalnie, jakkolwiek istnieją liczne możliwości popychania go w kierunku przepaści. I tego typu, “konspiracyjna” walka z PiS, nastawiona zarówno na destabilizację reżimu jak zdobycie przychylności mas powinna stać się przedmiotem aktywności sił postępowych. W populistycznej rzeczywistości każda grupa społeczna powinna bezwzględnie artykułować swoje żądania względem władzy.


Szczególnie duże pole do popisu ma tu lewica, która aktualnie nie ma na siebie pomysłu, a której elektorat przejęli populiści. Należy wyjść do ludu, radzić mu jak najefektywniej korzystać z systemu opieki społecznej i uzyskiwać jak najwyższe zasiłki. Mogą ku temu powstawać liczne fora  oraz strony internetowe. Nie należy też ustawać w motywowaniu świadczeniobiorców do walki o podnoszenie kwot wypłacanych świadczeń. Jednocześnie przedsiębiorcy powinni liczyć na analogiczne wsparcie domagających się obniżania podatków liberałów, nie poczuwając się do obowiązku uczciwego rozliczania z państwem.
Droga wyjścia z opartego o wewnętrzne sprzeczności populizmu wiedzie przez zastosowanie tak samo wewnętrznie sprzecznej dywersji. Destabilizując ich własnymi metodami państwo PiS, front antykaczystowski ma szansę stać się na tyle szeroki, by w momencie głębokiego kryzysu pochłonąć niewydolną dyktaturę.


Naprawa postpopulistycznego świata będzie wymagała głębokiej, opartej o merytokratyczny konsensus przebudowy stosunków społeczno-ekonomicznych. Prawdopodobne jest, że będzie się łączyć z wprowadzeniem tzw. dochodu obywatelskiego w miejsce systemu poniżających zasiłków. W świetle obecnych doświadczeń należy zastanowić się nad włączeniem jak najszerszych mas w proces decyzyjny (głosowanie przez Internet) przy jednoczesnym ograniczeniu możliwości wybierania kogokolwiek na dowolne stanowisko.


O ile szereg czynności administracyjnych w niedalekiej przyszłości będzie można powierzyć sztucznej inteligencji, o tyle wciąż pozostanie problem kompetencji rządzących. Najsensowniejszym kryterium nominacji kandydatów wydaje się ich dotychczasowe doświadczenie i sukcesy potwierdzające merytokratyczne predyspozycje do obejmowania urzędów. Prezydent państwa powinien zatem być wybierany z grona prezydentów miast wojewódzkich, zaś prezydenci miast wojewódzkich z grona wójtów i burmistrzów. Demokrację można naprawić, rozszerzając tę zasadę na cały aparat państwa. Jakkolwiek będzie to już inna demokracja i w zupełnie innych realiach.

(trafia do kontenera Aktywizm niepoprawny)

 

Thold Paweł

Dla jakich wartości „”warto być Polakiem”. Marcin Zegadło. Komentarz do Jarosława Kaczyńskiego w PR.

Jarosław Kaczyński w Polskim Radiu wskazuje jakim wartościom powinien sprzyjać jego zdaniem ktoś, kto uważa, że „warto być Polakiem”.

I tak zdaniem Kaczyńskiego, ktoś taki,

 

„musi stać po stronie, która broni tradycyjnych wartości i chce przebudować naszą rzeczywistość, żeby była bardziej sprawiedliwa, żeby to wszystko, co się wokół nas dzieje, było prowadzone w sposób sprawiedliwy i sprawny”.

 

 

Nie wiem, czy Jarosław Kaczyński zagrał Jacka, czy może wcielił się w rolę Placka, ale z całą pewnością coś zostało w jego mentalności na trwałe z mentalności tamtych degeneratów, którym Makuszyński nadał kształt niesfornych chłopców.

Po pierwsze: przekonanie, że jest się kimś, kto ma kompetencje do wskazywania jedynie właściwych rozwiązań.
Po drugie: to specyficzne poczucie sprawiedliwości, które ma kilkuletnie dziecko, to znaczy, że dobrze dzieje się wtedy, kiedy jest mi z czymś dobrze.
Po trzecie: używanie pojęć, które niewiele znaczą, a jednocześnie są niezwykle pojemne.
Czym są bowiem „tradycyjne wartości”?
Czy jest to „Bóg, Honor i Ojczyzna”?
Czy może powiedzonko, że „jak się kobiety nie bije to jej wątroba gnije”? (skoro konwencja antyprzemocowa nie mieści się w polskiej tradycji)
A może to jest skłonność do sympatyzowania z wartościami tych, którzy przymierzają się do „oczyszczenia narodowego”?
Czy tradycyjną wartością jest mityczna polska gościnność? A może jest nią strach przed „obcym” i kompleks niższości?

 

 

Jak powiedzieć coś, żeby nie powiedzieć nic?

Dlaczego Kaczyński nie ma nic do powiedzenia w sprawie nazistowskich symboli, niesionych przez manifestujących nacjonalistów w Katowicach, 19 lipca?

Czy ci ludzie, zdaniem Kaczyńskiego, to są obrońcy tych „polskich tradycyjnych wartości”? Bo jeśli tak, to w takim razie niechże Kaczyński w końcu ich przytuli do swojej uwiędłej piersi, niech przygarnie ich nienawiść do serca, bo przecież w gruncie rzeczy musi czuć podobnie, skoro od dziesięciu lat skutecznie i konsekwentnie niszczy, szkodzi, dzieli, piętnuje, naznacza, dehumanizuje.

Obawiam się jednak, że nie jest to możliwe.

Nie jest to możliwe z prostego powodu. Mianowicie Jarosław Kaczyński jest tchórzem. Jarosław Kaczyński jest człowiekiem tchórzliwym, który w swojej dekonstrukcji państwa demokratycznego, w swoim dziele zniszczenia, w swoim pruciu tego społeczeństwa ostrzem nienawiści i swojego osobistego gniewu i nieszczęścia, posługuje się innymi, którzy za niego składają podpisy, redagują dokumenty, po nocach powołują i odwołują sędziów, stanowią prawo i sygnują ten rozkład swoimi nazwiskami.


Kaczyński jak małe dziecko chowa się za cudzymi plecami ponieważ jest tchórzem, który nie potrafi unieść odpowiedzialności za zło, które wyrządza.
Ponieważ Kaczyńskiemu nie chodzi o żadną sprawiedliwość. Kaczyńskiemu nie chodzi o Polskę, o Polki i Polaków, nie chodzi mu o Boga i Honor, Kaczyńskiemu chodzi jedynie o osobistą zemstę na wszystkich.


Kaczyński prowadzi prywatną grę kosztem niemal czterdziestomilionowego społeczeństwa. Kaczyński próbuje zagłuszyć w sobie bolesną pustkę, ponieważ jedyną treścią jego życia jest od dawna aktywność polityczna. Bez niej jest już tylko otchłań bezczynności, zbędności i bezużyteczności starzejącego się mężczyzny, a to jest już po prostu życie, które Kaczyńskiemu wystawia rachunek, a on wciąż tchórzliwie odsyła tego wierzyciela pod cudze adresy. I Kaczyński o tym wie. Dlatego wciąż jest tutaj z nami, zamiast ciamkać landryny na zasłużonej emeryturze.

(fot. Polskie Radio)

Marcin Zegadło

Jarosław Wocial. Chemikaljana w czasach zarazy. Część 6 i 7

 

Rakiija
Chemikaliana w czasach zarazy.
XVII

 

Trzecią „chemię” zaliczam.
Przyjąłem już Moi Drodzy wlewkę trucizny podawaną w szpitalu a teraz truję się samodzielnie dzięki hiszpańskim generycznym pastylkom, podebranym amerykańskim naukowcom.


Przy takim „pochodzeniu” MUSZĄ działać… w końcu to „amerykańscy naukowcy” wymyślili a nie jakieś „(autocenzura) muju dzikie węże”.

 

Całą sprawę mógłbym skwitować krótkim: „Veni, vidi, vici”… gdyby nie jeden zabawny i dwa tragiczne epizody, określające wspaniale kondycję naszej „Ochrony Zdrowia”… a może nie tylko. Jak pamiętacie może, zmiana mojej chemii wniknęła przede wszystkim, z … hmmm… kłopotów z dostaniem się do szpitala. Dzielni Ukraińscy pobratymcy nie chcieli mnie do niego wpuszczać z powodu gorączki. Nie ich ani tej ogólnoświatowej… ani nawet jak się okazało mojej, a właściwie może – w związku z każdą z nich. Po dwóch takich przygodach, duszę mam na ramieniu gdy przekraczam próg szpitala.

 

Usiłowałem nawet wziąć się na sposób i twierdzić kłamliwie, że
– Kochani ja tu już byłem – okazując się dowodem w postaci nikomu nieprzydatnej do niczego ale wymaganej każdorazowo ankiety – możecie nie mierzyć;
ale niestety wymagają wpisywania każdorazowo daty i stara „przepustka gorączkowa” traci ważność.

Tym razem… pomiar wprawił w zdumienie nawet mnie – przyzwyczajonego już do zaskakujących pomysłów naszej „Ochrony Zdrowia”. Dostałem „strzał” w czoło, wymierzony mi dziwnym urządzeniem przez stójkowego lekarza(?) i stałem wystraszony, gdy wpisywał uzyskany pomiar na „wejściówce”. Puścił mnie bez słowa… a mnie zatkało kakao.
Długo patrzyłem na jego wpis, gdzie jak byk widniało, że mam 32,2 stopnie gorączki.


Według mojej wiedzy… tyle to mają zwłoki ca 4 godziny po zejściu notarialnym. Jak lekarz mógł wpisać coś takiego… no cóż – od myślenia widocznie nie jest i robi co mu kazano. Dotychczas przekonałem się, że w czasach zarazy chorych do szpitali nie wpuszczają… ale żeby nie mieli nic przeciwko przyjmowaniu zwłok??? Zakład pogrzebowy już ze szpitala zrobili czy cóś???

 

Pośmiałem się… a może nawet udało mi się rozbawić Was ale sprawa jest przecież poważna. O wpuszczaniu (lub nie) do szpitala decyduje pomiar dokonywany przez człowieka którego nic nie dziwi, przy pomocy sprzętu, który wskazuje (autocenzura) wie co. Jeśli się nad tym zastanowić… nie jest to śmieszne lecz przerażające.

Tak sobie dumałem nad sprawą… do czasu, aż w trakcie wizyty u mojego ulubionego „dawcy dóbr chemicznych” usłyszałem:
– Panie Jarosławie – zaczął jak zawsze grzecznie – renta to się Panu należy jak psu micha a ja wszystko pomogę Panu załatwić – zaczął uprzejmie, po czym dodał:
– Ale niestety mamy wirusa i ZUS nowych wniosków nie rozpatruje – przyłożył bez znieczulenia.
– Może się Pan starać ale kiedy coś Pan dostanie cholera wie. Niby w Pana sytuacji…

– prawdę mówiąc przestałem słuchać co mogę zrobić „w mojej sytuacji”.

Do (autocenzura) nędzy… co mają dziś robić schorowani, niezdolni do pracy ludzie, pozbawiani właśnie środków do życia dzięki wirusowi i odbijający się od drzwi… jak nie szpitalnych dzięki pomiarom, to ZUS-u zamkniętego na głucho dzięki innej „gorączce”???

Humor mi się jakoś zważył i taki „zważony” poszedłem na „wlewkę”. Truty do-żylnie zaliczałem jeszcze trutkę dla umysłu oglądając z fotela „podawczego” w naszej wspaniałej TV PiS, genialny, turecki serial o problemach służby domowej. Służba ta zaliczała właśnie problemy z ichniejszą „służbą zdrowia”… a ja skorzystałem z porad lekarzy i dzięki temu gniotowi… z braku czegoś lepszego – zabijałem czas.

Jak my jeszcze w tych „czasach zarazy” potrafimy przeżyć… wiedzą tylko księża. To przecież musi być cud.

 

Rakiija Moi Drodzy rakiija.
Niech Was męczą tureckie seriale… byle nie rak.

 

***

 

 

Rakiija
Strzał z boku.

Nie moje ale kopiuję zgodnie z prośbą. Temat w końcu mi bliski a i kubek zimnej wody zarozumiałemu grafomanowi (mnie) także się przyda, żeby nie myślał… jaki to pisarz z niego.

 

„Za dużo o tym Covid19. Tymczasem o chorych na raka cisza, a to jest prawdziwa pandemia!!!
Po leczeniu chemioterapią i radioterapią powrót do życia zajmuje lata… Dzięki skutkom ubocznym chemioterapii i radioterapii nigdy nie jesteś w 100% sprawny, ponieważ twój układ odpornościowy jest słaby.
W najtrudniejszym czasie wiesz, kim są Twoi prawdziwi przyjaciele lub kogo lubisz.
Niestety, podobnie jak większość znajomych, przyjaciele z Facebooka pozostawiają Cię w środku historii. Chcą polubić tę historię, ale tak naprawdę nie czytają wiadomości, gdy widzą, że jest ona długa.
Ponad połowa przestała czytać. Niektórzy mogli przejść do następnej wiadomości.
Postanowiłam opublikować ten post jako wsparcie dla rodzin, przyjaciół i krewnych, którzy do końca walczyli z tą straszną chorobą …
Teraz skupiam się na tych, którzy poświęcają czas na przeczytanie tego postu do końca … mały test, aby zobaczyć, kto go czyta i kto go opublikuje.
Rak jest bardzo agresywnym i niszczycielskim wrogiem naszego ciała. Nawet po zakończeniu leczenia ciało pozostaje słabe, nawet gdy próbuje naprawić szkody spowodowane przez leczenie. To bardzo długi proces.
Proszę, na cześć „członka rodziny” lub przyjaciela, który zmarł na raka lub nadal walczy z rakiem, a nawet ma raka; skopiuj tę wiadomość i opublikuj ją na swojej stronie na Facebooku.
Jak często słyszymy, jak inni mówią: „jeśli czegoś potrzebujesz, nie wahaj się do mnie zadzwonić, będę tam, aby ci pomóc”. Więc założę się, że większość osób, które widziały ten post (może nawet przeczytało go do końca), nie opublikuje go, ale proszę o opublikowanie go jako wsparcia rodziny / przyjaciół.
Skopiuj i wklej – ale nie udostępniaj tego postu.
Chciałabym wiedzieć, na kogo mogę liczyć, kiedy potrzebuję wsparcia. Kiedy skończysz, przynajmniej napisz „gotowe” w sekcji komentarza.
DZIĘKUJĘ ZA CZAS!”

Ponieważ jak na mnie tekst za krótki… dopiszę

Rakiija moi drodzy rakiija
Naiwnie wierzę, że nie przestajecie mnie czytać w połowie.
Nie namawiam do kopiowania. Prezentuję tekst tylko jako „inny punk widzenia”.
Z jednym się zgadzam – rak przyjacielem naszym nie jest… ale to tylko choroba. Póki z nią żyję mam nadzieję bawić się dobrze i proszę:
Bawcie się wraz ze mną.

 

Jarosław Wocial

Abp Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 20 i 21

 

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XX.

 

 

O seksualnym podejściu abp Juliusza Paetza do jego podwładnych w poznańskim seminarium słyszał cały katolicki świat w 2002 roku, gdy metropolita poznański został w trybie nagłym odwołany z zajmowanego stanowiska, na osiem lat przed planowaną emeryturą. Ale o tym dokładniej napiszę w kolejnych odsłonach tego cyklu, obalając przy okazji kilka mitów, które temu odwołaniu towarzyszą.


Ale seksualne upodobania i skłonności poznańskiego hierarchy do młodych, przystojnych chłopców, nie ograniczały się jedynie do kościelnego narybku, ale były skierowane głównie do świeckich młodzieńców i takie skłonności towarzyszyły mu przez całe jego życie.


Gdy był młody sam był obiektem częstych westchnień swoich kościelnych przełożonych, kilku z nich, tych z najwyższych szczytów watykańskiej drabiny władzy, znamy z imienia i nazwiska. Ale on sam korzystał wówczas z usług męskich prostytutek w rzymskich saunach dla gejów, w męskich klubach i domach uciech, gdzie tacy młodzieńcy dorabiali do swojego ubogiego studenckiego lub młodzieżowego budżetu.

Kiedy powrócił do Polski musiał sobie takich młodzieńców sam dyskretnie „zorganizować”. Łomża czy Poznań, to w końcu nie Rzym. Jak widzimy to teraz, analizując zachowane relacje i dokumenty, dawał sobie w tej kwestii świetnie radę. Klimat w Polsce jest co prawda inny niż nad rzymskim Tybrem, ale grzechy zawsze są takie same. A tym bardziej, że wielu kolegów z Episkopatu mogło mu pomóc, bo też należeli do tej samej „opcji” w rodzimym Kościele, więc solidarnie tym bardziej rozumieli cierpiącego kolegę.


Większość młodych duchownych i kleryków, którzy poznali seksualne upodobania ordynariusza łomżyńskiego, a potem metropolity poznańskiego, podkreślało zgodnie, że w „polowaniu” na każdą swoją zdobycz, zawsze był przy tym prawdziwym dżentelmenem i erudytą. Nie porywał się na byle kogo, a swoje potencjalne „zdobycze” osaczał długo i skutecznie. Nie był typem, jak inny jego kolega, także w fioletowej sutannie, który „zaliczał” na ilość i najczęściej swoje kontakty ograniczał do jednego czy kilku nocy, udowadniając sobie, że ciągle może zdobywać każdego kogo chce.

Abp Juliusz Paetz szukał przeważnie partnerów na dłużej, ale stawiał im w miarę wysokie poprzeczki. Esteta w każdym calu. Przede wszystkim musieli to być młodzieńcy lub młodzi mężczyźni o odpowiedniej aparycji i budowie ciała. Kulturalni, zadbani, chętni do rozmowy, ale także spełniający dla niego jego wyszukane zachcianki seksualne. Wielu z nich, nie znając siebie nawzajem, wspomina to podobnie i dlatego ich relacje są przez to bardzo wiarygodne.


Ponieważ metropolita poznański był częstym gościem salonów politycznych, kulturalnych i naukowych, także i jego „zdobycze” pochodziły z takich kręgów Poznania. Romansował zarówno z politykami, wszelkich opcji politycznych, najczęściej katolikami związanymi bardzo blisko z Kościołem poznańskim, a w jednym znanym mi przypadku z synem znanego polityka. Być może dlatego tak wielu polityków stanęło w jego obronie w 2002 roku i postawiło wówczas nad jego siwą głową skuteczny parasol ochronny.

Jego niedyskrecja mogła wówczas spowodować prawdziwą polityczną lawinę. Kilka z tych politycznych nazwisk do tej pory nie schodzi z pierwszych stron gazet. Najzabawniejsze dla mnie jest to, że obecnie nazwiska te stoją po różnych stronach naszej politycznej bariery. I pomyśleć tylko, że łączyło ich kiedyś jedno łózko i być może ta sama wanna.


Inną częstą grupą społeczną w której obracał się poznański hierarcha, byli znani poznańscy biznesmeni i świat artystyczny tego miasta. Na liście nazwisk ludzi, którymi interesował się ordynariusz poznański, są właściciele firm, artyści, głównie tancerze baletu, ale i aktorzy czy fotografowie. Do tych ostatnich miał bowiem wyjątkową słabość.


Do wybrańców arcybiskupa należeli także młodzi lokalni dziennikarze i redakcyjni fotoreporterzy. Metropolita tak kokietował młodych mężczyzn z lokalnej prasy, że wielu z nich odmawiało w swoich redakcjach jakichkolwiek zleceń z udziałem metropolity, a na wywiady jak musieli, chodzili najczęściej we dwóch, a i tak byli adorowani przez rozanielonego hierarchę. Do tej pory wspominają starsi dziennikarze, że w przypadku telefonu do arcybiskupa z prośbą o ewentualny wywiad, padało z jego strony pytanie wprost, czy przyjdzie „pan czy pani”. Jak był to dziennikarz, który nie był odpowiednio młody i atrakcyjny, arcybiskup potrafił odwołać wywiad i zażądać zmiany dziennikarza. W kilku poznańskich redakcjach, także katolickich, abp Juliusza Paetza nazywano wówczas „Dżulietta”.


Nieliczną grupę mężczyzn z kręgu zainteresowań arcybiskupa, stanowili świeccy pracownicy kurii arcybiskupiej. Z całą pewnością arcybiskup zatrudniał ich według określonego klucza i z nastawieniem, że do ich obowiązków będzie w przyszłości należało spędzanie ze swoim szefem upojnych nocy w jego arcybiskupiej rezydencji. Wszyscy oni byli świetnie zbudowani i wywoływali swoim wyglądem i zachowaniem dreszcz szefa. Sam im to później opowiadał ze szczegółami, stąd to wiemy.


Ale bezczelnie i nachalnie podrywał także młodych mężczyzn spotkanych zupełnie przypadkowo. Jak anegdotę opowiada się po teraz pikantną historie, jak metropolita przed laty kokietował i zapraszał do siebie młodych archeologów, którzy pracowali wokół jego biskupiej rezydencji, przy badaniach archeologicznych ruin dawnej rezydencji Mieszka I. Widok rozebranych i spoconych młodych męskich ciał był silniejszy niż dyskrecja i godność sutanny metropolity.


Niecodzienna historia wydarzyła się pewnego razu w murach słynnego klasztoru Ojców Paulinów na Jasnej Górze, podczas jednej z Konferencji Episkopatu Polski. Od pewnego czasu biskup pomocniczy pewnej diecezji, przyjeżdżał na konferencję z niezwykle atrakcyjnym młodym kierowcą, którego raz nazywał synem swojej kuzynki, a innym razem, gdy zapomniał wcześniejszej wersji, mężem siostrzenicy. Kierowcy innych biskupów, którzy już niejedno w życiu widzieli i słyszeli w biskupich limuzynach, kwitowali to między sobą pikantnymi i świńskimi komentarzami.

Ale kiedy tego kierowcę zobaczył metropolita poznański, nie był w stanie powstrzymać swojego podziwu dla młodego biskupiego szofera i bezceremonialnie publicznie zaczął go kokietować. Dopiero ostra reakcja jego pryncypała przerwała całą tę sytuację. Skończyło się głośnym skandalem o którym było głośno podczas całej Konferencji Episkopatu Polski, a biskup pomocniczy na kolejne konferencje przyjeżdżał już bez swojego kierowcy, korzystając z limuzyny swojego ordynariusza.


Czy zatem nikt nie wiedział o preferencjach seksualnych poznańskiego hierarchy? Wiedzieli wszyscy, przynajmniej ci z najbliższego kręgu jego znajomości, ale solidarnie udawali, że o niczym nie wiedzą. Liczni młodzi mężczyźni, o skłonnościach homoseksualnych sami szukali z nim jednak kontaktu, tym bardziej, że o spotkaniach z metropolitą i licznych cennych dowodach jego wdzięczności dla pięknych młodych męskich ciał, krążyły po mieście legendy.


Ten powszechnie uwielbiany przez wielu gawędziarz i salonowiec, był równocześnie prawdziwym seksoholikiem i erotomanem, który nie panował nad swoim temperamentem i namiętnościami. Opisywałem już na czym polegało włoskie „baccione” z bohaterem naszego cyklu. W Poznaniu gdy ktoś uległ jego namiętnościom, abp Juliusz Paetz organizował coś co sam nazywał „scrutinium” czyli rozmowy w „cztery oczy”. Aby dowiedzieć się na czym polegało w praktyce „scrutinium”, trzeba odwiedzić ponownie mój profil, gdyż…
Ciąg dalszy nastąpi…

 

***

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XXI.

 

„Scrutinium” to słowo będzie kluczem tego odcinka cyklu o abp Juliuszu Paetzu, zmarłym w atmosferze skandalu kilka tygodni temu metropolicie poznańskim.


Scrutinum to określenie wymyślone przez samego metropolitę poznańskiego i oznaczało homoseksualną randkę w jego biskupiej rezydencji lub rzymskim apartamencie. Po słynnym „Baccione”, to drugie słowo, które już na zawsze przylgnęło do abp Juliusza Paetza i będzie się już prawdopodobnie zawsze kojarzyło z jego seksualnymi wyczynami.


Dotarłem do dwóch relacji dotyczących szczegółów tego jak w praktyce wyglądało „scrutinium” i na czym polegało. Obie relacje pochodzą od młodych kochanków zmarłego hierarchy i są nie tylko niemal identyczne, ale przez to i wiarygodne.
Jednym z nich jest młody mężczyzna o imieniu A. (aby nie umożliwić jego identyfikację w środowisku byłych kleryków poznańskiego seminarium, podam jedynie pierwszą literę jego nazwiska), który zaczął się spotykać z arcybiskupem, jeszcze jako kleryk, potem młody ksiądz przez niego samego wyświęcony. Po latach porzucił kapłaństwo (już za rządów abp Stanisława Gadeckiego, ale nie podaję tej daty, aby w ten sposób nikomu nie pomóc w ujawnieniu jego tożsamości), a nawet jak sam twierdzi stracił wiarę w Boga i obecnie określa się jako niewierzący. Namierzył go i wybrał w seminarium sam metropolita. Był wówczas dwudziestoletnim klerykiem pierwszego roku studiów. Wiedział od dawna, że jest homoseksualistą, dlatego aby uniknąć niewygodnych pytań ze strony rodziny poszedł do seminarium, a tam spotkał wielu takich jak on. Uganiał się za innymi chłopcami, a za nim spoglądali namiętnie i darzyli go sympatią starsi klerycy. Aż dostał sygnał od samego metropolity. Został wybrany…


Nawet teraz wygląda atrakcyjnie. Niewysoki mężczyzna, niezwykle zadbany, modnie i gustownie ubrany i mimo upływu lat nadal o chłopięcej twarzy. Niejedna dziewczyna…, wiadomo.
O scrutinum usłyszał już pierwszego dnia. Kiedy zapytał co to takiego, usłyszał od głowy wielkopolskiego Kościoła, że to „rozmowa w cztery oczy”. wiedział gdzie idzie i po co. W końcu nie był pierwszym, a po seminarium krążyły już o tym legendy. Wiedzieli także jego przełożeni w seminarium. Przecież musiał uzyskać formalne pozwolenie na opuszczenie seminarium na wiele godzin, a nawet potencjalne nocowanie poza seminarium.


Co pamięta z tych spotkań? Po pierwszym razie niewiele. Był zagraniczny alkohol, pieszczoty dwóch nagich ciał i wielka wanna. Wrócił na wielkim kacu i spał po powrocie do seminarium przez cały dzień. Był bardzo zaskoczony, że nikt z przełożonych z seminarium o nic nie zapytał. A potem było coraz lepiej. Długie rozmowy, bo gospodarz to cudowny gawędziarz i erudyta. Po jednej takiej „przytulance” i wspólnej kąpieli w wielkiej wannie, arcybiskup pokazywał dziwne zdjęcia z ludźmi z Watykanu, także z samym papieżem Pawłem VI. 
Zdjęcia prawdopodobnie z wakacji, być może z plaży, bo duchowni byli na wspólnych zdjęciach jedynie w bieliźnie. Papież także. Arcybiskup sugerował, że wiele wie i wiele może, ale nigdy nie kończył pewnych wątków swoich opowieści.


Czy był w rzymskim apartamencie? Był i opisał go bardzo szczegółowo. Z bursztynowym krucyfiksem włącznie. Kto czytał wcześniejsze odcinki ten wie o czym mowa. Spędził w Rzymie cudowne wakacje i poznał wielu ciekawych ludzi w samym Watykanie. Do Rzymu lecieli osobno, rożnymi samolotami i w różne dni tygodnia. Kiedy dotarł na miejsce arcybiskup już tam był, czekał na niego i wszystko dokładnie przygotował. Było cudownie jak w poznańskiej rezydencji arcybiskupa, tylko alkohole były bardziej egzotyczne.

 

 

 


Co dostawał w zamian? To co wszyscy, głównie gotówkę (gdy pytam ile, słyszę, że kilkaset złotych za każde spotkanie), ale dodatkiem były także drogie perfumy, alkohole i ciuchy. Do tej pory ma na tym puncie bzika i z takiego luksusu już nie zrezygnuje. Arcybiskup szalał, gdy ciało jego partnera pachniało jego ulubionym zapachem „Hugo Boss”, o męskiej nucie z modelu classic. Te perfumy przewijają się w każdej niemal relacji seksualnych partnerów arcybiskupa. Wspomina o tym rodzaju perfum także jeden ze znanych dziennikarzy poznańskich, ale jestem zobowiązany do nierozwijania tego wątku.


Długoletnim partnerem metropolity poznańskiego był w tych latach także świecki młodzieniec o imieniu P. (ponieważ był znany w poznańskiej kurii, pominę jego całe imię). Bardzo męski, o południowych rysach i ciemnej karnacji skóry. Swoim wyglądem przypominający Włocha lub Hiszpana, choć zapewnia, że urodził się w Wielkopolsce. Kiedy pierwszy raz przyszedł do rezydencji arcybiskupa, wiedział dobrze co się mogło zdarzyć. Został wówczas oszołomiony alkoholem z jakąś nieznaną mu domieszką, ale dał radę opuścić pałac o własnych siłach i przez niemal rok prowadził z arcybiskupem grę. Dostawał sprośne SMS-y, albo wyznania miłosne podpisane „Twój Juliusz”. 
Po roku uległ i przychodził do niego także po jego usunięciu z pałacu i po przymusowym przejściu na emeryturę. Spotykali się do 2019 roku, niemal do końca jego życia.


W czasie tego drugiego spotkania, po roku zabiegów arcybiskupa, został poproszony przez swojego gospodarza o pomoc w przełożeniu książek na wysokiej półce w jego sypialni. Kiedy tam wszedł, żadnych półek ani książek nie było. Ale było wielkie łózko w którym wylądowali. I tak już zostało. Wówczas, po ich pierwszym razie, dostał od arcybiskupa tomik poezji bp Jana Szkodonia z Krakowa. Teraz po latach, po skandalu seksualnym o charakterze pedofilskim, z rzekomym udziałem tego hierarchy, ten prezent wygląda niemalże jak kpina.


P. opowiada, że arcybiskup miał od zawsze obsesję swojego ciała i ciała swoich gości. „Gdy zobaczył mnie raz nieco tęższego, robił wymówki, szarpał za koszulę. Jak ty wyglądasz, mówił, bierz ze mnie przykład”. Abp Juliusz Paetz jadał codziennie pięć regularnych i do tego odpowiednio zbilansowanych posiłków i regularnie się badał u najlepszych lekarzy. Był obsesyjny na punkcie swojego zdrowia, także w sprawach nieistotnych. Chciał chociażby odbarwiać sobie cytryną plamy i piegi na skórze rąk. I tak było z każdą zauważoną zmianą na jego ciele.
Co dostawał od swojego kochanka? Regularnie pieniądze. W miesiącu to było nawet kilka tysięcy złotych. Wszystko zależało od tego jak często się spotykaliśmy. Do tego drogie i bardzo gustowne ciuchy oraz regularnie perfumy.


Czy zachowywali ostrożność i dyskrecję? Niespecjalnie. Gdy wychodziłem z pałacu arcybiskupa,spotykałem wielu znanych księży, a nawet miejscowych biskupów. Jeden z nich udzielał mi nawet bierzmowania przed laty. Mój Juliusz był wówczas w Poznaniu najważniejszy, więc nikt nawet nie odważył się zadawać mi jakichkolwiek pytań.
Przypomnę w tym momencie, że biskupami pomocniczymi archidiecezji byli wówczas: bp Zdzisław Fortuniak (od 1982 roku, rocznik 1939), bp Marek Jędraszewski (od 1997 roku, rocznik 1949) oraz bp Grzegorz Balcerek (od 1999 roku, rocznik 1954). Ale tym panom poświęcę nieco więcej czasu w kolejnych odsłonach tego cyklu, gdy szczegółowo opiszę jak ofiarami seksualnych wyczynów poznańskiego metropolity padali wybrani klerycy miejscowego seminarium. Bo…


Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Szumowski, Radziwiłł zgłoszeni do rzecznika odpowiedzialnosci zawodowej. Kilka uwag z poziomu samotni w wieży Obserwatorium.

Z inicjatywy Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie i  Porozumienia Chirurgów „SKALPEL” wystosowano wniosek do okręgowego rzecznika odpowiedzialnosci zawodowej przy OIL w Warszawie następującej treści:

 

Proszę o wszczęcie postępowania wobec kolegiKonstantego Radziwiłła, który pełniąc funkcję Wojewody Mazowieckiego nie tylko nie dopełnił swoich obowiązków, ale w sposób rażący naraził zarówno pacjentów jaki personel medyczny na zagrożenie zdrowia i życia oraz złamał wielokrotnie Kodeks Etyki Lekarskiej również podczas wypowiedzi w mediach. Na podstawie art. 67 ustawy z dnia 2 grudnia 2009 r. o izbach lekarskich (tj. Dz. U. z 2019 r.poz.965) oraz art.52 ust. 4 Kodeksu Etyki Lekarskiej

 

Drugi, podobnej treści wystosowano w przypadku kolego Łukasza Szumowskiego. Z grubsza zarzuca się mu, że:

 

Lista przewin jest długa: od nieodpowiedzialnego popierania pomysłu wyborów korespondencyjnych w maju, kłamstwa dotyczące lekarzy i fałszowanie obrazu stanu epidemii w Polsce, po narażanie życia i zdrowia personelu i pacjentów DPS.

 

 

Trochę to dziwne, że takie zgłoszenia wysyłać musza indywidualnie lekarze. Spodziewałabym się raczej jednego wspólnego pisma w tej sprawie podpisanego przez NRL przy NIL – no ale… dobre i to. To bodaj pierwszy raz kiedy reakcja środowiska jest nie tylko oczekiwana ale adekwatna. Wcześniej oczekiwania moje i z pewnością wielu lekarzy, nie zostały zaspokojone. Oczekiwaliśmy równie zdecydowanej reakcji wtedy, gdy powierzono zdrowie Polaków N.M.P. czy też samemu Jezusowi Chrystusowi, a także w przypadku rozszerzonej klauzuli sumienia najpierw na cały szpital, a potem na wszystkie szpitale danego województwa. Nie było także reakcji środowisk prawniczych – a być powinna jako, że klauzula godzi w prawa jednostki, w konstytucję i dobro ogólne społeczeństwa, któremu odebrano jego prawa osobiste, a społeczeństwo podporządkowano dobrostanowi garstki nieetycznych lekarzy.

 

Oczywiście, że taki głos wcale nie musiał być skutecznym głosem. Nie o to w tym chodzi. Gdybyśmy usłyszeli, my społeczeństwo,  co na ten temat uważa środowisko lekarskie, gdyby lekarze z klauzulą sumienia, wypaloną na ich czołach, mieli świadomość, co o praktykowaniu tego wytrycha semantycznego myślą ich koledzy lekarze, być może nie nosili by tego znamienia z taką nonszalancją i dumą, jaka charakteryzuje różnych takich „chazanów”, a my mielibyśmy poczucie, że  nieetyczni bufoni, uważający się za lekarzy, to jednak mniejszość, żeby nie powiedzieć – garstka wynaturzonych religiantów. Byłoby nam ciut lżej. A z drugiej strony pod takim obstrzałem, ta garstka dewotów mogłaby jednak nieco zniżyć ton pod ostrą krytyką kolegów. Na tym polega ostracyzm środowiskowy. I tego bardzo mi brakuje od lat.

 

Ja znowu narzekam i podsumowuję temat, bo uważam, że nie ma powodu wpadać w nadmierny optymizm, że coś zasadniczo w polityce informacyjnej NIL się zmieni. Podejrzewam, i wolałabym nie mieć racji, że taka ostra riposta pod adresem Ministra i Wojewody, to tylko element rozgrywki, bo przecież każdy widzi i słyszy, że obie strony szukają kozła ofiarnego, na którego zrzuci się winę za gigantyczny bałagan, zaniedbanie obowiązków i ostatecznie za narażanie nas na skutki epidemii, które mogłyby być mniejsze, gdyby każda ze stron  tej połajanki zrobiła tylko to, co do niej z litery prawa należy.

 

 

 

I tu będę bezlitosna. Zachowując szacunek dla lekarzy i personelu oraz wszystkich osób zobligowanych do pracy na pierwszej linij walki z epidemia, już kiedy myślę o dyrektorach placówek – trudno mi go wyrazić bez obiekcji. To do nich należało przygotować doraźnie procedury i nakazać ich stosowanie na terenie zarządzanych placówek. Czekanie na Godota, czyli na dyrektywy i plan walki z epidemią ze strony rządu i ministra zdrowia, to objaw braku poczucia rzeczywistości w jakiej żyjemy od pięciu lat. Nie sądzę, żeby dyrektorzy placówek medycznych błądzili w obłokach. Dlaczego więc nie zachowali się adekwatnie do realiów?

 

O ile się orientuję – nie przygotowali się na zwiększone obciążenie, nie przemyśleli kwestii zakażeń krzyżowych, nie zapowiedziano, że nie wolno personelowi kursować między różnymi placówkami,  w tym do DPS-ów, gdzie przebywają ludzie najbardziej narażeni na śmierć w wyniku kontaktu z Covid19, a kwestie zabezpieczenia materiałowego – maski, czepki, rękawice, ciuch i buty, to już wisienka na tym bagiennym torcie, wysmażonym przez ignorantów i spekulantów.

 

Nawiasem mówiąc – najpóźniej w lutym należało poinformować ministerstwo, że jeśli personel medyczny nie otrzyma zapasów materiałowych, zabezpieczających personel przed zarażeniem się, niestety nie przyjmą chorych na oddziały zakaźne. Tak by było uczciwie i zgodnie z etyką lekarską i wiedzą medyczną. Ponad to nie musieli by lekarze słuchać połajanek ze strony wiceministra zdrowia. A dyrektorzy nie tylko, że tego nie zrobili, to jeszcze dopuścili się w wielu przypadkach mobbingu wobec personelu, łącznie z relegowaniem ludzi z pracy, jeśli ci udzielili wywiadu, albo po prostu nagrali swoje przerażenie na temat warunków jakie są faktycznie w szpitalach. Z konieczności muszę generalizować i zapewne wielu dyrektorów w tym momencie traktuję niesprawiedliwie – ale sorry – opinii publicznej nic nie wiadomo na temat dobrych praktyk z ich strony, a zatem? Z góry przepraszam, jeśli obraziłam kogoś z dyrektorów szpitali.

 

Jeżeli nawet dyrektorzy otrzymali  polecenie służbowe od ministra, by nie informować opinii publicznej na temat sytuacji, bo rząd obawia się paniki – to jednak odmowa wykonania polecenia byłaby tu jak najbardziej na miejscu, nawet za cenę utraty stanowiska. Bo drodzy państwo – nic się nie zmieni jeśli dobrzy ludzie nic nie robią tak jak powinni. Że to nieuprawnione oczekiwanie? Nic podobnego. To jak najbardziej uprawnione oczekiwanie w stosunku do ludzi na takich wysokich urzędach – państwo, czyli my, płacimy im wystarczająco dużo, by oczekiwać wysokich standardów etycznych, i charakteru, który sprawdza się, albo nie w takich trudnych sytuacjach. Jeśli nie mieli takich przymiotów- zawsze mogli podać się do dymisji- tak robią ludzie na poziomie. No ale … mamy w Polsce sezon na bylejakość, brak kompetencji i ignorancję, więc pewnie to jest praprzyczyną naszego rozczarowania…

 

Czytajcie więcej o szczegółach dotyczących wszczęcia postępowania wobec Radziwiłła i Szumowskiego w OKO press

ŹRÓDŁO

 

Kuna2020Kraków

System policyjny i permanentna inwigilacja to recepta rządu na skuteczną walkę z koronawirusem?

Tytułem wstępu – prezentujemy dziś dwa teksty na temat regulacji prawnych zawartych w Tarczy antykryzysowej, która nie tylko jest antypracownicza, antyspołeczna, antyludzka i walnie przyczyni się do dalszej destrukcji, którą tak kocha wódz naczelny, ale okazuje się być także ustawą o wprowadzeniu systemu policyjnego nadzoru, w którym jesteśmy właśnie odzierani z resztek prywatności, praw obywatelskich, praw człowieka… kto ma słabe nerwy, może już zamawiać karetkę, kto jest wtórnym analfabetą moze czytać spokojnie – i tak nic nie zrozumie.

 

Ceiling sejm- kot sejmowy

W skrócie/TL;DR: Jeśli ktoś zadaje sobie pytanie, gdzie można znaleźć projekt kolejnej ustawy około-wirusowej, to jest na to prosta odpowiedź. Tam, gdzie wszystkie poprzednie podobne projekty, czyli – pardon le miauk – w dupie.

O tym, że w rządzie trwają prace nad nowelizacją 49 ustaw, która ma być uchwalona przez Sejm we wtorek, dowiadujemy się po raz kolejny dlatego, że był mniej lub bardziej kontrolowany wyciek i do tekstu projektu „dotarły” media (np. Gazeta Prawna, Rzeczpospolita i prawo.pl[1]). Nie lubię powtarzać tu po mediach – którym tuńczyk za to, że opisują ten projekt – ani po innych osobach piszących już na ten sam temat, ale sprawa jest ważna.

A sprawa jest ważna, bo jednym z „drobiazgów”, o których mowa w projekcie (stan na sobotę), jest rozszerzenie zastosowania „przesyłki hybrydowej”. Polega to na tym, że Poczta Polska, której prezesem jest od niedawna były wiceminister obrony narodowej – otwiera przesyłki, skanuje zawartość i wysyła mailem.

Przesyłka hybrydowa jako usługa istnieje od pewnego czasu[2] i polega głównie na tym, że poczta przyjmuje korespondencję w postaci elektronicznej, a potem dostarcza jak klasyczną pocztę. Ale teraz działałoby to jednak „nieco” inaczej i miałoby zastosowanie do postępowań administracyjnych, egzekucyjnych, karnych, karno-skarbowych lub w sprawach o wykroczenia, gdy przepisy przewidują doręczenie wezwań, zawiadomień oraz innych pism, od których daty doręczenia biegną terminy.

Czyli gdzieś w Polsce (a może nie w Polsce; część polskich danych przetwarzanych przez instytucje publiczne znajduje się fizycznie na serwerach za granicą) może powstać baza danych o przesyłkach objętych różnymi tajemnicami. A nawet jeśli nie powstanie, to treść przesyłek poznają osoby zatrudniane w Poczcie Polskiej S.A. Żeby było zabawniej, z poprzedniej ustawy jeszcze w trakcie prac w Sejmie wyleciał przepis, który miał dopuścić wnoszenie pism do sądów elektronicznie.

Czyli wnoszenie pism elektronicznie be, paraliż sądownictwa teraz i zatkanie go po pandemii najwidoczniej cacy, a czytanie korespondencji (także tej objętej na przykład tajemnicą adwokacką) przez Pocztę Polską i diabli wiedzą kogo jeszcze – też cacy.

Michał Tomczyk

Źródło

 

Z prawniczego na ludzkie

APPENDIX] Tydzień temu to był jeszcze zwykły Monty Python z tą tarczą antykryzysową, a dla tego, co się właśnie wydarzyło, nie mam skali porównawczej – choć wyobraźnia moja jest równie nieprzebrana, jak nadzieje polskich przedsiębiorców, że „Tarcza 2.0” coś im da.

Myślałam, że jak już przewalczyłam te 180 stron w 5 wersjach, urobiłam się jak zwierzę przy tworzeniu instrukcji dla 6 rodzajów wsparcia, to będę mogła spocząć dzisiaj na kanapie i z czystym sumieniem oglądać „Dom z papieru”.

Tymczasem zamiast serialu Netfliksa czytam właśnie projekt ustawy stanowiącej uzupełnienie tarczy antykryzysowej, czyli właściwie appendix do ustawy, która nie funkcjonuje jeszcze nawet tygodnia.

Zmiany merytoryczne w stosunku do wcześniej uchwalonych regulacji, obowiązujących od 31 marca 2020 r., są właściwie kosmetyczne – dlatego miażdżąca większość błędów, jakie wskazałam w swoich opracowaniach, praktycznie zostaje (i uzupełnia się je o nową kolekcję błędów! <3 <3). Te ponad 100 stron to raczej dodanie przepisów, o których naszemu ustawodawcy zapomniało się ostatnio.

Ale i tym razem Najjaśniejszy Prawodawca zamierza dać czadu. O otwieraniu przesyłek przez Pocztę Polską trąbi już cały internet, ale atrakcji legislacyjnych jest znaczenie więcej. Mnie najbardziej urzekły przepisy dozwalające inwigilację użytkowników w internecie i zmuszanie każdego podmiotu, który świadczy usługi drogą elektroniczną, do ujawniania danych o użytkownikach na życzenie premiera. W jakim celu? W celu „zasilenia danymi narzędzi analitycznych służących do przeciwdziałania COVID-19, o których mowa w art. 11f ust. 6”.

Po co „zasilać narzędzia analityczne danymi” dowolnych użytkowników…?

To już słodka tajemnica władzy, bo z tego z ustawy się nie dowiemy. 🙂 🙂

„Art. 11g. 1. W celu przeciwdziałania COVID-19 Prezes Rady Ministrów, na wniosek ministra właściwego do spraw informatyzacji, w stanie zagrożenia epidemicznego, stanie epidemii ALBO STANIE KLĘSKI ŻYWIOŁOWEJ może wydawać polecenia usługodawcy świadczącemu usługi drogą elektroniczną, o którym mowa w art. 2 pkt 6 ustawy z dnia 18 lipca 2002 r. o świadczeniu usług drogą elektroniczną (Dz.U. z 2020 r. poz. 344), którego usługa:
1) jest kierowana do usługobiorców w rozumieniu art. 2 pkt 7 ustawy z dnia 18 lipca 2002 r. o świadczeniu usług drogą elektroniczną na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej,
2) jest dostępna w języku polskim lub
3) jest wykorzystywana przez usługobiorców na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej
– przekazywania ministrowi właściwemu do spraw informatyzacji danych dotyczących lokalizacji usługobiorcy W CELU ZASILENIA DANYMI narzędzi analitycznych służących do przeciwdziałania COVID-19, o których mowa w art. 11f ust. 6. Polecenia są wydawane w drodze decyzji administracyjnej, podlegają one natychmiastowemu wykonaniu z chwilą ich doręczenia lub ogłoszenia oraz nie wymagają uzasadnienia.
2. Szczegółowy zakres danych, sposób i tryb ich przekazywania mogą zostać określone w umowie pomiędzy ministrem właściwym do spraw informatyzacji a usługodawcą świadczącym usługi drogą elektroniczną”.

Cały projekt appendixu można znaleźć tutaj: https://www.prawo.pl/…/tarcz…/projekt_tarcza_ii-3.04.20.pdf…

P.S. Skoro pojawia się wzmianka o stanie klęski żywiołowej, to czyżby ktoś tu się szykował do wprowadzenia stanu nadzwyczajnego…?

Z prawniczego na ludzkie

źródło