Myślenice. Burmistrz domaga się przetestowania całej załogi miejscowych zakładów odzieżowych, które są wylęgarnią koronawirusa. Zarząd ma zrozumiałe obawy. A my apelujemy o poczucie odpowiedzialnosci.

– Chcę, aby testy na koronawirusa przeprowadzono u wszystkich pracowników Myślenickich Zakładów Odzieżowych – apeluje burmistrz Jarosław Szlachetka. Firma: – Nie wstrzymamy produkcji.

ŹRÓDŁO

 

Fakty

1.ponad 20% spośród tylko tych potwierdzonych przypadków koronawirusa w powiecie myślenickim to pracownicy MZO (Myślenickie Zakłady Odzieżowe) 13:69]

2.miejscowa jednostka SANEPID nałożyła obowiązek kwarantanny, łącznie w powiecie, na 164 osoby, w tym 130 osób to krąg ludzi stykających się bezpośrednio z 13 osobami z MZO u których wykryto i potwierdzono testami zakażenie koronawirusem. Przeprowadzone śledztwo wskazuje na to, że największe ognisko rozsiewu wirusa jest w zakładach MZO , a doszło do zakażeń najprawdopodobniej w zakładowym autobusie rozwożącym pracowników do domu.

3 MZO nie zamierza zamykać produkcji

Sanepid uspokaja: – Koronawirusa wykryto u mniej niż 5 procent załogi. Jesteśmy na bieżąco w kontakcie z osobami odpowiadającymi za bezpieczeństwo warunków pracy w zakładzie. Decyzję o nałożeniu kwarantanny na cały zakład podejmuje dyrekcja firmy – informuje Dominika Łatak-Glonek.

4.Burmistrz miasta, słusznie zresztą, zakłada że skala problemu moze być wielokrotnie większa, niż wskazują oficjalne dane i w związku z tym chce poznać prawdę:

 

Jarosław Szlachetka zwrócił się do stacji sanitarno-epidemiologicznej z prośbą, aby test na koronawirusa wykonano u wszystkich pracowników firmy. Tylko wtedy bowiem poznamy skalę zakażenia.

Samo poświęcenie szpitala myślenickiego może okazać się niewystarczającym zabiegiem, gwarantującym, że cuda będą się tu zdarzały częściej niż gdzie indziej. Burmistrz to rozumie, rozumie to także dyrekcja szpitala, czas, żeby zrozumiał to także zarząd MZO i władze sanepidu.

 

Popieramy postulat Burmistrza. Pytanie właściwe to – czy prawda o skali zakażeń musi automatycznie oznaczać zamknięcie zakładów? A może raczej pozwoli na racjonalizację decyzji o zatrudnieniu zdrowych i poddaniu kwarantannie zakażonych? Myślę, że warto rozpatrzyć postulat Burmistrza i położyć kres domysłom. Poza tym skutki ignorowania tej już groźnej dla okolicy sytuacji, mogą i nawet na pewno będą nie do udźwignięcia przez jedyny miejscowy i nie najlepiej przygotowany na ofensywę wirusa szpital.

Apelujemy do władz, Sanepidu i zarządu MZO

o decydowanie w tej sprawie z poczuciem odpowiedzialnosci.

 

Kuna2020Kraków

Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Cześć 15

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XV.

Gdy usłyszy się nazwisko abp Juliusza Paetza, to większości z nas, kojarzy się nam ono z molestowaniem przez niego kleryków z poznańskiego seminarium arcybiskupiego, i słusznie. Ale dlaczego do dzisiaj nikt ze świata dziennikarzy czy samych ludzi Kościoła, nie odpowiedział na pytanie, jak zatem wyglądała jego biskupia posługa w diecezji łomżyńskiej. Przecież ten kościelny dewiant seksualny, został tamtejszym ordynariuszem w wieku 48 lat i jego seksualne możliwości i „apetyt” na młodych kleryków był wówczas nieporównywalnie większy niż w 2002 roku, gdy problem seksualnych napaści na kleryków stał się już sprawą niemal publiczną.


Pracując przez lata w szkołach katolickich w archidiecezji chicagowskiej poznałem starszego księdza z diecezji łomżyńskiej, który corocznie był zapraszany na okres wakacji do Chicago, aby zastępować znanego i niezwykle aktywnego w środowisku Polonii księdza z diecezji bp Juliusza Paetza. Ponieważ starszy kapłan czuł się osamotniony w obcym kraju szybko nawiązał ze mną kontakt, a z czasem zaczął mówić nieco więcej o ówczesnej sytuacji w polskim Kościele, ale także w jego rodzimej diecezji. Diecezji rządzącej od 1983 roku silną ręką bp Juliusza Paetza.

I wówczas zrozumiałem, że ta silna biskupia ręka potrafi także sięgać do cudzych rozporków. Czy zatem nikt o tym nie wiedział? Okazuje się, że wiedzieli o tym wszyscy, od nuncjusza po wiejskich podlaskich proboszczów, ale wszyscy przy tym odwracali głowy w drugą stronę. Jak tłumaczył mi to wówczas straszy ksiądz kanonik z Podlasia? Otóż, że ordynariusza przysłał im do Łomży sam papież Polak, że biskup przyjaźni się i spotyka od lat z samym nuncjuszem i że ksiądz biskup jest przełożonym, któremu wszyscy są winni posłuszeństwo, a jeżeli robi coś złego to odpowie za to kiedyś przed Bogiem. Teraz od siebie mogę dodać, że kiedy obecnie odwiedzam tamtejsze podlaskie diecezje widzę zupełnie inny świat, którego nie rozumiałem z perspektywy Chicago.


Kto w latach osiemdziesiątych, w dobie jeszcze komuny, będąc klerykiem w podlaskim seminarium, odważyłby się oskarżyć o seksualną napaść swojego ordynariusza? Miałby przeciwko sobie wszystkich: całą diecezję, wszystkich wiernych, własną rodzinę, a nawet miejscowych dziennikarzy. Bo to Podlasie. Nie Warszawa, Kraków czy Poznań, a i tam przyszły metropolita radził sobie świetnie i nie napotykał na większy opór ze strony innych księży, wiernych czy mediów.


I tu pojawia się inny ważny problem, który obserwowałem od lat w USA, a mianowicie problem gwałtownego spadku rodzimych powołań we wszystkich diecezjach amerykańskich i masowego wówczas sprowadzania do pracy duszpasterskiej młodych księży z ubogich regionów świata. W wypadku metropolii chicagowskiej byli to księża z Polski, Meksyku, oraz z krajów Ameryki Łacińskiej i Filipin. Za każdego sprowadzonego do Chicago kapłana, diecezja jego pochodzenia dostawała kwotę za którą można było wówczas wykształcić w tych krajach od 5 do 15 kleryków.

„Kupowano” więc takich kapłanów, a z czasem kanonicznie inkardynowano ich do archidiecezji chicagowskiej, za zgodą ich rodzimych ordynariuszy. Kardynał z Chicago miał w ten sposób młodych księży i mógł ich wykazywać papieżowi przy wizytach „Ad lumina”, a biskupi z innych stron świata świeżutkie, zielone amerykańskie dolary.
Także ci młodzi księża sprowadzeni w ten sposób do Ameryki nie mieli powodów do narzekania, bo dostawali posady i wynagrodzenia o jakich nigdy nawet nie marzyli wcześniej. Pracowali ze swoimi rodakami, Polacy w polskich parafiach, Latynosi w kościołach latynoskich, a filipińscy księża z emigrantami z Filipin.

W ten sposób dziesiątki księży z diecezji łomżyńskiej, tarnowskiej, krakowskiej czy innych, dołączyli  do kleru amerykańskiego i pracują tam do dzisiaj. Nigdy nie sprzątali, nie pracowali na budowach czy fabrykach za najniższe stawki, jak ich parafianie, a przy tym cieszyli się szacunkiem i zarabiali stawki jak ich amerykańscy koledzy w koloratkach. Jednym słowem, wszyscy byli zachwyceni.


Swoją szansę w tym procederze znalazł także nowy ordynariusz łomżyński, bp Juliusz Paetz. Wiedział jak łakomym kąskiem jest dla wielu młodych księży wyrwanie się z zapyziałego Podlasia w wielki świat, ale wszystko miało swoją cenę. A dla nowego ordynariusza łomżyńskiego cena była jedna i kto był w stanie ją zaakceptować, ten wyjeżdżał.


Po latach okazało się, że ówczesny metropolita chicagowski, kard. Joseph Bernardin, także nie był obojętny na uroki młodych mężczyzn i powstał, trwający długie lata, proceder „przekazywania” sobie „duszpasterskiego wsparcia”. Ale przełomowym momentem okazał się w tym duszpasterskim biznesie 1988 rok. Wspomniany kardynał przeforsował wówczas zgodę papieża Jana Pawła II, na wyświęcenie na biskupa pomocniczego swojej archidiecezji, urodzonego w 1924 roku w Chicago i pochodzącego z rodziny polskich emigrantów ks. Thaddeusa Josepha Jakubowskiego. Jak się szybko okazało, nowo wyświęcony amerykański biskup był moralnie wart swojego kardynalskiego protektora. A ponieważ, jako biskup pomocniczy w archidiecezji nadzorował także polonijne szkoły i parafie w archidiecezji, wiem dobrze o czym piszę.


Nie wiem kiedy biskup łomżyński i nowy biskup pomocniczy chicagowski poznali się bliżej, niektórzy księża z Chicago twierdzą, że znali się dobrze jeszcze z okresu rzymskiego, ale obaj hierarchowie szybko wpadli na pomysł udoskonalenia przepływu młodych kadr pomiędzy obu diecezjami. Był to iście szatański pomysł, który szybko wcielili w życie…


Ciąg dalszy nastąpi.

 

Andrzej Gerlach

Katastrofalna susza. Ignorancja Ardanowskiego, ministra rolnictwa. Ceny żywności poszybują o 20% w górę.

Prezydent pod rękę z ministrem rolnictwa plują rolnikom w twarz. Wysyłają sobie listy pochwalne chwaląc jeden drugiego i wysługują się w tym wszystkim pracownikami KRUS’u. Kampania wyborcza za nasze pieniądze. Ogromna susza likwiduje rolnictwo ale to nie jest przeszkoda w kampanii. Wyścig o władze ważniejszy.

Opublikowany przez Agrounia Wtorek, 21 kwietnia 2020

Nic dodać nic ująć . Bardzo dobry komentarz Rolnika na temat polityków odpowiedzialnych za kłamliwy PR w czasie pandemii i katastrofalnej suszy!! Posłuchajcie młodego, inteligentnego rolnika, którego minister rolnictwa i prezydent /kandydat mają głęboko w tyle, a interesują się wyłącznie utrzymaniem władzy.

Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 13 i 14

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XIII.

 

W dniu wczorajszym, 2 lutego 2020 roku, abp Juliusz Paetz, gdyby żył, obchodziłby swoje 85-te urodziny, więc w ramach tej rocznicy ogłosiłem swoja małą amnestię i zastąpiłem wpis o nim, wpisem o gromnicy i polskich zakonnicach.


Dostaję wiele pytań od Państwa na temat osoby abp Juliusza Paetza i całego cyklu mu poświęconego. Dlaczego media ten temat odpuściły? Dlaczego nikt o metropolicie poznańskim nie pisze wszystkiego, a jedynie wszyscy ograniczają się do wątku molestowania kleryków w poznańskim seminarium, jak gdyby był to jednorazowy wypadek przy pracy starszego pana? Nie wiem, ale żadne media nie chciały nigdy zająć się tym tematem dogłębnie i wydrukować cokolwiek na ten temat. I tyle mogę w tej sprawie uczciwie napisać.

 

 

 


I druga kwestia. Czy napiszę o tym książkę? Mam na ten temat mnóstwo dokumentów i zdjęć, podobnie jak w wypadku innych tematów dotyczących Kościoła, którymi się dziele z Państwem na moim profilu od przeszło dwóch lat, więc niczego nie wykluczam na tym etapie. Może rzeczywiście Państwo i mój starszy syn macie rację, że powinienem ujawnić wszystko opinii publicznej i opublikować to w formie książki popularnonaukowej, gdyż wówczas nie byłbym ograniczony zarówno w formie jak i w treści, tak jak to jest w wypadku Facebooka.

 

Jeżeli pomysł na napisanie takiej książki dojrzeje, to Państwo będziecie o tym wiedzieć jako pierwsi. A może powinien powstać cały cykl takich publikacji poświęcony Kościołowi i wszystkich afer obyczajowych i finansowych z nim związanych? Póki co dziękuję wszystkim, którzy wspierają mnie swoimi wpisami, zarówno tymi publicznymi jak i tymi prywatnymi. Dziękuję także tym ludziom Kościoła, którzy z życzliwością kibicują mi i także mobilizują do dalszej aktywności.


Jednak w sposób szczególny pragnę podziękować tym wszystkim hierarchom kościelnym, wszelkich szczebli i godności, którzy swoja pazernością, wyuzdaniem seksualnym, zakłamaniem i swoim upadkiem moralnym, zapewniają mi tematy do pisania na długie jeszcze lata.


Ta moja wczorajsza rocznicowa amnestia na abp Juliusza Paetza dobiegła końca, więc powracam do kontynuowania cyklu o jego grzesznym życiu. Pozostałych kościelnych grzeszników w sutannach i habitach proszę o wyrozumiałość. Wcale o was nie zapomniałem. Na was też panowie przyjdzie pora. Cierpliwości.

 

 

***

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XIV.

Z wielkim żalem opuszczał wiosną 1983 roku, Rzym i jego wyjątkowe uroki, nowo konsekrowany ordynariusz łomżyński, bp Juliusz Paetz. Opuszczał z żalem miejsca i ludzi z którymi związany był przez ostatnie lata. Ale nie opuszczał wówczas Rzymu do końca, bo pozostawił sobie swoją osobistą przystań, którą było luksusowe mieszkanie, niemal na obrzeżach Watykanu. To stara, pięknie odrestaurowana, historyczna kamienica, 50 metrów od Via del Conciliazione, 15 minut spacerkiem od Placu przed Bazyliką Świętego Piotra. A więc niemal w bezpośrednim sąsiedztwie Watykanu. Czy to sentyment do Serca Kościoła? Nie sądzę.


Czy kupienie w takim miejscu tak drogiego mieszkania, przez hierarchę, który wie, że właśnie prawdopodobnie na zawsze opuszcza Watykan, bo zostaje biskupem w odległej od Rzymu diecezji, to coś wyjątkowego? Okazuje się, że nie. A właściwie powinienem napisać, że to częste zjawisko. W bezpośrednim sąsiedztwie Watykanu, gdzie ceny mieszkań osiągają niebotyczne ceny za każdy metr kwadratowy powierzchni, szacuje się, że przeszło 27000 mieszkań należy wyłącznie do ludzi Kościoła.

Dotarłem do statystyk opracowanych przez zaprzyjaźnionego watykanistę, który na podstawie informacji z urzędu miasta, opisuje to zjawisko znacznie szerzej. I nie są to mieszkania o znanym nam standardzie mieszkań w bloku. To apartamenty wyremontowane i wyposażone w marmurowe posadzki i sprzęt godny pałaców i rezydencji głów państw.

To niewątpliwie świetna lokata kapitału, ale nikt ich nie wynajmuje dla zysku. Takie mieszkania kupuje się bowiem, aby zapewnić sobie dyskrecję i niezależność przy ewentualnych odwiedzinach Wiecznego Miasta, gdzie dyskretnie można się spotkać z kimkolwiek i uniknąć wścibskich oczu dziennikarzy czy złośliwych kolegów z różnych watykańskich dykasterii Kościoła.


Mogę opisać Państwu mieszkanie przy Via del Conciliazione, które w tym momencie interesuje nas najbardziej, bo posiadam, aż pięć jego opisów, a ponieważ są niemal identyczne, więc uważam je za w pełni wiarygodne.
Mieszkanie to znajduje się na pierwszym piętrze gustownie odrestaurowanej starej kamienicy i jako nieliczne nie posiada wizytówki na drzwiach, ani żadnej innej informacji o właścicielu, chociażby na spisie lokatorów.


Po wejściu do mieszkania, uderzają śnieżnobiałe marmurowe posadzki, kremowo białe ściany i w centralnej części potężnego salonu wielki bursztynowy krucyfiks. Mieszkanie posiada gustownie połączoną kuchnię z salonem, co stanowi niemal integralną całość. Apartament wyposażony jest w stare stylowe meble, a la Ludwik XVI, które podobno kosztowały krocie i były zamawiane po specjalnej konsultacji z dekoratorem wnętrz, który planował całość urządzenia tego gustownego mieszkania.


Sypialnia dla gości jest mniejsza i jest wyposażona w łózko dla dwóch osób, szafę i biurko. Natomiast sypialnia główna przeznaczona dla właściciela, jest prawdziwym dowodem skromności i umiaru naszych sług Bożych. Sypialnia jest olbrzymia i wyposażona w potężne łózko ze specjalnym materacem, stary sekretarzyk z kosmetykami i dwudrzwiową szafę. Wszystkie meble gustowne i zamówione do tego wnętrza.


Ale największe wrażenie na wielu szczęśliwcach, którzy korzystali z tego apartamentu robią dwie łazienki. Mniejsza dla gości i wielki pokój kąpielowy dla świętobliwego właściciela całości. Juliusz Paetz życzył sobie, aby ta duża łazienka była wykończona marmurami i wyposażona w potężną wannę na kilka osób oraz armaturę najwyższej jakości. Całość dopełniały gustowne detale dekoracyjne.


To tam w rzymskim mieszkaniu przyjmował tych o których mówił, że : „fajnie mieć kogoś do kogo można się przytulić i mieć świadomość, że jest”. Kiedy ktoś dostawał klucze i adres tego mieszkania to wiedział na co się decyduje. A decydowało się przez te lata wielu. Także tych, których nazwiska dzisiaj błyszczą na stronach internetowych polskich diecezji czy watykańskich urzędów i placówek dyplomatycznych.

Wielu dzisiaj udaje, że nie zna ani tego mieszkania, ani tego adresu. Klucze do tego mieszkania dostawali także wybrani klerycy i młodzi księża z diecezji łomżyńskiej, a potem archidiecezji poznańskiej, wyjeżdżający na „wakacje” do Rzymu. Tylko dziwnym trafem zjawiał się tam wówczas także gospodarz mieszkania. Ale kto powiedział, ze uroki Wiecznego Miasta są za darmo…


To nie do końca tak, że arcybiskup tylko molestował kleryków podległego mu poznańskiego seminarium, bo przyjeżdżali do jego rzymskiego mieszkania także tacy, którzy robili to w pełni dobrowolnie i zupełnie świadomie. Jeden z nich powiedział o tym wprost, że: „dopiero w seminarium zaakceptowałem swój homoseksualizm”. A wtedy wszystko jest prostsze…

 

Hierarcha swoim wybrańcom, których gościł u siebie mówił, że to tylko „baccione” (z włoskiego „pocałunek”, „całus”). To określenie stało się z czasem niemal symbolem i hasłem wywoławczym. Wystarczyło czasami jedno słowo i wszyscy wiedzieli o co chodzi. Po prostu „baccione” i tyle. Gdyby te marmurowe posadzki i ta wielka kilkuosobowa wanna w rzymskim mieszkania abp Juliusza Paetza mogły mówić, pewnie dowiedzielibyśmy się wielu intymnych szczegółów ze spotkań „baccione”, wartych zapewne niejednej jeszcze publikacji.


Patrzył na to przez kilka dziesięcioleci także sam Chrystus, z wielkiego bursztynowego krucyfiksu zawieszonego w salonie mieszkania… Ale on w tej sprawie także milczy.
Ciąg dalszy nastąpi.

 

Andrzej Gerlach

Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 12

ABP JULIUSZ PAETZ – część XII.

Dzień 16 października 1978 roku przeszedł do historii nie tylko Kościoła Powszechnego, ale także stał się przełomową datą dla milionów katolików w Polsce. Metropolita krakowski, 58-letni wówczas kard. Karol Wojtyła, został następcą Świętego Piotra na stolicy biskupiej w Rzymie. Hierarcha Kościoła z kraju komunistycznego został wybrany Głową Kościoła Katolickiego.

Także dla młodego księdza z archidiecezji poznańskiej, od lat pracującego dla dwóch dotychczasowych papieży, rozpoczął się wyjątkowy okres w jego dotychczasowej kościelnej karierze, gdyż kolejnym trzecim papieżem dla którego miał teraz pracować był jego rodak.


Aktywny gej, współpracownik służb specjalnych PRL, człowiek z jednej strony cyniczny i bezwzględny, ale z drugiej strony przymilny, ujmujący w zachowaniu, delikatny i niezwykle oddany swoim przełożonym. Z jednej strony służący z wielkim oddaniem na papieskim dworze, z drugiej strony uwielbiający dworski ceremoniał i pławiący się od lat w otaczającym go luksusie i sam chętnie gromadzący liczne dobra doczesne. W ciągu dnia codziennie stojący przy ołtarzu u boku papieża, pracujący w apartamentach papieskich i witający każdego niemal gościa, który oczekuje w Pałacu Apostolskim na spotkanie z Głową Kościoła,  wieczorem bywalec saun dla gejów, uczestnik orgii z udziałem innych hierarchów watykańskich i klient młodych męskich prostytutek obsługujących ziemskich urzędników Pana Boga. I tak to trwało od lat, aż do ostatnich miesięcy 1982 roku.


Nie wiadomo kiedy, czy w październiku czy w listopadzie 1982 roku, doszło do skandalu z udziałem samego prałata z Poznania i dwóch innych księży, urzędników zatrudnionych w kościelnej centrali. Nie jestem w stanie dziś ustalić z jakich pochodzili krajów i na czym polegał dokładnie skandal jaki wywołali ci panowie na mieście, ale Watykan postanowił się ich pozbyć i w ten sposób skutecznie wyciszyć całą sprawę. Jedynie co udało mi się ustalić w tej kwestii to to, że jeden ze wspomnianych księży pochodził z kraju azjatyckiego, a drugi z kręgu języka hiszpańskiego. Nie wykluczone, że nawet z samej Hiszpanii.

W Watykanie od wieków w takich sytuacjach stosowano zasadę pozbycia się człowieka z centrali, poprzez „kopa w teren”, najczęściej do diecezji włoskiej lub kraju z którego dany delikwent pochodził. Czyli usunięcie, ale poprzez równoczesny awans i odpowiednie stanowisko, z dala jednak od Rzymu. Stosowano taką politykę personalną głównie w odniesieniu do tych, którym wiele zawdzięczano i którzy dużo wiedzieli, a ks. Juliusz Paetz wiedział dużo. Za dużo.


Sam abp Juliusz Paetz, po wielu latach, opowiadał to tak. „Przed Świętami Bożego Narodzenia w 1982 roku, zostałem wezwany do Ojca Świętego, który niespodziewanie poinformował mnie, że zostałem mianowany ordynariuszem łomżyńskim”. Czy padły wówczas jakiekolwiek inne słowa wyjaśnienia, upomnienia czy nagany ze strony Jana Pawła II, zapewne nie dowiemy się już nigdy. Obaj uczestniczący w tej rozmowie panowie już nie żyją, a z ich spotkania nikt dokumentacji nie sporządzał. Musimy więc pozostać w tym względzie przy osobistej relacji świeżo upieczonego biskupa nominata z diecezji łomżyńskiej.


Oficjalny dokument papieski z nominacją dla księdza prałata Juliusza Paetza na biskupstwo łomżyńskie datowany jest na dzień 20 grudnia 1982 roku. I tyle w tej sprawie wiemy na pewno. Uroczystej sakry biskupiej udzielił mu w Bazylice Świętego Piotra w dniu 6 stycznia 1983 roku, a więc w święto Trzech Króli, sam papież Jan Paweł II, a współkonsekratorami byli…, i tu ciekawostka. Jednym z nich był hiszpański abp Eduardo Martines Somalo z Sekretariatu Stanu, a drugim hinduski abp Duraisamy Simon Lourdusamy, ówczesny sekretarz Kongregacji Do Spraw Ewangelizacji Narodów.

Obaj wybrani do tej uroczystości konsekratorzy niestety o nie najwyższych standardach moralnych i obaj grzeszący z tych samych przykazań co klęczący przed nimi wówczas w bazylice biskup nominat. Przypadek? Może. Lecz jeżeli tak, to papież Jan Paweł II miał wyjątkowo pechową rękę do doboru kadr. A dodam tu tylko, że ten pierwszy od papieża z Polski w 1988 roku otrzymał biret kardynalski, a ten drugi od Jana Pawła II taki sam biret otrzymał trzy lata wcześniej. Przypadek? Jeszcze jeden?


Nowo mianowany ordynariusz łomżyński przyjął herb i zawołanie biskupie „In nomine Domini” („W imię Pańskie”). Już w Rzymie zaopatrzył się w odpowiednie szaty biskupie, pastorał i inne akcesoria, ale opóźniał jak mógł wyjazd do swojej nowej diecezji. Dotarł tam dopiero po przeszło dwóch miesiącach i uroczysty ingres do katedry łomżyńskiej pod wezwaniem Św. Michała Archanioła odbył dopiero w dniu 13 marca 1983 roku.


Spędził bowiem w Rzymie swoje najlepsze lata życia, tu zostawiał swój dotychczasowy świat, ten kościelny i ten…, gejowski. I swoich męskich „przyjaciół”. Jako bliski współpracownik aż trzech kolejnych papieży, liczył niewątpliwie na szybki awans i fioletową, a w przyszłości być może nawet kardynalską sutannę, ale równocześnie spodziewał się pozostać na zawsze w Rzymie i budować swoją karierę w cieniu Bazyliki Świętego Piotra.

W dalekiej Łomży czekał na niego co prawda tron biskupi,opuszczony po śmierci wcześniejszego rządcy tej diecezji, bp Mikołaja Sasinowskiego, zmarłego w dniu 6 września 1982 roku, ale łomżyńska diecezja i polska smutna rzeczywistość trwającego jeszcze wówczas stanu wojennego, to nie słoneczny, piękny Rzym i jego wszystkie, także te grzeszne, uroki.


Kolejną niewyjaśnioną zagadką, na którą nie potrafię w dniu dzisiejszym jednoznacznie odpowiedzieć, jest kwestia wyjątkowo wysokiej odprawy, jaką otrzymał biskup nominat Juliusz Paetz z chwilą odejścia ze służby dla Stolicy Apostolskiej. Odprawa dla każdego odchodzącego kościelnego urzędnika w takich przypadkach była zawsze uzależniona od wysługi lat i ściśle określały ją watykańskie przepisy. W tym jednak przypadku kościelna centrala wyjątkowo szczodrze potraktowała odchodzącego na biskupstwo do Łomży Juliusza Paetza.


Całą otrzymaną wówczas kwotę biskup Juliusz Paetz postanowił jednak pozostawić w Rzymie i zainwestować ją w nieruchomości. Nabył wówczas w najbliższym sąsiedztwie Watykanu luksusowe mieszkanie, które dokładniej opiszę w kolejnych odsłonach tej opowieści, gdyż to rzymskie mieszkanie odegra w niej niebagatelną, a niektórych pikantnych jej wątkach, wręcz kluczową rolę.
Ciąg dalszy nastąpi.

Andrzej Gerlach

Państwo Wyznaniowe w Świecie Nauki

Proponujemy reedycję starego artykułu, sprzed 5 lat. Wydaje się, że dziś problem jest na tyle widoczny, że już nikt nie będzie nas podejrzewać o sianie paniki i robienie afery z niczego, jak to było w maju 2015 roku. Poza tym problem wciąż nabrzmiewa i niestety póki co teologia ma swoich możnych sponsorów, popierających ją gorąco polityków POPISU, i spory fanklub wśród młodzieży z formacji inteligencji katolickiej. Liczymy jednak na to, że władze uniwersytetów, jakkolwiek mocno ograniczani w swojej autonomii dzięki wysiłkom byłego ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego Jarosława Gowina, stawią wystarczająco zdecydowany opór tym wysiłkom i uchronią studiującą młodzież i naukowców przed wciskaniem Ducha św. w obszar Nauki.

 

 

Dziś chcę przedstawić Wam, drogie Czytelniczki i równie drodzy Czytelnicy, jeden z bardziej bulwersujących przykładów i jednocześnie dowodów na to, że Państwo Wyznaniowe to nie jest już tylko groźba, ale fakt dokonany.O ile większość przejawów postępującej klerykalizacji jest widoczna gołym okiem, bo spotykamy je w przestrzeni publicznej, o tyle te, toczące od wewnątrz świat nauki, przechodzą prawie bez echa, bocznym nurtem, niezauważalnie dla przeciętnego obywatela. Dorota Wójcik, prezeska Fundacji Wolność od Religii, przeciętną osobą nie jest i tropi wszelkie działania niezgodne z prawem polskim, Konstytucją i po prostu z logiką człowieka racjonalnie myślącego. Tym razem interweniowała w sprawie Nauki. Nie jest mi wiadome, czy świat nauki zareagował w jakikolwiek sposób, ale spuśćmy na to zasłonę niepewności z lekkim deseniem zażenowania.

Kilka faktów tytułem wprowadzenia;

2013 r. ks. Miłosz Hołda – obrona rozprawy doktorskiej pt „ Epistemologiczne argumenty za istnieniem Boga. Próba teistycznego uprawomocnienia poznawczych roszczeń nauki” , na Wydziale Filozofii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego  Jana Pawła II.

2014 r. ukazała się książka pod innym nieco tytułem: ” Teistyczne podstawy nauki. Epistemologiczne argumenty za istnieniem Boga”

2015 r. uhonorowano powyższą rozprawę doktorską Nagrodą Państwową za wybitne osiągnięcia naukowe w kategorii „wyróżnione doktoraty”

Poniżej przedstawiam z prawdziwą przyjemnością i polecam Waszej uwadze merytoryczną krytykę zawartości doktoratu ks. Hołdy

Alvert Jann

Czy teizm ma sens?
Teizm, wiara w istnienie boga, powstał kilka tysięcy lat temu. Na gruncie nauki teizm utracił praktycznie wszelkie znaczenie, jest co najwyżej osobistym przekonaniem niektórych naukowców. Mimo to ciągle ukazują się publikacje, w których dowodzi się jego poznawczej wartości, domaga miejsca w nauce. Przeczytałem właśnie książkę ks. dr Miłosza Hołdy „Teistyczne podstawy nauki. Epistemologiczne argumenty za istnieniem Boga” (Biblos, Tarnów 2014). Jest to rozprawa doktorska wyróżniona nagrodą premiera rządu RP w 2015 r. Chciałbym podzielić się wrażeniami.

Teizm i magizm
Ks. dr Hołda przedstawia poglądy kilku współczesnych zwolenników teizmu, zajmujących się filozoficznymi problemami nauki. W formie komentarzy przedstawia też własne poglądy.
Prezentowani autorzy, jak i autor książki, są przekonani, że bez boskiego intelektu niemożliwa byłaby nauka i poznawanie świata przez człowieka. Inaczej mówiąc, nauka jest możliwa tylko dzięki temu, że obiektywnie istnieje boski umysł. Możliwość i prawomocność wiedzy/nauki wymaga – piszą – odwołania się do boga. Zaś to, że świat poznajemy, że istnieje wiedza naukowa, ma dowodzić istnienia boga.
magia2To przedziwna konstrukcja intelektualna opierająca się na domniemaniach, nieuzasadnionych tezach i bezpodstawnym wnioskowaniu. Powstaje pytanie, jak coś takiego może stać się podstawą nadania stopnia naukowego? Gdyby to była praca o myśli teologicznej, nie widziałbym problemu, jeżeli tylko analiza wykonana byłaby rzetelnie. Można napisać wartościową pracę doktorską o magii, o duchach i zjawach w kulturze ludowej, o średniowiecznej alchemii. Są to zjawiska istotne w kulturze magia1różnych społeczeństw i z różnych powodów mogą być przedmiotem badań naukowych. Ale czy można napisać pracę doktorską nie o magii, lecz z magii, twórczo rozwijając teorię i praktykę magii uprawianej np. przez tubylców z wysp Zachodniego Pacyfiku na początku XX w.? Magię i kulturę tych ludów przedstawił wówczas Bronisław Malinowski w książkach, które dały mu światową sławę i katedrę na Uniwersytecie Londyńskim. Ale Malinowski nie rozwijał twórczo magii jako takiej.

Zaś Hołda magia4pisze nie tyle o teizmie, lecz głosi teizm, a ponadto chce, by teizm stał się istotnym składnikiem nauki współczesnej.
Wyobraźmy sobie teraz następującą sytuację. Oto pojawia się dziś wykształcony mieszkaniec wysp Pacyfiku i przedstawia jako rozprawę doktorską dziełko, w którym dowodzi racji magii. Pisze też, że wypowiadając zaklęcia możemy spowodować realne skutki, problem jedynie w tym, by zaklęcia były wypowiedziane prawidłowo. Jego książka ma dowodzić istnienia magicznych sił tajemnych. W konkluzjach tubylec z wysp Pacyfiku twierdzi, że magizm (wiara w magię) „jest stanowiskiem mającym wiele do powiedzenia w istotnych, dyskutowanych współcześnie w filozofii, kwestiach, co więcej, ma do zaproponowania interesujące rozwiązania i winien być brany pod uwagę w tych dyskusjach jako relewantne stanowisko”. Cytat powyższy pochodzi z książki ks. Hołdy i w oryginale odnosi się nie do magizmu, ale do „chrześcijańskiego teizmu” (s. 276).

Nie jest wykluczone, że – wzorem teistów – także magiści mogą żądać pełnoprawnego miejsca w filozofii i magia7w nauce (tak, tak, roszczenia teistów dotyczą także nauk ścisłych i eksperymentalnych, chociaż nie kwapią się do przedstawienia eksperymentu dowodzącego istnienia boga). Wyznawcy magii mogliby też domagać się w swojej dziedzinie stopni i tytułów naukowych, grantów na badania, funduszy ministerialnych na prowadzenie wyższych uczelni.

Pamiętajmy, w Polsce istnieje nie tylko Katolicki Uniwersytet Lubelski, zajmujący się konfesyjnie bytami nadprzyrodzonymi, gdzie ks. dr Hołda zrobił doktorat. Działa także samozwańczy Uniwersytet Nauk magia3Magicznych, zajmujący się badawczo i misyjnie magią. Jest tam Wydział Tajników Wróżbiarstwa i Wydział Kunsztów Czarodziejskich. Na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim działa Katedra Pneumatologii, Eklezjologii i Mariologii (pneumatologia to nauka o Duchu Świętym) oraz Wydział Teologii Duchowości Katolickiej, a teologia kryje się też pod przykrywką filozofii. Oba uniwersytety mają zbieżne zainteresowania, kultywują starożytną wiarę w moce tajemne. Jestem przekonany, że w ramach magiczno-teistycznego ekumenizmu placówki te powinny się połączyć. Zaskakujące mariaże są możliwe. Np. ponad historycznymi podziałami jednoczą się dziś obrońcy uboju rytualnego i obrońcy inkwizycji.

Czy magizm i teizm można postawić na jednaj płaszczyźnie? Współcześnie między teizmem a magizmem jest tylko jedna istotna różnica. Jaka? Teizm jest w naszej kulturze zinstytucjonalizowany, magizm już nie. Instytucjonalizacja oznacza uznanie, można by powiedzieć – oficjalne uznanie. Teizm i teologia magiafunkcjonują oficjalnie, w świetle reflektorów, są uprawiane na państwowych uniwersytetach. Magizm funkcjonuje w cieniu, jakby w podziemiu, chociaż nie w całkowitym ukryciu. Sądząc po sukcesach teologii, w Polsce także magizm może wybić się na powierzchnię. W Narodowym Centrum Nauki (instytucja państwowa, która finansuje badania naukowe), teologia, tj. nauka o bogu, stanowi równoprawny dział i dzięki temu – jak można przypuszczać – prace nad poznawaniem bytów nadprzyrodzonych czynią znaczne postępy. Wiemy o tych bytach coraz więcej. Dlaczegoż nie mogłoby się znaleźć miejsce dla magizmu?

Teizm i magizm, religia i magia, mają wiele wspólnego. Warto podkreślać nie tylko różnice, ale także głębsze podobieństwo. Różnic nie zamierzam pomijać, ale trzeba zauważyć, że są one wyolbrzymiane przez teologię, Kościół, czasami także przez badaczy. W istocie są to różnice odmian, a nie gatunków. To tak jak różnice między różą białą i czerwoną, a nie między psem a kotem (kotką), którzy nie mogą wydawać wspólnego potomstwa. Teizm i magizm mogą, to jeden gatunek.

Głębokie pokrewieństwo między magią i religią można zilustrować następująco. W magii na wyspach Zachodniego Pacyfiku (i nie tylko tam) idzie np. o bezbłędne wypowiedzenie właściwego zaklęcia, by wpłynąć na moce tajemne. W znanych nam religiach można zwracać się o do świętego o wstawiennictwo u boga, by spowodować uzdrowienie. Zaś sakramentalna czynność, jaką jest chrzest, powoduje związek z bogiem, którego – według kleru – w żaden sposób nie da się odkręcić, bo jest on zaklepany w niebie. W innej religii bez tzw. obrzezania, obcięcia napletka, nie ma „przymierza” z bogiem.

Moderniści religijni chcieliby tę mechaniczną czynność zastąpić aktem czysto symbolicznym. Bezskutecznie. Nie drążmy tematu. Zarówno w magii, jak i w religii, kluczowe znaczenie ma wyobrażenie mocy nadprzyrodzonych oraz zakląć i rytuałów, które oznaczać mają realny związek z tymi siłami. Wspólnym przekonaniem jest dualizm ontologiczny, wiara, że istnieją dwa rodzaje rzeczywistości – naturalna i nadnaturalna.

Bliskość magii i teizmu ujawnia się także, jeżeli uwzględnimy zmodernizowane wersje tego ostatniego. Warto na przykład zwrócić uwagę, że związane z magią pojęcie „mana” (siły tajemne przenikające wszystko, w które wierzyli tubylcy na wyspach Zachodniego Pacyfiku) ma wiele wspólnego z najnowocześniejszym pojęciem boga, propagowanym przez niektórych teologów i religijnych naukowców. Jaki to bóg? To duchowa, transcendentna istota przenikająca przyrodę, ale nie tożsama z przyrodą, istniejąca także poza przyrodą.

Teistyczne argumenty

Hołda, przedstawiając poglądy autorów wyznających teizm, czasami zgłasza drobne wątpliwości, ale zasadniczo je akceptuje. Nie wskazuje na błędy, absurdy, pozbawione podstaw wnioskowania. Nie sposób tu wnikać w szczegóły, poprzestanę na kilku kwestiach kluczowych i przykładach.
Przedstawiając prace kilku współczesnych wyznawców teizmu Hołda koncentruje się na problemie, jak możliwe jest uzyskiwanie przez człowieka wiedzy prawdziwej, jak możliwa jest nauka? Odrzucane są rozwiązania naturalistyczne/empiryczne. Argumenty są powierzchowne, gołosłowne, za to wniosek mocny: aby wyjaśnić istnienie nauki, musimy odwołać się do boga. Innymi słowy, naukę zawdzięczamy bogu, jak zresztą wszystko.

Oto przykład. Obszerny rozdział poświęca Hołda poglądom J.P. Morelanda. Autor ten sądzi, że istnienie świadomości i jej koherencja z rzeczywistością fizyczną (dzięki temu możemy poznawać świat), daje się wyjaśnić tylko jako dzieło boga: „materia nie miała sama z siebie (tzn. naturalnej) możliwości wygenerowania myślenia, a jeżeli pojawiło się ono na pewnym etapie jej rozwoju, to jest to pochodna Bożej wszechmocy, a nie mocy materii. Zdarzenia mentalne przejawiają wyjątkowe cechy, których nie posiadają żadne inne emergentne byty” (s. 44). Moreland odrzuca naturalistyczny pogląd na genezę świadomości ludzkiej. Jego argumentacja sprowadza się do gołosłownych zapewnień, że właściwości mentalne (świadomość ludzka) nie mogą wyłonić się z rzeczywistości fizycznej, mają boskie pochodzenie.

Od siebie Hołda pisze: „fakt, że świadomość nie może pojawić się inaczej, jak tylko pochodząc od świadomości odwiecznej, wskazuje na nieodzowność przywoływania bytu istniejącego odwiecznie”, tj. boga (s. 82). Otóż nie ma żadnych dowodów na ten rzekomy „fakt”, nie ma takiego faktu.
Badania przyrody i teoria ewolucji pozwalają śledzić, jak stopniowo rozwijał się w organizmach żywych układ nerwowy i mózg, psychika i świadomość. Ten proces jest znany i zbadany dość dokładnie. A dlaczego możliwe jest poznawanie świata? Teiści widzą w tym sprawstwo boga i argument na rzecz jego istnienia. Naturalizm dostarcza innego wyjaśnienia.

Mamy zdolność poznawania świata, bowiem jesteśmy jego częścią, z niego wyewoluowaliśmy i jesteśmy z nim „z natury” kompatybilni. Nawet rośliny w swoisty sposób poznają otoczenie. Bez zdolności poznawczych nie moglibyśmy powstać i istnieć. W żaden sposób zdolności te nie dowodzą istnienia boga. Teoria ewolucji, a nie bóg, to najlepsze wyjaśnienie, jakie znamy. Wprawdzie nauka nie wyjaśnia wszystkich procesów związanych z powstaniem życia i z funkcjonowaniem ludzkiego mózgu, ale pogląd, że nie będzie w stanie tego zrobić, grzeszy naiwnością.

Powiedzmy wyraźnie, wyjaśnień dostarczyć mogą tylko badania neurologiczne i biochemiczne, a teolodzy, księża, filozofowie, literaci, nie mają w tej sprawie nic do wyjaśniania. Teizm dostarcza wyjaśnień pozornych. To tak, jakby na pytanie, dlaczego dzieci dziedziczą pewne cechy po rodzicach, odpowiedzieć – pomijając genetykę – że jest to rezultat mocy bożej.
Nauka nie wyjaśnia wszystkiego, ale religia nic nie wyjaśnia. Tam, gdzie nie ma dziś odpowiedzi, uczciwie trzeba powiedzieć: nie wiem. Teiści udzielają odpowiedzi mitologicznych, wskazują na boga. Nie od dziś bywają posądzani o chęć oszustwa.

Teizm i nauka

Ks. Hołda pisze, że nauka nie jest sprzeczna z teizmem (s. 82 i inne). To nieprawda. Trzeba powiedzieć wyraźnie – teizm jest sprzeczny z nauką. Naukowiec może wierzyć w boga, w magię, nawet we wróżby tarota. Ale są to jego osobiste przekonania czy dziwactwa. Natomiast teizm jest z nauką sprzeczny. Dlaczego? Nauka jest sposobem poznawania świata poddanym dziś rygorystycznym zasadom metodologii prowadzenia badań. Opiera się na wynikach bezpośredniej lub pośredniej obserwacji, którą można wielokrotnie powtarzać, poddawać krytycznej analizie, sprawdzać, czy została prawidłowo wykonana (obserwacja pośrednia polega na badaniu objawów czy wskaźników dotyczących badanego obiektu, chociaż sam obiekt może być niedostępny obserwacji).

Otóż nie ma żadnych dowodów spełniających naukowe wymogi, które wskazywałyby na istnienie boga czy innych bytów nadnaturalnych. Nikt nie dostarczył takich dowodów. Nie jest jednak prawdą, że nauka nie ma nic do powiedzenia w kwestii istnienia boga. Ma, i to dużo. Badania naukowe wskazują, że pojęcie bogów, bytów nadnaturalnych, także znanego nam dzisiejszego boga, należy do dziedziny wyobrażeń mitologicznych, ukształtowanych w czasach archaicznych/starożytnych. Zeus, Ozyrys, magiczne siły tajemne, znany nam dzisiejszy bóg, transcendencja, absolut, należą do jednej i tej samej kategorii starodawnych pojęć mitologicznych. Wraz z przemianami zachodzącymi w kulturze, wyobrażenia te zmieniały powłokę, podlegały unacześnieniu.

magia5Z archaicznych czasów pochodzi sam podział na byty naturalne i nadnaturalne, czyli dualizm ontologiczny (przekonanie, że istnieją dwa rodzaje rzeczywistości, naturalna i nadnaturalna). Nie jest to żadna teoria dostarczająca nam jakiejkolwiek wartościowej wiedzy o świecie. To jedynie pochodzące z odległych czasów mitologiczne wyobrażenie. Podział na rzeczywistość naturalną i nadnaturalną nie odpowiada rzeczywistości, na gruncie nauki nie jest brany pod uwagę. Bo nic za nim nie przemawia. Nie ma dowodów spełniających wymogi obowiązujące w nauce, świadczących o istnieniu boga i bytów nadnaturalnych. Dlatego nauka odrzuciła dualizm ontologiczny, stanęła na gruncie naturalizmu uznając, że istnieje tylko rzeczywistość naturalna, tj. przyroda i jej pochodnie, przeżycia psychiczne, świadomość, wiedza ludzka, a nie boska. Natomiast kwintesencją religii i teizmu jest przekonanie, że bóg, rzeczywistość nadnaturalna istnieje obiektywnie, poza ludzką wyobraźnią. Przekonania leżące u podstaw nauki oraz – z drugiej strony – religii i teizmu, w żaden sposób nie dadzą się pogodzić, chociaż ks. Hołda sądzi inaczej.

„Nauka – pisze Hołda – nie jest bowiem własnością naturalistów i nie jest sprzeczna z teizmem” (s. 82). To nie tak. Naukowiec może prywatnie wierzyć w boga, a także we wróżby tarota. Ale teizm i tarot są z nauką sprzeczne. Dlaczego? Bo teizm to wprowadzanie do naszej wiedzy wyjaśnień i bytów fikcyjnych, mitologicznych. Nie ma żadnych uzasadnień i dowodów, spełniających wymogi obowiązujące w nauce, wskazujących, że bóg i byty nadprzyrodzone istnieją. Wszystko przemawia przeciw. Czy przekonanie, że bóg Zeus istnieje naprawdę, nie jest sprzeczne z nauką? Jest sprzeczne. Na jakiej podstawie mielibyśmy uznać, że istnieje jakiś inny bóg, np. chrześcijański lub pojmowany w bardziej abstrakcyjny sposób? To taka sama fikcja jak Zeus. Dlatego teizm został na gruncie nauki zmarginalizowany, daje o sobie znać co najwyżej jako osobista wiara niektórych naukowców.

Następna sprawa. Hołda stosuje w karykaturalny sposób nie pozbawioną zalet zasadę, że należy wybierać tę teorię, która lepiej wyjaśnia badane zjawisko. Pisze: „Jeżeli jednak porównujemy ze sobą teorie, z których jedna wyjaśnia interesujące nas fenomeny, a druga ma z tym problemy, to kwestią intelektualnej uczciwości jest wybór tej, która daje wyjaśnienie”. I konkluduje porównując teizm z naturalizmem: „hipoteza teistyczna jest znacznie prostsza i wyjaśnia więcej przy wykonaniu mniejszej ilości zabiegów eksplanacyjnych. (…) teizm jest hipotezą ze wszech miar bardziej atrakcyjną intelektualnie” (s. 33, 35). Powstaje jednak pytanie, co też teizm wyjaśnia? Teizm wskazuje/wyjaśnia, że to lub tamto sprawił bóg. Jest to, łatwo zauważyć, wyjaśnianie pozorne, nic ono nie wyjaśnia. Tylko badania naukowe, wolne od pozornych teistycznych wyjaśnień, mogą nam przynieść odpowiedź na pytania, pozostające dziś bez zadowalającej odpowiedzi. Rozwiązanie teistyczne, tj. odwołanie się do boga, nie jest może rozwiązaniem najgorszym (można wyobrazić sobie gorsze), ale bardzo złym. Dlaczego? Bo wskazanie na boga, jako na czynnik wyjaśniający, niczego nie wyjaśnia.

Hołda pisze w zakończeniu, że „teizm jest najlepszym kontekstem, w którym założenia nauki okazują się wiarygodne” (s. 274). Jest inaczej. Nauka nie wymaga uwiarygodnienia przez teizm. Wiarygodności dostarczają sukcesy w poznawaniu świata. Nauka nie dostarcza wiedzy absolutnej, ale teizm niczego do naszej wiedzy o świecie nie wnosi. Oferuje jedynie unacześnioną mitologię, przekonanie, że bóg, rzeczywistość nadnaturalna, istnieje. Niczego to nie wyjaśnia, chociaż można – jak ktoś bardzo chce – w to wierzyć, podobnie jak w magię, wróżby, przeznaczenie.

O bogu luk i tym, że nauka może badać wszystko

Hołda zdaje sobie sprawę, że teizm i teologia – mówiąc potocznie – żerują na lukach w wiedzy. Jeżeli nauka czegoś nie wyjaśnia (luka w wiedzy), teiści mówią, że bóg to sprawił. Bóg wypełnia lukę w wiedzy, ma wyjaśniać zjawiska jeszcze niewyjaśnione przez naukę. W tej roli nazwano go „bogiem luk”. Jest to poważna słabość teizmu. Nauka czyni bowiem postępy, eliminuje kolejne luki, dostarcza wartościowej wiedzy, chociaż jednocześnie powstają i będą powstawać nowe pytania.
Jak Hołda stara się odeprzeć zarzut, że teiści bazują wyłącznie na lukach w wiedzy? Za jednym z cytowanych autorów twierdzi, że idzie nie o luki w wiedzy, ale o założenia leżące u podstaw uprawiania nauki, którymi nie zajmuje się nauka: „Nauka nie zajmuje się ani problemem istnienia, ani problemem poznawalności” (s. 275). Rozumowanie to zawiera dwa błędy.magia8
Po pierwsze, idzie jednak o luki w wiedzy, luki dotyczące założeń. I luki te wypełnia się bogiem. Dobrze to widać w książce Hołdy. Przekonanie o istnieniu boga ma wyjaśniać założenia, na których opiera się nauka. Ma wyjaśniać problemy poznawalności świata i istnienia rzeczywistości. Czyli, przyjmując istnienie boga wyjaśniamy wszystko. Rzecz w tym, jak już wskazywałem, że posłużenie się bogiem to wyjaśnienie pozorne.

Po drugie, teiści skłonni są nie doceniać możliwości poznawczych nauki i możliwego zakresu badań naukowych. W ten sposób chcą zarezerwować sobie poletko do własnej dyspozycji. Pojmują oni naukę jako dość prymitywne narzędzie o bardzo ograniczonych możliwościach. Nic z tego. Nic nie stoi na przeszkodzie, by nauka zajmowała się wszystkimi problemami dotyczącymi poznawalności świata. Badania nad umysłem ludzkim w coraz większym stopniu tych problemów dotyczą. Opierają się na metodach eksperymentalnych, a nie na teologicznych dywagacjach.

Nauka jest też samorefleksyjna, bada samą siebie, co oznacza sięganie do podstawowych problemów bez wyznaczania granic poznaniu.
Niektórzy teiści mówią, że sfera wartości nie podlega naukowemu badaniu. Nic bardziej błędnego. Np. badania, prowadzone w kontekście teorii ewolucji przyrodniczej, wskazują, że ludzkie wartości wyrastają z naszej ewolucyjnej przeszłości. Może to brzmieć jak herezja, ale nasza ludzka moralność zbudowana jest na zasadach, które obowiązują wśród zwierząt żyjących w grupach (są to ukształtowane ewolucyjnie zasady pomocy wzajemnej, współpracy, swoistej uczciwości, sprawiedliwości, altruizmu i empatii, w rozwiniętej postaci obecne np. wśród szympansów bonobo).magia9
Problem istnienia świata nie jest dla nauki żadnym tematem tabu, jak chcieliby teiści. Nie jest, jak by chcieli, zarezerwowany dla nich. Nie oni będą wyznaczać granice nauki. Wprawdzie nauka nie odpowiada dziś na pytanie, czym jest świat, czy i jak powstał, ale dostarcza coraz większego zasobu wiedzy o mikro i makrokosmosie. Ta wiedza dotyczy samych podstaw istnienia świata i człowieka. Jest dużo ciekawsza niż oferowane przez teistów opowieści o bogu i rzeczywistości nadnaturalnej. Wiedza naukowa ma walor prawdy, może ekscytować. Wiedza dostarczana przez teistów może co najwyżej urzekać infantylizmem.

Puenta

Teizm, wiara w boga, być może dostarcza ludziom tzw. wsparcia psychicznego. Na pewno służy interesom korporacji kapłanów. W nauce teizm jest skończony. Aby pokazać, jaką rolę odgrywał i odgrywa w tej dziedzinie, warto sięgnąć do zakurzonej księgi historii. W XIII w., w czasach św. Tomasza z Akwinu, na podstawie dzieł Arystotelesa roztrząsano zagadnienia materii i przestrzeni. W toku dyskusji rozważano też kwestię, czy aniołowie mogą przemieszczać się z miejsca na miejsce ruchem ciągłym. To ciekawe zagadnienie uzmysławia nam, do czego – i tylko do czego – zdolny jest intelektualnie teizm. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Dziś w nauce prowadzi się fascynujące badania, a teiści gdzie tylko mogą wstawiają temat bytów nadprzyrodzonych, boga, transcendencji. Jak ktoś chce bardzo, może w te byty wierzyć, ale do nauki nic to nie wnosi.
Jaka puenta? Ks. dr Hołda wykonał kawał niepotrzebnej roboty. Lepiej byłoby, gdyby nie dał się ukąsić przez teizm.

Alvert Jann

***

Wobec powyższego, Pani Dorota Wójcik z Fundacji Wolność od Religii, wystosowała  pismo skierowane do Kancelarii Pani Premier RP Ewy Kopacz :

 

dorota do

 

…i otrzymała taką oto odpowiedź:

 

odpowiedź

Sygnatariuszem odpowiedzi jest Pan Prof. Piotr Węgleński. Mam powody przypuszczać, iż nikt owego wybitnego doktoratu nawet pobieżnie nie przejrzał… Tym bardziej więc ponure wyciągam z tego wnioski. Jeden jest taki, że w imieniu Państwa Polskiego, czyli w naszym, przyznaje się wysokie wyróżnienia pracom nie mającym nic wspólnego z nauką, za to bardzo dużo z Kościołem Katolickim i jego ekspansją we wszystkie obszary życia społecznego. Kolejny zaś jest taki, że jakby na to nie patrzeć, jest to wyraźny sygnał dla ludzi zajmujących się poważną nauką, że ich wysiłki nie będą nic warte, jeśli nie przyznają przynajmniej części zasługi duchowi świętemu, wszak bez niego nauka nie ma racji bytu – co podobno naukowo, zostało udowodnione przez ks. dr Miłosza Hołdę. Tylko patrzeć jak nasze dzieci będą się uczyły kreacjonizmu zamiast teorii ewolucji, bo przypominam, że w murach poważnych instytucji naukowych odbywają się coraz częściej „naukowe” konferencje na zupełnie nienaukowe tematy.

kuna2015/2020Kraków

Zawaliliśmy sprawę. Pozostaje minimalizować straty i wyciągnąć wnioski na przyszłość

W cyklu – „Różne punkty widzenia – jeden cel – przetrwanie” prezentujemy spojrzenie Marcina Popkiewicza, redaktora naczelnego Ziemia na Rozdrożu

 

 

W PUŁAPCE, NA WŁASNE ŻYCZENIE

Różne kraje różnie sobie radzą z epidemią. Najlepiej jest ją oczywiście zdusić. Można w tym celu zastosować metody autorytarnego państwa masowej inwigilacji, jak zrobiły to Chiny; można też przydusić łagodniejszymi metodami masowych testów oraz sprawnego wyłapywania i izolowania pojawiających się przypadków zachorowań, jak w Korei Południowej, Singapurze czy na Tajwanie.
Kraje Zachodu mają jednak poważny problem, bo obie drogi są dla nich praktycznie niedostępne.
Droga chińska? Nie ma ani przyzwolenia na radykalne ograniczenie wolności osobistych i powszechną inwigilację ani systemu (budowanego przez Chiny całymi latami), który mógłby temu posłużyć.
Droga południowokoreańska? Po epidemii SARS w 2003 roku kraje Azji południowo-wschodniej wyciągnęły wnioski i zbudowały zaawansowany system zapobiegania i kontroli epidemii. Procedury były dopracowane i przećwiczone, testy są powszechnie dostępne i robione praktycznie natychmiast, osoby chore są szybko i skutecznie izolowane, a ich kontakty we wcześniejszych dniach sprawnie analizowana, co pozwala wychwycić osoby zarażające. Nie zbudowaliśmy takiego systemu i nie da się tego zrobić z dnia na dzień, a co gorsza, o ile takie precyzyjne, zindywidualizowane podejście jest możliwe do zastosowania w skali setek czy tysięcy zachorowań, to już nie dziesiątek czy setek tysięcy. (Skalę naszego monumentalnego braku przygotowania do epidemii doskonale obrazuje historia, jak szpital w Grójcu padł pod ciężarem własnych seryjnych błędów dotyczących procedur bezpieczeństwa względem koronawirusa.

Polecam ku refleksji: https://wiadomosci.onet.pl/…/koronawirus-w-polsce-s…/lhfbyfc).

W rezultacie w krajach Zachodu: USA, Europie czy Australii, epidemia rozprzestrzeniła się, a do jej wyhamowania konieczne było zamrożenie kontaktów społecznych. Łagodna wersja „zamrożenia”, z częściowym zamrożeniem gospodarki, taka jak w Polsce czy USA, powoduje spadek tempa przyrostu nowych zachorowań, ale ich liczba i tak rośnie. Działania prowadzą więc do „zamrożenia” problemu, ale nie rozwiązania.

 

Taka „łagodna” wersja działań, w miarę ujawniania się jej nieskuteczności, przechodzi w wersję bardziej zdecydowaną, z daleko idącą kwarantanną i zawieszeniem działalności gospodarczej całych sektorów, jak we Włoszech czy Hiszpanii. Może pozwolić to na przyduszenie epidemii, ale do jej wygaszenia trzeba jeszcze bardziej zdecydowanych działań. Po tym, jak dżin wyrwał się z butelki, wpychanie go tam z powrotem – o ile w ogóle jest wykonalne – zajmie długie miesiące radykalnych działań. Oznacza to wielomiesięczny paraliż gospodarki, bezrobocie, bankructwa, spadek popytu na towary i usługi, zaburzenia łańcuchów dostaw itd. O konsekwencjach tej sytuacji dla firm, pracowników i budżetów napisałem sporo (https://ziemianarozdrozu.pl/…/pandemia:-katastrofa-zdrowotn…), nie będę więc tu powtarzał. Dość powiedzieć, że są one katastrofalne.

 

Reakcja rządów i banków centralnych na spadek aktywności gospodarczej była jakościowo szablonowa: obniżenie stóp procentowych i dodruk pieniądza. Ilościowo poszła jednak dalej niż kiedykolwiek wcześniej w historii. Kongres USA uchwalił pakiet stymulacyjny w wysokości 2 bilionów (tysięcy miliardów) dolarów, FED zaś zadeklarował, że kupi tyle długu rządowego, „ile tylko będzie trzeba”. Europejski Bank Centralny ogłosił na najbliższe miesiące pakiet stymulacyjny na blisko 1 bilion dolarów (870 mld euro). Kraje grupy G7 w swoim komunikacie ogłosiły, że „zrobią wszystko, co trzeba, żeby przywrócić zaufanie [do systemu finansowego] i wzrost gospodarczy”.

 

ROSNĄCA DESPERACJA

Powrót do biznesu-jak-zwykle w warunkach zamknięcia całych sektorów gospodarki jest jednak – oględnie mówiąc – problematyczny. Politycy priorytetyzujący gospodarkę uznają więc, że należy zrezygnować z prób zduszenia epidemii. Najdalej w tym momencie idzie Donald Trump, który stwierdził: „nasz kraj nie został zbudowany tak, by go zamknąć. Ameryka zostanie znów, i to wkrótce, otwarta dla biznesu. I nie mówię tu o miesiącach.”, dodając, że chce skończyć z działaniami ograniczającymi biznes do Wielkanocy, czyli w ciągu kilkunastu dni.

 

Wszystko to w sytuacji, gdy liczba zachorowań na koronawirusa w USA wciąż rośnie, podobnie jak liczba ofiar śmiertelnych, a WHO prognozuje, że kraj ten może stać się nowym epicentrum pandemii.
Trumpa wspierają republikanie, tak jak np. wicegubernator Teksasu, który stwierdził, że lepiej żeby starsi ludzie umierali, niż żeby działania na rzecz ochrony zdrowia i życia zaszkodziły gospodarce.
https://www.theguardian.com/…/older-people-would-rather-die…

 

Uderzające, że mówią to bogaci i wpływowi ludzie, którzy mogą liczyć na najlepszą opiekę medyczną, podczas gdy miliony Amerykanów nie mają do niej dostępu, ze względu na brak ubezpieczenia i konieczność ponoszenia astronomicznych kosztów leczenia, praktycznie w ogóle.

Przyjmując śmiertelność na poziomie 3% oraz zarażenie 2/3 z 330 mln mieszkańców USA, w epidemii straciłoby życie kilka milionów ludzi. Dla porównania: Stany Zjednoczone toczyły wiele wojen – od wojny o niepodległość przez wojnę secesyjną, dwie wojny światowe, konflikty w Korei i Wietnamie po inwazje na Irak i Afganistan. We wszystkich tych konfliktach zginął milion amerykańskich żołnierzy, ułamek tego, co mogłaby pochłonąć obecna epidemia.

W tej sytuacji nie ma już dobrych rozwiązań. Pomimo wielokrotnych ostrzeżeń naukowców, zbyt długo zwlekaliśmy z działaniami i znaleźliśmy się w sytuacji, w której będziemy musieli uregulować rachunek, zarówno w gospodarce jak i życiu ludzkim. Pozostaje nam tylko zminimalizować go (o tym, jak w mojej opinii to zrobić, napisałem w https://ziemianarozdrozu.pl/…/pandemia:-katastrofa-zdrowotn…) i wyciągnąć wnioski na przyszłość.

 

 

WNIOSKI NA PRZYSZŁOŚĆ

Powinniśmy potraktować epidemię jako sygnał ostrzegawczy. Obecnie, po upartym ignorowaniu ostrzeżeń (polecam np. ostrzeżenie przed pandemią podobną do obecnej z raportu ONZ sprzed kilku miesięcy: https://foreignpolicy.com/…/the-world-knows-an-apocalyptic…/), działamy reaktywnie. Powinniśmy zacząć proaktywnie zarządzać ryzykiem i nie liczyć, że „jakoś to będzie”. Dotyczy to nie tylko zaprzestania handlu żywymi dzikimi zwierzętami na „mokrych targowiskach”, ale też ochrony ekosystemów, gleb, łowisk czy klimatu. Iluzja, że jesteśmy koroną stworzenia, doskonale odizolowaną w naszej technosferze od problemów środowiskowych jest tylko iluzją, bardzo niebezpieczną. Dostaliśmy ostrzeżenie. Następna katastrofa może być dużo poważniejsza.

Musimy zacząć odpowiedzialnie zarządzać ryzykiem. Musimy podejmować decyzje w oparciu o wiedzę naukową. Musimy skończyć z mierzeniem postępu tempem wzrostu PKB i konsumpcji materialnej. Musimy zmienić system finansowy, tak, żeby nie wymagał wzrostu. Musimy skończyć z narastającymi nierównościami i rajami podatkowymi. Musimy stosować zasadę „zanieczyszczający/szkodzący płaci”, niezależnie czy mówimy o smogu, destrukcji lasów deszczowych i oceanów czy o nadużywaniu antybiotyków w hodowli. Musimy skierować środki na ochronę ekosystemów i klimatu (jak widać po uruchomieniu od ręki tysięcy miliardów dolarów na stymulowanie gospodarki – w tym kontekście wykłócanie się o każdy miliard podczas negocjacji klimatycznych wygląda po prostu żałośnie).

Żeby było jasne: wiele musi się zmienić, żebyśmy mieli działający i bezpieczny świat. I wiele się zmieni, choć, niestety, taka jest natura ludzka, że zmiany następują dopiero w sytuacji kryzysów. Wykorzystajmy dobrze ten kryzys, żeby zmiany były zmianami na lepsze.

Wiele osób w ostatnich dniach wypowiedziało się na ten temat, warto przeczytać i pomyśleć
https://www.theguardian.com/…/coronavirus-nature-is-sending…
https://www.theguardian.com/…/covid-19-is-natures-wake-up-c…
https://www.theguardian.com/…/the-coronavirus-is-leading-to…
https://www.theguardian.com/…/covid-19-climate-crisis-gover…

https://polskatimes.pl/przezycie-jako-zysk-k…/…/c15-14878933
https://antymatrix.blog.polityka.pl/…/pandemia-i-europejsk…/

 

Marcin Popkiewicz

Polityka historyczna generuje pytania. Jak z dekomunizacją poradzili sobie mieszkańcy Wielunia..

Jeśli ktoś wyobrażał sobie, że pisanie nowej historii państwa polskiego, to proste zadanie, polegające na  – odwracaniu kota ogonem, pomijaniu całych okresów, jak PRL chociażby, nadawaniu heroicznej interpretacji faktom, świadczącym raczej o barbarzyństwie i ludobójstwie – to był naiwnym optymistą – dyletantem. Bo chociaż target odbiorców, tak wykoślawionej opowieści o naszych przodkach, całkiem nie źle ją przyswaja, to jednak nawet oni czują, że coś w tej historii nie styka. I nie pomaga  świadomość, że dzieje wcale nie muszą układać się w bardzo logiczną całość. Mogą być zaskakujące, ale jednak rodzą pytania, na tyle ważne, by je zadawać i szukać na nie odpowiedzi…

Przykładowo takie jak te:

 

 

Tak sobie myślimy, że obecna „polityka historyczna” generuje cały szereg pytań, które ktoś w końcu musi zadać. I musi je zadać, chociaż by nie wiadomo jak głupio brzmiały.

– Jeżeli w latach 1944 i 1945 nie doszło do żadnej korzystnej z punktu widzenia egzystencji narodu polskiego zmiany sytuacji, jeżeli nie doszło do usunięcia z Polski okupacji przez same swe istnienie zagrażającej istnieniu narodu polskiego, jeżeli nie ma, jak twierdzą niektórzy, żadnej różnicy między okresem okupacji niemieckiej a okupacją sowiecką, jeżeli, cytując premiera Morawieckiego, przez kilkadziesiąt powojennych lat po prostu „Polski nie było”, to ustalmy w końcu: co tu było? Musimy „to” przecież jakoś nazwać.

– Burzymy się dziś (i słusznie!), że w kontekście II wojny światowej mówi się czasami o „polskich obozach zagłady”. Zwracamy uwagę, że odpowiedzialność za te obozy ponoszą nie „polskie”, a okupacyjne władze niemieckie, i nie możemy brać żadnego rodzaju odpowiedzialności za coś, co władze te wyczyniały w okresie obcej okupacji na naszych ziemiach. Komu jednak przypisać powinniśmy odpowiedzialność za działania władz państwowych w Polsce lat 1944-1989. Związkowi Radzieckiemu? Czy może przyjmiemy, że dobre rzeczy to polska „zasługa”, a złe to radziecka (bądź komunistyczna) „wina”?

– Jeżeli w roku 1944 czy 1945 nie doszło do żadnego rodzaju „wyzwolenia”, to jak określać powrót dużej części ziem polskich w granice państwa polskiego i jak określać ustanowienie nowej władzy na tzw. Ziemiach Odzyskanych? Czy to też „okupacja”? I czyja? Polska czy radziecka? A jeżeli to była „okupacja”, to kiedy się skończyła? Czy może w ogóle się nie skończyła?

– Czemu za te lata nieistnienia państwo polskie nie żąda reparacji ani zadośćuczynienia od Federacji Rosyjskiej, jako od kontynuacji Związku Radzieckiego? Żądamy przecież reparacji od Republiki Federalnej Niemiec, uznając ją za kontynuację Rzeszy Niemieckiej.

A jeżeli Polska dziś jednak już jest (no bo chyba jest, prawda?), to trzeba też odpowiedzieć sobie na pytania:

– Od kiedy Polska „jest”? Kiedy Polska stała się niepodległa? Czy Polskę wyzwolił Okrągły Stół? Czy demokratyczny wybór Lecha Wałęsy na prezydenta? Czy może wyjazd ostatniego żołnierza radzieckiego? A może dopiero wybory z 2005 czy 2015 roku? Kiedy nastąpił moment, który nazwać możemy „wyzwoleniem” Polski?

– I chyba najtrudniejsze: kto dał Polsce wolność i niepodległość? Kto miał na tyle duży udział w tych wydarzeniach, że stanie się symbolem tych wydarzeń? Solidarność? Wałęsa? Mazowiecki? Jaruzelski? Olszewski? Gorbaczow? Margaret Thatcher? Kaczyński? Prokurator Piotrowicz?

Wiemy, że te pytania brzmią na pierwszy rzut oka absurdalnie. Ale myśl, że państwo polskie burzyć będzie pomniki polskich żołnierzy walczących z Trzecią Rzeszą, bo uznawać je będzie za „jednoznacznie i bezspornie symbolizujące komunizm” też wydawała się kiedyś absurdalna.

 

I, żeby nie być gołosłownym, pierwszy z brzegu przykład…

 

W Wieluniu zburzono pomnik poświęcony „pogromcom hitleryzmu”.

Takie newsy już nikogo nie dziwią, prawda?

Nikogo też zdziwić nie powinno, że odpowiedzialność za zburzenie monumentu ponosi naturalnie PiS-owski wojewoda łódzki, a także Instytut Pamięci Narodowej. W ich mniemaniu pomnik pogromców hitleryzmu „w sposób jednoznaczny i bezsporny symbolizuje komunizm, a co za tym idzie nie może pozostawać w przestrzeni publicznej demokratycznego państwa prawa”.

Do stanowiska IPN-u i wojewody żadnych zastrzeżeń nie zgłosiły władze Wielunia, co podobno dla wojewody było potwierdzeniem, że „krytyczna wobec pomnika opinia została sporządzona w sposób rzetelny, zrozumiały i wyczerpujący”.

Zburzony pomnik postawiono w roku 1966, przedstawiał dwóch żołnierzy, polskiego i radzieckiego, i był wyrazem hołdu dla ludzi, którzy oswabadzali ziemię wieluńską spod okupacji niemieckiej.

Poczekajmy trochę, może za jakiś czas na ich miejscu stanie pomnik Brygady Świętokrzyskiej, która w tym samym momencie gdy „komunizm” wypędzał Niemców z Wielunia, bohatersko uciekała u ich boku na zachód.

 

Idąc tym tropem natrafiłam na ciekawą, obiektywną ocenę sytuacji wydaną przez mieszkańców i działaczy z samego Wielunia. Pomnika nie zburzono- tylko zdemontowano. Przetrwa dzięki mieszkańcom Wielunia…

 

Zapytaliśmy mieszkańców Wielunia, co sadzą o demontażu pomnika?

Wojewoda tego nie budował i nie miał prawa wydawać takiego rozkazu, żeby go zburzyć – mówi wzburzona mieszkanka Wielunia.

Historii się nie zmieni, choć byśmy chcieli. Jest 18 stycznia, gdzie została wyzwolona Warszawa, niestety przez wojska sowieckie i Wieluń też. Rozmawiałem z panem Henrykiem Strózikiem, który pamięta te czasy. W 1944 roku czytał prasę niemiecką, w której Goebbels (minister propagandy i oświecenia publicznego w rządzie Adolfa Hitlera jeden z jego najbliższych współpracowników i doradców, przyp.red.), mówił, że teren Warty, w tym Ziemi Wieluńskiej ma być oczyszczony z Polaków przede wszystkim – dodaje Stanisław Pioruński, wieluński historyk, regionalista, nauczyciel.

Był to pomnik „Pogromcom hitleryzmu” i historii nie powinno się wykreślać, powinniśmy o tym pamiętać. Uważamy, że my jako Wieluniacy powinniśmy o tej dacie pamiętać. Przecież były listy przygotowane, jak ma wyglądać eksterminacja poszczególnych ulic, poszczególnych miejscowości. O tym się nie mówi, przekłamuje się tę historię w prawo, w lewo. Czas płynie, życie się zmienia, ale są wartości, które zostają.

Jak pan Rau został wojewodą, to się cieszyłam bardzo, bo to prawnik, państwowiec, ale to, co zaczął robić i to, co zrobił, to tak się nie robi. To jest nasz Wieluń, nasze miasto i nasze sprawy – podsumowuje kolejna mieszkanka Wielunia.

Pomnik znalazł swoje miejsce na prywatnej działce.

 

 

Pozwolę sobie dodać, że postawa Wielunian jest godna naśladowania, pochwały i szerokiego propagowania. Takie akty niezgody na odgórne zarządzenia sprzeczne z wiedzą i odczuciami ludzi, którzy pamiętają jak było naprawdę, to poza wszystkim też dobra lekcja historii dla młodego pokolenia, które bez takiego przekazu skazane będą jedynie na bajki o wielkiej Polsce i złych sąsiadach. Nie wolno dopuścić do tego, żeby nasze dzieci rosły w fałszywym poczuciu dumy z przegranych kampanii, zaprzepaszczonych zwycięstw, nieporadnej polityki zagranicznej, ludobójstwa i barbarzyństwa na rubieżach wschodnich.

Nie chodzi też o to, by czuły kompleksy i odpowiedzialność za poprzednie generacje. Chodzi o to raczej, by znały dobrze swoją historię, wyciągnęły z niej wnioski i racjonalnie podejmowały przyszłe decyzje na jakimkolwiek będą stanowisku, gdziekolwiek będą pracować, w jakiejkolwiek sytuacji politycznej czy gospodarczej. Prawda historyczna, to czyste złoto doświadczeń poprzednich pokoleń – haniebne jest jej fałszowanie pod tezę, bo odbiera młodzieży dostęp do źródeł czystej wiedzy o życiu społecznym ich ojczyzny.

Trochę przeraża, że wychowuje się te nasze dzieci do wiary i ignorowania wiedzy. Ale może niepotrzebnie się martwię – z tego co obserwuję, młodzież jest mądrzejsza od systemu oświaty i dość dokładnie ignoruje  ich zapędy na wypaczanie ich świadomości historycznej. W zasadzie podatne środowiska lokalizuję wyłącznie wśród słuchaczy kursów dla prawdziwych Polaków, w organizacjach harcerskich, w Klubie Jagiellońskim. Jeszcze gdzieś? A przepraszam – jeszcze czytelnicy Ziemkiewicza i słuchacze Michalkiewicza, mogą być zagrożeni infekcją fikcji historycznej… jak np. Grzegorz Braun, który nie potrafi skonstatować jakie będą skutki izolacji Polski dla Polaków.

 

ŹRÓDŁA

grillowany IPN – czytaj, bądź świadomy

skutki kłamliwej obróbki IPN

Co się stało z pomnikiem „Pogromcom hitleryzmu” w Wieluniu?

 

 

 

 

„Witajcie na wojnie.” Trzeźwe spojrzenie z obywatelskim dystansem.

Witajcie na wojnie.

Wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. Carl von Clauzewitz nie odkrył tej prawidłowości a jedynie zgrabnie ubrał ją w słowa. Prezes Kaczyński Clausewitza okrył już dawno temu, może nawet już na studiach i stosuje się do tej zasady już od 1989 roku. Z różnym skutkiem, choć po roku 2015 robi z niej najlepszy użytek.

Pora chyba, żeby z Clauzewitz’em zapoznali się posłowie i posłanki opozycji. Wygląda na to, że z uchwalania ustaw nocami w Sali kolumnowej Sejmu nie wyciągnęli żadnych wniosków. Ani z wyjazdów wakacyjnych w czasie, gdy Sejm może obradować, czyli stale. Kadencja jest nowa, duża część posłów i posłanek też, ale wszystkie stare problemy pozostały

Wojna ma chwile wytchnienia ale nie ma przerw. Obojętnie czy jest siedząca, błyskawiczna czy manewrowa. Wojna to wojna. Zwłaszcza gdy przeciwnik przestrzega reguł tylko wtedy gdy uznaje to za użyteczne. Nie należy oczekiwać, że będzie to robił stale, a już na pewno nie wtedy, gdy mogłoby mu to zaszkodzić. Wtedy po prostu zarządzi się powtórkę  głosowania.

To bardzo frustrująca sytuacja. Niemal jak wojna ma wyczerpanie. Obie strony ponoszą straty ale frustracja zawsze będzie większa po stronie opozycji.  Nawet małe zwycięstwa niczego nie zmienią a każda porażka, zawiniona czy też nie, będzie bardzo bolesna.

Demonstracje nie zmienią władzy. Większym problemem dla PiS niż one, wydaje się być (nomen omen) prezes NIK, zamieniający swój urząd w oblężoną twierdzę. Prędzej czy później PiS zmusi któregoś prokuratora do wystawienia nakazu i wyprowadzenia go w kajdankach. Zdarzenie to poprzedzi kolejne nocne głosowanie w Sejmie, tym razem nad uchyleniem immunitetu Prezesowi NIK. Pytanie tylko czy stanie się jeszcze przed wyborami Prezydenckim czy po, choć optymalne dla PiS byłoby załatwienie tej sprawy jak najszybciej.

Wojna będzie toczyć się dalej, głównie w Senacie, a opozycja będzie ponosić kolejne porażki a czasem malutkie, nic nie znaczące sukcesiki. Z jednej strony posłowie  powinni stawiać opór, z drugiej walczyć o przekonanie opinii publicznej, że wiedzą jak lepiej można rozwiązywać problemy.

Wszyscy mamy trudność z adekwatnym opisywaniem sytuacji politycznej. Z jednej strony instytucje demokratyczne wydają się działać. Mówi się Sejm uchwalił, Rząd rządzi, Trybunał wydał wyrok. Z drugiej, nie dostrzega się absurdalności sytuacji, która ani z demokracją ani realizacją dobra wspólnego nie ma nic wspólnego. Dobrze jest wtedy gdy jest dobrze dla PiS.

Anarchistka Emma Goldman chyba jako pierwsza stwierdziła, że gdyby wybory mogły coś zmienić zostałyby zakazane. Podobnego zdania jest chyba Jarosław Kaczyński, z tym że rozciągnął tę zasadę, na wszystkie możliwe głosowania. Jeśliby jakieś głosowanie miałoby zniweczyć jego plany należy je unieważnić. Tylko dlatego, że Senat tak naprawdę nie jest szczególnie ważny w naszym systemie stanowienia prawa, uznał swoją porażkę w wyborach do Senatu. To zresztą czyni bardzo  sensowe rozważania czy Senat jest nam w ogóle do czegoś potrzebny.

Prezydent, na razie, jest potrzebny. Szczególnie Kaczyńskiemu i szczególnie ten prezydent. Dlatego wybory prezydenckie są takie ważne. W zbliżających się wyborach każde ugrupowanie ma swoje cele, niekonieczne podobne do innych.

Kandydat PiS musi zwyciężyć, aby jego ugrupowania nie rozdziałaby kruki, wrony i wróble. Kandydatka PO ma odnieść moralne zwycięstwo, czyli przegrać  w drugiej turze. Kandydat Hołownia ma napisać jeszcze nowszy testament oraz autobiografię – pierwszy po bogu. Bo biografię boga już napisał. Kandydat PSL walczy o życie. Swoje i swojego ugrupowania.

Najwięcej do wygrania ma, niewyraźnie majaczący się we mgle, kandydat(ka) Lewicy. Jego(jej) zadanie jest inne. Ma rozwijać elektorat i promować zasady na jakich będzie się opierał odbudowa państwa z ruin. Nową umowę społeczną, której nigdy po roku 1989 nie zawarto ze społeczeństwem. I oczywiście należy wprowadzić sprawiedliwe podatki i wypowiedzieć konkordat. Tak nam dopomóżcie Wyborcy aktualni i przyszli.

 

ARISTOSKR’S BLOG

Prasówka tygodniówka

Tamara Olszewska

Prasówka tygodniówka (09.12-15.12.2019)
Już PiS-owi dzwony dzwonią/ Mnie nie dzwoni żaden dzwon/Bo takiemu dziś Pis- owi/ Jakie życie taki zgon, zgon, zgon, ta-ra-ra”. Prasóweczka czeka na człowieka, więc…zapraszam

 


1.Nierząd może pochwalić się kolejnym sukcesem. Według ONZ, w najnowszym rankingu jakości życia, Polska zajmuje 32 miejsce. Ależ to powód do dumy. Marzeniem partii rządzącej było, by dogonić jakiś kraj europejski i dogoniliśmy…Grecję. Będą więc teraz kwiatki, władza odtańczy z radości polkę galopkę, a my może przestaniemy się wreszcie czepiać, bo przecież jest cudnie.

statystyki Eurostatu

 


2.A to wredni prokuratorzy. Zachciało im się postawić zarzuty Andruszkiewiczowi za sfałszowanie list poparcia, to teraz wylądują za karę przed sądem dyscyplinarnym. Ziobro nie pozwoli, by ktokolwiek szargał ukochanego naziolka, który teraz robi karierę w ministerstwie cyfryzacji. Naród musi wreszcie zrozumieć, że inne prawo stosuje się wobec swoich, a inne wobec tych „nie swoich”.

 

Tak tak, to ci on we własnej osobie ( przyp.red.)”z każdego matoł – ła  da się zrobić  or – ła”

 

3.Nieugięte stanowisko NieRządu, które postawiło Polskę jako jedyną w kontrze do ustaleń konferencji klimatycznej, niezwykle cieszy naszą rodzimą Solidarność. Związkowcy nie życzą sobie bowiem jakichkolwiek działań w tej kwestii, bo najważniejsza jest stabilność polskiej gospodarki, opartej na węglu. A że ona truje, że susze coraz dotkliwsze, tracimy wody gruntowe, coraz trudniej się oddycha, to wszystko pryszcz. NieRząd dumny ze swego niezłomnego stanowiska, Solidarność usatysfakcjonowana, bo zamiast wydawać kasę na poprawę jakości życia i walkę o nie, lepiej ją rozdawać i pilnować, by wszystko było po staremu.

 

 

 


4.Ależ ten Duda rozbrajająco zabawny. „Wielki pan prawnik” jedzie równo po sędziach, mówiąc o ich hipokryzji i zakłamaniu i walczy ten gość…walczy w obronie Polaków i Konstytucji przed tą straszną sektą. Walczy, wciąż nie widząc, że robi z siebie pajaca. Pewnie nie ma lustra, w którym mógłby się przejrzeć i dostrzec, jak jest żałosny w głoszeniu tych swoich pseudoprawd i w budowaniu swego kapitału wyborczego na manipulacji. Oj ty Dudo jedna, zadudzisz się po uszy, a i tak w końcu wylądujesz w pudle.

 

 


5.W Ustrzykach Dolnych jest taki kanał z kasą, że burmistrz poprosił arcybiskupa Szala, by kuria finansowała jedną lekcję religii z własnej kieszeni. Ten nie zgadza się, ani na ograniczenie zajęć z religii ani na dorzucenie się do ich finansowania. Uważa, że to atak na kościół, wietrzy jakieś nieczyste intencje, a poza tym, to szczyt chamstwa, by ktoś kazał biednemu kościołowi wydawać tak ciężko zarobione srebrniki na swoich katechetów. Może trzeba kościół objąć nowym programem 500 Plus, to wtedy kościół pomoże z tymi lekcjami religii?

 


6.Gdyby ktoś był ciekawy, co się dzieje z lotami byłego marszałka Kuchcińskiego, to uprzejmie informuję, że …nic się nie dzieje. Od ponad 5 miesięcy śledczy badają sprawę, ale, jak widać, jest ona tak zagmatwana i trudna, że wciąż brak efektów ich pracy. Pewnie będzie się ciągnęła i ciągnęła aż ulegnie przedawnieniu, więc Kuchciński może spać spokojnie i cierpliwie oczekiwać na jakąś fuchę, która wynagrodzi mu doznane krzywdy.

 

 


 

7.Stróż polskiej moralności czyli Ordo Iuris składa kolejne zawiadomienie do prokuratury przeciwko funduszowi aborcyjnemu, który uruchomiła w Polsce Aborcja Bez Granic. Fundusz ma pomagać kobietom, którym szpitale odmawiają przeprowadzenia legalnej aborcji. Toż to szczyt bezczelności, bo polska kobieta ma rozmnażać się na potęgę i rodzić ku chwale Ojczyzny i Kościoła. Tako rzecze Ordo Iuris i tak ma być. Amen

 

 


 

8.Radny PiS z Białej Podlaskiej znalazł nowego wroga katolickiej Polski. To…joga. Nie życzy więc sobie, by włodarze miasta finansowali zajęcia jogi w parku Radziwiłłowskim, bo to grzech. Zaczyna się od jogi, a za chwilę wrogiem nazwie się każdego, kto tę jogę uprawia. Teraz czekam aż w innych miastach zaczną wyznawcy Polskiej Instytucji Kościelnej, wspierani przez polityków partii rządzącej urządzać protesty pod klubami, w których ludzie poddają się medytacji, by poprawić sobie komfort własnego życia. Mało tego, zaczną być ścigani przez policję, stawiani przed sądem i będą wpisani na listę eliminacyjną, obok sędziów, opozycji, niepokornych dziennikarzy, homoseksualistów, uchodźców czy wrednych nauczycieli. Za chwilę okaże się, że wrogów narodu w Polsce jest więcej niż tego narodu, który dla PiS się liczy.

 

 

 

 

PiS na swych glinianych nogach coraz bardziej się chwieje, coraz mocniej zanurza się w obłędzie, coraz częściej pokazuje, że już ledwo dycha, ale wciąż próbuje udawać macho. Wciąż próbuje przekonać nas, że ma pomysł na Polskę, patent na jej przyszłość, jest nieomylny i świetnie wie jak rządzić. I wciąż wierzy, że mu się uda.


Źródło informacji
1.
https://www.o2.pl/…/polska-jak-grecja-onz-opublikowala-nowy…
2. 
https://www.tvn24.pl/adam-andruszkiewicz-i-sfalszowane-podp…
3. 
https://wiadomosci.onet.pl/…/propozycje-klimatyczne…/9f1d22p
4. 
https://wyborcza.pl/7,75398,25514055,preyzdent-duda-atakuje…
5. 
https://www.fakt.pl/…/w-ustrzykach-dolnych-nie-ma-p…/c7gvf8d
6. 
https://wiadomosci.wp.pl/loty-marszalka-marka-kuchcinskiego…
7. 
https://wyborcza.pl/7,162657,25506226,ordo-iuris-juz-sciga-…
8. 
https://koduj24.pl/radny-pis-z-bialej-podlaskiej-joga-to-g…/