Rosja napadła na Ukrainę czy Putin? Punkt widzenia. Ryszard Tutko

Jeden z różnych punktów widzenia…

 

Przyznam, że irytuje mnie użalanie się nad losem narodu rosyjskiego, ciemiężonego przez Putina, który rzekomo nie jest odpowiedzialny za napaść rosyjską na Ukrainę.

Szczególnie, że mówią to ci, którzy jeszcze niedawno twierdzili, że to nie Hitler i naziści są winni wymordowania milionów ludzi w czasie II Wojny Światowej, lecz Niemcy.

To nie Putin ale Rosja napadła na Ukrainę.

Ukraińcy walczą z Rosją a nie z Putinem.

Putina ktoś wybierał przez wiele kadencji i nie były to krasnoludki.

Trzeba pamiętać, że zaledwie kilka dni przed rosyjską inwazją na Ukrainę ponad 70% Rosjan popierało uznanie niezależności samozwańczych republik Donieckiej i Ługańskiej.

Wcześniej była aneksja Krymu, była wojna w Doniecku i Ługańsku.

Rosjanie nie mogą dzisiaj twierdzić, że tego nie widzieli i nie popierali.

Obecnej sytuacji winien jest cały naród rosyjski, wszyscy razem i każdy z osobna.

Cały świat wiedział co planuje Putin i Rosjanie też musieli to wiedzieć.

Jednak większość z nich nie reagowała, więc należy przyjąć, że to zaakceptowali.

Nie można dzisiaj twierdzić, że zostali ogłupieni putinowską propagandą, ponieważ jest w Rosji wielu ludzi, którzy mieli dostęp do rzetelnej informacji dlatego, że chcieli znać prawdę.

Dzisiaj, w dobie mediów społecznościowych każdy może mieć dostęp do rzetelnej informacji jeśli tylko chce.

Nie można dzisiaj się tłumaczyć, że nie wiedziałem bo jestem głupi.

Żadna arogancja, lenistwo czy zwykła głupota nie są okolicznościami łagodzącymi.

Rosjanie w większości popierali Putina, bo chcieli leczyć swoje kompleksy powrotem do czasów wielkiej Rosji.

Dzisiaj trzeba wziąć za to odpowiedzialność a nie wygodnie uspokajać swoje sumienie winiąc za to Putina.

Ktoś tego Putina stworzył.

Zewsząd słychać naiwne głosy, że szkoda tych młodych rosyjskich żołnierzy, którzy zginęli w tej wojnie.

Szkoda każdego życia ale nie można tłumaczyć się tym, że nie wiedzieli gdzie jadą i po co.

Mogli tego nie wiedzieć ale wiedzieli, że strzelają do ludzi a nie do kaczek.

Tutaj nie ma żadnych argumentów, które mogłyby to tłumaczyć.

Putin wydaje rozkazy ale to nie Putin pociąga za spust. Wiedzieli, że nie jest to gra komputerowa, gdzie ktoś traci jedno życie ale kilka ma jeszcze w zapasie.

Nikt ich nie zabijał dla zabawy ani dla przyjemności.

Nie można nie odróżniać agresora od obrońcy.

Takie jest prawo wojny – ja zabijam ciebie, żebyś ty nie zabił mnie.

To cały naród rosyjski jest winien temu, że ich synowie giną na wojnie. Macie to na własne życzenie. Za bierność, za arogancję i za własną głupotę.

Był czas, żeby to powstrzymać i naród rosyjski nic nie zrobił, nie tylko akceptując ale wręcz popierając politykę Putina.

Kiedy zakończy się ta wojna, to Rosja powinna zapłacić za odbudowę Ukrainy i cały naród rosyjski powinien się na to zrzucić.

Wszyscy Rosjanie powinni ponieść tego konsekwencje, po to, żeby w przyszłości nie spłodzili kolejnego Putina.

Nawet jeśli są w Rosji tysiące ludzi, którzy próbowali się temu przeciwstawić, to jest jeszcze ponad 140 milionów Rosjan, którzy nie zrobili nic i ci mądrzejsi Rosjanie niestety będą musieli również ponieść konsekwencje tego, że należą do tego narodu.

Czas, żeby skończyć z tym naiwnym rozumowaniem i obłudnym oszukiwaniem własnych sumień.

Każdy człowiek ma wolną wolę i potrafi odróżniać dobro od zła i chyba dorosłym ludziom nie trzeba tego tłumaczyć.

Dzisiaj Polacy również powinni czerpać z tego lekcję.

Jeśli w naszym kraju nastąpi katastrofa bez żadnej zewnętrznej ingerencji, to sami Polacy będą sobie winni, właśnie poprzez arogancję, lenistwo i głupotę.

To jest ostatnia lekcja, z której jeszcze można się czegoś nauczyć.

Kolejnej nie będzie.

ŹRÓDŁO

Ryszard Tutko

 

 

Posłowie.

Na pytanie: kto odpowiada za tą wojnę?- padają różne odpowiedzi. Niewątpliwie polityka jest mało sprawnym terenem działań pokojowych, odkąd wiadomo, że wojna, to bardzo dobry biznes, a politycy rozsiedli się w kieszeniach lobbystów. Nie ma też wątpliwości co do kondycji Putina jako człowieka. Jednakowoż różne putiny, hitlery, polpoty  nie biorą się znikąd. W XXI wieku wiemy wystarczająco dużo o mechanizmach tworzenia konfliktów, o kalkulowaniu zysków i strat, o strategiach gospodarczych które nie uwzględniają nas – ludzi, naszego cierpienia, naszych strat.

A jednak tak mocno oporujemy przed przyjęciem do wiadomości, że żadne wojny nie mogą się zdarzyć jeśli my, każdy z nas osobno i wszyscy razem nie zgodzimy się wziąć broni do ręki, żeby zabijać takich samych jak my ludzi po drugiej stronie barykady. Taki pogląd na nasz udział w tworzeniu zła, zawsze, przynajmniej dotychczas, spotykał się z lekceważeniem, z pobłażliwym stwierdzeniem – „ach , jakie to naiwne myślenie! każdy poważny człowiek wie, że jeśli jutro nie chcesz wojny , to dzisiaj zacznij się już zbroić” – tego typu mantry powtarzane są nam od pokoleń. Tak. W naszej zbiorowej świadomości jest bardzo wiele tego typu stwierdzeń, które udają myśli mędrców, ale gdy się im przyjrzeć bliżej, staje się oczywiste, że żaden mądry człowiek nie mógłby stworzyć takiego sofizmatu – w każdym razie nie z czystych motywacji.

W budowaniu machiny wojennej, która jest oczkiem w głowie każdego suwerennego państwa, a ściślej każdego rządu, biorą udział wszyscy obywatele – o zgrozo  wykonujący -gorliwie i zgodnie z oczekiwaniem państwa  – swoje zadania. Niestety tylko czasem i tylko niektórym przychodzi do głowy refleksja, że może nie powinien brać w tym udziału. I wtedy staje się wrogiem publicznym – nauczyciel, który nie chce uczyć dzieci o bohaterstwie na wojnie; pisarz, który sprawnie opisze czym jest okaleczenie wojną i umieranie w cierpieniu; filmowiec, który zdradzi tajemnicę, że honor, ojczyzna, patriotyzm – to słowa o zerowej wartości i pustej zawartości, jeśli młody człowiek traci swoje jedyne życie… itd,

Każdy z nas wnosić może wkład w demontaż zbrodniczej machiny wojny, o ile zrozumie, że dzisiaj odwagą jest świadome odrzucenie takich wartości jak obowiązek wobec ojczyzny, patriotyzm, poświęcenie na ołtarzu wiary i suwerenności państwa. To nie nasi synowie mają umierać za ojczyznę, tylko obowiązkiem demokratycznie wybranych rządów i posłów jest zadbać o nasze bezpieczeństwo. Za to im płacimy i z tego powodu mogą się pławić w prestiżu i wysokiej pozycji społecznej w czasie pokoju.

kuna2022kraków

„J**ać Antife” Rafał Betlejewski

Zagadnienie dyskursu na temat antyfaszyzmu i Antify w debacie publicznej w Polsce jest bez wątpienia materiałem na obszerne opracowanie. Analizując samo zjawisko antyfaszyzmu oraz ów dyskurs można dojść do wniosku, że tzw. Antifa to obecnie w największym stopniu nie ruch społeczny, lecz konstrukt wzmacniający paranoję w umysłach uczestników wojny kulturowej prowadzonej przez populistyczną prawicę. Termin im jest mniej zrozumiały – nie używa się polskiego słowa „antyfaszyści” – tym większy daje efekt propagandowy. Jednocześnie prawicowy dziennikarz może też do woli oczerniać wymyśloną przez siebie „Antifę”. Nieistniejąca organizacja nie zmusi go do napisania sprostowania, ani poniesienia konsekwencji prawnych za zniesławienie określonej grupy.

ŻRÓDŁO

 

I diametralnie odmienna narracja, ze źródła prawicowego prawy.pl ,   gdzie Arkadiusz Miksa przelewa swoje żale na ruch antyfaszystowski. Czytanie tego „publicysty” to średnia przyjemność, ale warto przekonać się na własne oczy co miał na myśli Jakub Woroncow w cytowanym wcześniej fragmencie publikacji w OKOpres . Oto fragmencik:

 

W latach 90-tych policja i UOP współpracowały nieformalnie z Antifą przy penetrowaniu i kanalizowaniu środowisk narodowych. Bojówkarze Antify pod lokalami, w których odbywały się zebrania działaczy narodowych wszczynali awantury, w efekcie, których dochodziło do starć. Interweniowała więc policja, która ekstremistów Antify puszczała wolno, a przeciwko narodowcom kierowała sprawy do sądu bądź szantażowała ich oczekując w zamian za wypuszczenie podejmowanie działań kompromitujących ruch narodowy w oczach społeczeństwa. Bojówkarskie środowisko Antify, mogło zawsze liczyć na parasol ochronny strony środowiska skupionego wokół czasopisma „Nigdy Więcej”, które to środowisko z walki z rzekomym faszyzmem zrobiło sobie sposób na życie za sprawą sowitych grantów zarówno ze strony UE, jak i domorosłych „światłych” gospodarzy największych miast polskich. Środowisko „Nigdy Więcej” jest również doskonale umocowane w ramach struktur polskich uczelni państwowych, pomimo faktu, iż regularnie szkaluje Polskę i Polaków na forum międzynarodowym.

ŹRÓDŁO

Ach! Jakże niesprawiedliwi są ci wstrętni antyfaszyści, jacy biedni ci patrioci z narodowców… Niedobrze się robi. Zwłaszcza, że od  kilku lat ruch faszystowski cieszy się jawną ochroną rządu i sił porządkowych, a kobiety są bite na ulicach…

 

 

 

RAFAŁ ZŁOTOPOLSKI, 41 LAT, W RUCHU ANTYFASZYSTOWSKIM OD KILKUNASTU: Cierpko się robi, gdy dziś dziennikarze odkrywają informacje, które wysyłaliśmy im wiele lat temu. Wołaliśmy, że nadchodzą, że łączą siły, mają plan, jak przyciągnąć masy.

ŹRÓDŁO

Nieskromnie dodam, że i nasz portal ostrzegał od samego początku, gdy powstał, o nadchodzących czarnych chmurach pod protektoratem Jasnej Góry…

kuna2022kraków

I kilka jeszcze refleksji na temat obecności Antify w codziennej, ulicznej narracji, choćby na murach domów, na osiedlach, w alejkach parków pod naszymi nogami.

Oddaję głos Rafałowi Betlejewskiemu, czułemu obserwatorowi życia społecznego…

 

 Na moim osiedlu mam przynajmniej kilka napisów Je**ć Antifę… Pewnie też je macie. Jak to możliwe? – zastanowiłem się idąc sobie z psem Borysem, i co to oznacza? Jak to możliwe, że w mieście doszczętnie zrujnowanym przez faszystów, na ścianach wyrażany jest sprzeciw wobec ruchu antyfaszystowskiego, a nie odwrotnie? Dlaczego nie ma napisów Je**ć Hitlera, czy „Je**ć faszystów”, jest natomiast pogarda wobec anty-faszystów? Czy to przypadek, czy jakaś głębsza prawidłowość?

Myśląc o tym od razu przypomniało mi się, że w rozmowach na FB co chwilę widzę antykomunistyczne zrywy. Co chwilę jakiś spóźniony zapaleniec dosrywa mi, że pewnie moja rodzina była w UB, że jestem krypto żydokomuną, że Stalin był ateistą, Lenin był ateistą, ja jestem jak oni, bo walczę z Kościołem, pewnie ktoś mi płaci, wiadomo kto, a trzeba walczyć z komunizmem, bo Komuna… itd. Czy te dwie rzeczy jakoś się Wam kojarzą? Czy one się łączą?

Mi się wydaje, że tak. Zaryzykuję taką tezę: dzisiejszy antykomunistyczny zapał (trzydzieści lat poniewczasie) jest w istocie kamuflażem dla faszystowskich resentymentów części polskiego społeczeństwa na wzór przedwojennej Falangi, czy rumuńskiej Żelaznej Gwardii, czyli chrześcijańskich faszystów. Nie da się faszystowskich (szowinistycznych, rasistowskich i nacjonalistycznych) sentymentów wyrażać wprost, gdyż za bardzo to zajeżdża swastyką – więc flaga antykomunistycznego oporu podnoszona jest niejako w zastępstwie, by nie wzbudzać popłochu. Hitler był tu wzorcem: podręcznikowy nacjonalista, antykomunista i antysemita. No a antykomunizm w Polsce się sprzedaje, gdyż wszyscy niejako jesteśmy antykomunistami po PRLowiskimi, więc taktyka jest taka, by nam podsunąć faszyzm i nacjonalizm, stare śmierdzące balasy, w opakowaniu patriotycznego antykomunizmu.

Oto jak napis „Je**ć Antifę” skleja się z antykomunistycznymi i antyżydowskimi hasłami wykrzykiwanymi przez młodzieniaszków z różańcami w dłoniach. Jest to po prostu ten sam antysemityzm katolicki z dwudziestolecia międzywojennego, którego głosicielami byli Adolf Reutt i Roman Dmowski, a gwiazdami byli katoliccy księża z Maksymilianem Kolbe i jego „Rycerzem Niepokalanej”, Janem Urbanem – redaktorem jezuickiego „Przeglądu Powszechnego, czy Stanisławem Trzeciakiem, księdzem antysemitą, „wielkim znawcą kwestii żydowskiej”, redaktorem „Przeglądu Kościelnego” – którzy otwarcie proklamowali konieczność ostatecznego rozwiązania tej kwestii. Nakład Rycerza w ’38 roku to ponad 800 000 egz! To wtedy zaczęła się wykuwać zbitka „Polak-katolik” jako przeciwwaga dla „Żyda, który tylko udaje Polaka”, przeniesiona do współczesności przez wielkiego „nauczyciela” Polaków, czyli prymasa tysiąclecia. To Wyszyński stał się czołowym orędownikiem „polaka-katolika” w naszej erze (czasach powojennych i pożydowskich) i to on zabetonował tę frazę w umysłach „patriotów”. Polacy muszą być katolikami, bo przepadną – oto spuścizna prymasa, mentalne betonowe skarpetki, założone nam wszystkim na nogi przez Wielkiego Stefana. W przeddzień II Wojny Akcja Katolicka liczyła w Polsce 750 000 członków… warto pamiętać.

W antykomunistycznym portfelu idei znajduje się oczywiście antysemityzm, katolicyzm, polski nacjonalizm, masoneria, spisek antykościelny, profanowanie Hostii i „wszystkiego co dla Polaków święte”, męski szowinizm, homofobia, antyfeminizm, mitologia narodowa, kult „bohaterów”, kult śmierci (dla wrogów ojczyzny), ognia i wodza… czyli wszystko to, co było w orężu Żelaznej Gwardii. Podobieństwo jest uderzające i trudno go nie widzieć, szczególnie w erze takich alternatywnych kapłanów jak Jacek Międlar

Rafał Betlejewski

PS: Pomóż mi wydać książkę z takimi tekstami. Na sponsoring ministerstwa kultury nie liczę. Muszę ją sfinansować sam. Możesz dokonać zakupu egzemplarza już teraz w przedsprzedaży. Dziękuję. Kliknij się do sklepu: https://365lekcjireligii.pl/…/ksiazka-365-lekcji-religii/

 

 

 

 

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 87

„Jak śmiesz kandydować”,

czyli dlaczego niektórym partiom

nie wystarczy fasada z dykty.

 

Niektóre odcinki „demokracji fasadowej” zrobiły duże wrażenie na czołowych działaczach partii, której jestem (póki co) członkiem. Szczególne oburzenie wywołała teza, że zapisy statutowe, umożliwiające członkom organów obieralnych wykorzystanie powierzonej im władzy do prowadzenie walki politycznej z wewnątrzpartyjnymi konkurentami, stanowią szczególnie atrakcyjne warunki awansu osobom manipulatywnym i niezdolnym do empatii, a więc, między innymi, psychopatom (zob. odc. 84).

Ta teza została odebrana, przez niektórych działaczy, jak oskarżenie pod własnym adresem. Uznali oni, że ta teza „oskarża ich o psychopatię”. Rozpętała się nagonka medialna. Część moich postów i komentarzy została usunięta z forum wewnętrznego partii. Część pozostawiona, tak aby widoczne były tylko hejterskie i szydercze komentarze „święcie oburzonych, najwierniejszych” działaczy.

Zostałem oczywiście pozbawiony możliwości edycji na forum, tak abym nie mógł odpowiedzieć na stawiane mi zarzuty. Część komentatorów zastosowała technikę „skomentuj i zablokuj” tak aby ich komentarz pozostał bez mojej odpowiedzi.

Z jednej strony, spodziewałem się takiej reakcji. Jest ona tylko potwierdzeniem moich wieloletnich obserwacji regresu kulturowego na scenie politycznej.

Z drugiej, strasznie mnie ona smuci. Dla mnie jest ona dowodem braku gotowości polskiego społeczeństwa na otwartość, oddolność i tolerancję: niestety, nie tylko wśród tych, którzy otwarcie sprzeciwiają się tym wartościom (jest kilka takich partii), ale również wśród tych, którzy „oficjalnie” wartości te głoszą.

Oczywiście, bez względu na sytuację, nadal uważam, że nie powinniśmy się poddawać. Moim zdaniem, jedyną szansą na dobrobyt naszego kraju (materialny i niematerialny) jest wyrwanie się z niewoli mitów i stereotypów, nakazujących nam (między innymi) wierzyć w najkrzykliwsze reklamy, bez względu na niedorzeczność ich treści.

Ciekawym zjawiskiem, z jakim spotkałem się w partiach polskich, jest „nieformalny zakaz kandydowania”.

Polega on na tym, że przeciwnicy aktualnie panujących władz organizacji, poddawani są rozmaitym szykanom, czasem otwartym, czasem ukrytym, czasem słownym, czasem administracyjnym, mającym zniechęcić ich do kandydowania do organów organizacji lub, w przypadku kandydowania, utrudnić im zbudowanie wewnątrzpartyjnej rozpoznawalności, a w razie zdobycia rozpoznawalności, rozpuścić o nich niepochlebne plotki.

Z jednej strony, trudno się temu dziwić.

Skoro członkowie grupy, uznającej się za „uprzywilejowaną” (a chyba każda partia takową posiada), mogą zapewnić sobie wrażenie „wyższej wygranej”, i skoro mogą być w tym procederze bezkarni, jest rzeczą oczywistą, że będą to robić.

Z drugiej strony, sytuacja w której kandydat-faworyt wygrywa wybory absurdalnie wysoką większością głosów, stawia partię, w której zaszły procesy „nieformalnej preselekcji” kandydatów, w dość niekomfortowej sytuacji wizerunkowej względem własnych wyborców, przynajmniej tych, którzy nie stracili jeszcze zdolności do krytycznego myślenia.

Dlaczego?

Z punktu widzenia racjonalnego wyborcy, idealną partią jest taka, w której panują warunki zbliżone do konkurencji idealnej, a więc taka, w której żadna frakcja nie dominuje nad pozostałymi (lub w której w ogóle nie ma frakcji). Tylko bowiem taka partia, w której szanse różnych kandydatów są w miarę wyrównane, oferuje wyborcom jakąś nadzieję na dialog wewnętrzny organizacji nad postulatami przychodzącymi z zewnątrz.

Partia, która jest zdominowana przez jedną frakcję, jest z punktu widzenia wyborcy, partią „zamkniętą”, w której od działaczy należy spodziewać się raczej czegoś na kształt odwróconej lojalności: nie wobec wyborcy, ale wobec szefa partii.

Co bowiem oznacza zwycięstwo „faworyta” z druzgocącą przewagą?

Są dwie możliwości:

1) pozostali kandydaci nie dorastają szefowi do pięt,

2) członkowie partii poddali się naciskom, i głosowali „na czyjąś sugestię”.

Obie sytuacje są, rzecz jasna, kompromitujące dla partii.

Konsekwencją pierwszej z nich jest to, że ewentualni nominaci partii w wyborach powszechnych będą niekompetentni. Skoro bowiem przegrali z kretesem we własnej partii, nie mają również nic do zaoferowania na zewnątrz.

Konsekwencją drugiej sytuacji jest to, że o rezultatach wyborów wewnętrznych w partii zadecydowały procesy nieformalne, ukryte, nie mające nic wspólnego z demokracją.

Nie bez kozery art. 13 konstytucji mówi:

„Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa.”

Zwróćmy uwagę na ostatnie 4 słowa: „utajnienie struktur lub członkostwa”.

Pomijam nawet fakt, że żadna polska partia nie publikuje listy swoich członków. W końcu „to jest Polska”. RODO jest ważniejsze niż konstytucja. Czytaj: członkowie aktualnych władz partii mają kontakt do wszystkich członków partii, i mogą sobie zrobić reklamę wyborczą. Konkurencja aktualnych władz tego kontaktu nie ma, więc nie zrobi sobie reklamy. Słowem: „demokracja demokracją, ale władza tylko nam się należy”.

Gorsze jest jednak to, że jakieś struktury nieformalne partii mogą sobie zorganizować „akcję suflerską” i po prostu „podpowiedzieć niezdecydowanym i niezorientowanym” na kogo powinni oddać głos.

Oczywiście, nie da się udowodnić wprost, że „akcje suflerskie” miały kiedykolwiek w jakiejś partii miejsce. Jedyną rzeczą, która pozostaje wyborcy, jest sprawdzenie, czy wybory wewnętrzne w partii wygrane zostały minimalną przewagą jednego z wielu kandydatów, czy wręcz przeciwnie, olbrzymią większością wśród niewielu kandydatów.

Ewentualnie (do tego będę zawsze namawiał) wyborca może sam zapisać się do jakiejś partii, zgłosić kandydaturę na przewodniczącego lub prezesa, i sprawdzić na własnej skórze, czy usłyszy od kogoś na ucho sławetne „jak śmiesz kandydować”.

Jeżeli to usłyszy, to może mieć pewność, że tej partii nie wystarcza fasada z dykty. Fasada musi być z papieru, i to toaletowego, gotowego rozerwać się na najsłabszym wietrze.

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/356400639821616

Ciąg dalszy nastąpi.

 

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Cz.19

Partyjne sądy kapturowe: jak działają?

 

Zacznijmy może od tego, że nie stanowią „instytucji” ani „organu” w ścisłym tego słowa znaczeniu. Są po prostu zbiorem procesów decyzyjnych, tworzących, wraz z innymi procesami, zjawisko znane nam powszechnie jako kumoterstwo.
Samo kumoterstwo jest jednak bardzo złożonym zbiorem zjawisk, dlatego jeśli chcemy je trochę lepiej zrozumieć, musimy podzielić ten dość duży zbiór na podzbiory, tak aby móc uporządkować nasze obserwacje.
Jakimś sposobem uporządkowania, mam nadzieję, że czytelnym, będzie zastosowanie analogii do formalnych podziałów władzy przedstawicielskiej, stosowanych zarówno w organizacjach demokratycznych, jak i w organizacjach biznesowych (czasem bardziej przydatne będą jedne, czasem drugie).
W tym przypadku, będziemy mieli do czynienia ze zbiorem procesów zastępujących sąd partyjny, sąd koleżeński, organ rozjemczy itp. wydzieloną funkcję w organizacji demokratycznej.

Dla przypomnienia: kumoterstwo jest nieformalnym, ukrytym procesem sprawowania autorytarnej władzy, przez małą grupę ludzi, w organizacji fasadowo demokratycznej (i nie tylko demokratycznej).
Przez analogię, jego działanie można porównać do patogenu, pasożyta lub nowotworu, obecnego w organizmie, i obniżającego jego sprawność, poprzez przejęcie z krwioobiegu zasobów odżywczych i tlenu, w skrajnym przypadku doprowadzającego organizm do nieodwracalnego zniszczenia.
Przejmowanie zasobów organizacji przez kumoterstwo może działać kilkutorowo, n.p.:
– poprzez zdobycie kontroli nad procesami bezpośrednio-demokratycznymi (n.p. wybory lub referenda w warunkach rozpowszechniania zmanipulowanej informacji),
– poprzez przejęcie kontroli nad procesami decyzyjnymi w organach przedstawicielskich (n.p. poprzez manipulację informacyjną, wprowadzenie własnych ludzi do tych organów, korupcję, szantaż, naciski itp. działania),
– poprzez pacyfikację lub eliminację z organizacji osób przeciwnych kumoterstwu, lub postrzeganych jako potencjalna konkurencja (zwłaszcza, gdy są członkami organów przedstawicielskich),
– poprzez łączenie lub sojusze konkurujących grup kumoterskich
– itp.
Oczywiście, zjawisko „sądu kapturowego” może wiązać się ze wszystkimi tymi procesami, ale szczególne (lub przynajmniej bezpośrednie) znaczenie ma ono zasadniczo dla pacyfikacji i eliminacji osób „niewygodnych” dla najsilniejszej grupy kumoterskiej.

Jak to działa?
1. Zaczyna się to zazwyczaj od decyzji podjętej albo przez „szarą eminencję”, a więc osobę pełniącą kluczową rolę w organizacji. Osoba ta (czasem jest to kilka osób) pełni zazwyczaj również jakąś kluczową funkcję w formalnych organach partii, co znacznie ułatwia przeprowadzenie „akcji”.
Czasami, inicjatorem „akcji” jest osoba mniej znacząca, ale mająca „wtyki” u osób znaczących, „dług wdzięczności” od osób znaczących, lub składająca osobom znaczącym jakąś ofertę „przysługi wzajemnej”.
„Akcja” sądu kapturowego, w odróżnieniu od procesu sądowego, zaczyna się zatem od wydania „wyroku skazującego”, którego przyczyną jest ukryty, egoistyczny interes prywatno-polityczny jakiejś osoby, lub grupy inicjującej.
2. Drugim etapem akcji jest „poczta pantoflowa odgórna”.
Ten etap polega to na tym, że osoby które „wydały wyrok”, szukają współwykonawców „akcji” wśród osób, które są już „pod pantoflem” osób znaczących, zdolnych przyjąć każde polecenie nieformalnej władzy w sposób bezrefleksyjny.
3. Kolejnym etapem jest „sztuczny tłum”.
Partyjni „pantoflarze”, przyjąwszy wcześniej „zlecenie” zniszczenia osoby skazanej, wpływają w nieformalnych rozmowach na opinie „biernych konformistów”, tworząc wrażenie, jakoby „wszyscy byli tego samego zdania”.
Na ewentualnych „wątpiących” wywierany jest nacisk na zasadzie „musimy być lojalni i solidarni, siła wyższa, zagrożenie organizacji” itp.
4. Przez cały ten okres, zbierane są „haki” na skazanego, tak aby w chwili ujawnienia „akcji” można było przedstawić ewentualnym „obrońcom” i „nieprzekonanym” tak dużą ilość „materiału dowodowego”, by jakiekolwiek odniesienie się skazańca lub jego obrońców do wszystkich zarzutów było niemożliwe, lub przynajmniej brzmiało nieczytelnie i niewiarygodnie.
Chodzi o to, by sama masa zarzutów była przytłaczająca.
Ponieważ nikt nie jest człowiekiem idealnym, na każdego znajdą się jakieś „haki”. Przy odpowiednio dużym nakładzie czasu, bardzo łatwo jest jednak stworzyć wrażenie, że „skazany” jest wyjątkowo bogatym siedliskiem wad, dlatego nawet jeśli każdy z tych haków jest banalny, połączenie liczby zarzutów, z liczbą osób przekonanych, sprawia na większości wrażenie, że skazaniec „sobie zasłużył”, więc musi zostać ukarany.
5. Przedostatnim etapem „akcji” jest wyprowadzenie zarzutów na forum publiczne.
Na tym etapie, skazaniec zostaje zaatakowany publicznie przez tak liczną grupę „świadków”, tak liczną masą „zarzutów”, że żadna racjonalna obrona nie jest możliwa.
Jeżeli atak następuje na spotkaniu „realnym”, na którym każdy mówca ma ograniczony czas na wypowiedzi, łączny czas wypowiedzi „skazańca” jest po prostu na tyle krótszy od łącznego czasu trwania wypowiedzi atakujących, że jego wypowiedź ginie w masie wypowiedzi krytycznych.
Nawet zatem jeśli każdy z atakujących ma tyle samo „wad urody” co skazaniec (a nawet więcej), skazaniec jest i tak w beznadziejnej sytuacji, ponieważ
– nawet gdyby wiedział, że zostanie zaatakowany, nie miałby czasu na przygotowanie „haków” przeciwko swoim agresorom,
– nawet gdyby przygotował takie haki, zostałby szybko uciszony, bo przecież „rozmowa jest o nim, a nie o kimś innym, więc nie wolno zmieniać tematu”,
– każdy kontratak byłby zinterpretowany na jego niekorzyść,
– brak kontrataku byłby uznany za przyznanie do winy.
Na forum „pisanym” wygląda to podobnie, a nawet jeszcze gorzej. Komentarze wrogie skazanemu mają kolosalną przewagę objętościową.
6. Ostatnim etapem „akcji” jest zatwierdzenie „wyroku tłumu” przez oficjalne organy administracyjne i/lub sądownicze organizacji.
Nawet jeśli członkowie tych organów nie brali udziału w „części przygotowawczej”, t.j. zbieraniu popleczników i haków (a taki udział jest zazwyczaj nieunikniony), bardzo trudno jest im podjąć decyzję sprzeczną z „wyrokiem tłumu”.
Po pierwsze, ich „pierwsze wrażenie” będzie „na dzień dobry” skrzywione, ze względu na asymetrię docierających do nich informacji.
Po drugie, nawet jeśli uda im się pomyśleć krytycznie pośród wrzasków tłumu, będą kierować się, w większym lub mniejszym stopniu, własną ugodowością, wygodą i podświadomym strachem. Niewykluczona jest również chęć zadowolenia własnych wyborców.
Po trzecie, mało który członek organu obieralnego poświęci wiele godzin czasu, by zbliżyć się choćby do prawdy obiektywnej, zwłaszcza gdy do jego drzwi dobijać się będzie gniewny tłum, krzyczący biblijne: „Ukrzyżuj, ukrzyżuj go!” (Tak, problem jest już ździebko stary: nie wytworzyły go bynajmniej dopiero współczesne partie, i nie dotyczy tylko demokratycznych organizacji).
W takich warunkach, „obiektywna decyzja demokratycznie wybranego organu”, by wobec skazanego zastosować represje dyscyplinarne lub administracyjne, jest tylko przyklepką do decyzji, która podjęta została przez partyjne kumoterstwo, lub (jak ktoś woli stare bukłaki słów do nowego wina politycznej libacji) przez faryzeuszy demokracji fasadowej.

Lekarstwa?
Jest kilka sposobów, by to zjawisko ograniczyć. Całkowicie wyeliminować najprawdopodobniej się nie da, ale trzeba próbować. Nie jestem w stanie zaproponować wszystkich możliwych działań zapobiegawczych, zatem liczę na pomoc Czytelników w komentarzach.
Oto niektóre z nich:
1. Edukacja.
Nowi członkowie muszą być przyjmowani na podstawie egzaminów wstępnych, oczywiście testowych, opartych o jawną listę pytań i odpowiedzi.
Część pytań egzaminacyjnych musi dotyczyć wiedzy z zakresu zapobiegania mechanizmom demokracji fasadowej. Brak takiej wiedzy rzuca zbyt dużą część członków partii na pastwę kombinatorów.
Treść pytań powinna być cyklicznie zmieniana, a członkowie egzaminowani ponownie, by wyeliminować „słupy” i „śpiochów”.
2. Utrudniona usuwalność członków.
Usunięcie członka partii powinno być możliwe tylko kwalifikowaną większością głosów, przy bardzo wysokim progu (n.p. 90% głosów). Organ decyzyjny w sprawach dyscyplinarnych powinien być wybierany losowo, spośród osób niebędących członkami innych organów, oraz niezamieszkałych w tym samym okręgu wyborczym, by utrudnić wywieranie nacisków na członków organu, oraz ograniczyć własne konflikty interesów.
Wyjątkiem od tej zasady powinno być tylko oblanie egzaminu testowego, niepłacenie składek, oraz inne sytuacje, weryfikowalne obiektywnie.
3. Wysoka autonomia członków.
Im mniej władzy odgórnej nad szeregowym członkiem, tym trudniej jest zastosować wobec niego represje administracyjne. To zmniejsza motywację sprawców do inicjowania „akcji” sądu kapturowego.
Autonomia członka jest potrzebna również z innych względów: członek partii ma reprezentować wyborców przed partią, a nie partię przed wyborcami. Wyborcy nie potrzebują przecież partii, które mówią im co mają robić. To partie mają robić to, co mówią do nich wyborcy.
4. Jawność.
Członek partii powinien być osobą publiczną, a więc taką, która reprezentuje wyborców wobec partii. Dlatego członkostwo powinno być jawne, a przebieg wszelkich spotkań pomiędzy członkami partii powinien być rejestrowany i publikowany w internecie.
5. Bezwzględny zakaz agresji słownej.
Część pytań egzaminacyjnych musi dotyczyć zasad komunikacji bez przemocy.
Członek partii, uczestniczący w jawnych spotkaniach z innymi członkami partii, musi wypowiadać się w sprawie konkretnych potrzeb wyborców, oraz sposobów ich zaspokajania. Rozmowy muszą mieć przebieg rzeczowy, tzn. dotyczyć wykonalności, kosztów, zagrożeń, szans, korzyści itp. wynikających z konkretnych działań na rzecz wyborców.
Jakiekolwiek uwagi dotyczące personalnie innych członków, w tym, przykładowo, ich kwalifikacji lub zaangażowania, powinny być eliminowane z zapisu rozmowy przed jego publikacją.
Kwalifikacje członków mogą być legalnie mierzone tylko metodami obiektywnymi, lub oceniane przez wyborców.
Zakaz wzajemnej antyreklamy członków powinien być najważniejszym wyjątkiem od zasady autonomii członka oraz jawności rozmów pomiędzy członkami, a członkowie uporczywie ignorujący ten zakaz, powinni podlegać karom (raczej łagodnym, tylko w ostateczności, dyscyplinarnym).

Jeszcze coś?
Oczywiście, mechanizm sądu kapturowego nie jest jedynym mechanizmem demokracji fasadowej. Tego jest, niestety, więcej. O niektórych już pisałem. O innych jeszcze napiszę.
Ciąg dalszy nastąpi.

Link do poprzedniego odcinka:
https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/253093530152328
Link do następnego odcinka:
https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/256624003132614
Dziękuję!

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 13

Partie są jak trucizna lub lekarstwo.

Wszystko zależy od ich składu i dawkowania

 

Dzisiaj, trochę teorii (tyle co na lekarstwo).

Teza główna: partie oddziaływają na społeczeństwo w państwie poprzez zastępowanie konfliktów jednej intensywności lub rodzaju, konfliktami innej intensywności lub rodzaju. Czasem, udaje im się zastąpić dotkliwszy konflikt konfliktem mniej dotkliwym. Czasem, wręcz przeciwnie (ale również celowo).

Dlatego zaproponuję Wam dzisiaj prostą, praktyczną klasyfikację konfliktów, a Wy ocenicie sami działalność Waszych partii. Jeżeli możecie, spróbujcie ulepszyć wasze partie od środka.

Może być?

Proszę bardzo! Przejdźmy zatem do szczegółów.

Po pierwsze, zgodnie z nazewnictwem prawniczym (stosowanym głównie przez mediatorów), proponuję odróżnić konflikt od sporu.

W skrócie: konfliktem będziemy nazywali (nieformalną) przyczynę sporu, a spór, (formalnym) rezultatem konfliktu. Konflikty będziemy deeskalować przez ich rozwiązanie, a spory, przez rozstrzyganie.

Ze sporem będziemy mieli zatem do czynienia dopiero wtedy, gdy jedna ze stron konfliktu sformułuje wobec drugiej jakieś roszczenia lub zarzuty, a druga się z tymi roszczeniami lub zarzutami nie zgodzi.

Dopiero w takich warunkach możliwe będzie rozstrzygnięcie sporu, n.p. przez sąd.

Z zasady, rozwiązanie konfliktu powinno skutkować zakończeniem sporu. W praktyce jednak, może się zdarzyć, że ktoś będzie rozstrzygać spór czysto formalny, u którego podstaw nie ma żadnego konfliktu.

Takie działanie prowadzi często do powstania konfliktu, którego wcześniej nie było. Podobnie, większość rozstrzygnięć sporów nie prowadzi do deeskalacji konfliktów. Rozstrzygnięcie sporu, najczęściej, zmienia tylko typ konfliktu, zazwyczaj go pogłębiając.

Po drugie, proponuje podzielić konflikty na trzy rodzaje, a każdy z nich na dwa „stany skupienia”.

Będzie się to mniej więcej pokrywało z rozszerzoną klasyfikacją konfliktów w/g Christophera W. Moore’a, stosowaną powszechnie przez mediatorów. Trochę tylko uporządkujemy tę klasyfikację, by było Wam łatwiej ją stosować.

Będziemy mieli zatem do czynienia z konfliktami:

1) materialnymi,

2) informacyjnymi i

3) emocjonalnymi.

Każdy z tych konfliktów będzie mógł występować w stanie:

a) ulotnym i

b) stałym.

Tłumacząc to na „klasyczną” klasyfikację Moore’a:

– 1a będzie konfliktem interesów (nie mylić z „konfliktem interesów” w języku prawniczym),

– 1b będzie konfliktem strukturalnym,

– 2a będzie konfliktem danych,

– 2b będzie konfliktem wartości,

– 3a będzie konfliktem protokołu komunikacji (pojęciem stosowanym tylko przez niektórych mediatorów – Moore nie wyróżniał oddzielnie takiej kategorii),

– 3b będzie konfliktem relacji.

Teraz, omówmy sobie wszystkie sześć konfliktów na przykładach. Trochę zbanalizowanych, ale mam nadzieję, że znajdziecie „u siebie” lepsze.

Zacznijmy od konfliktów materialnych.

Wyobraźmy sobie sytuację, że dwóch członków partii, n.p. Kaziu i Zyziu, pretendują do jednego miejsca biorącego na jakiejś liście wyborczej. Mamy zatem do czynienia z konfliktem materialnym ulotnym (konfliktem interesów Moore’a).

Partia może rozwiązać ten konflikt na kilka sposobów:

– poprzez prawybory,

– poprzez losowanie,

– poprzez badanie opinii publicznej w okręgu wyborczym,

– poprzez egzamin testowy,

– poprzez wymediowanie ugody pomiędzy Kaziem a Zyziem itd.

Partia może jednak podejść do sprawy inaczej:

– uznać (na stałe), że jeden z pretendentów jest „lepszy” a drugi „gorszy”,

– wywalić jednego z nich z partii (żeby mieć święty spokój),

– zrobić jednemu z nich „czarny PR”, żeby sam odszedł z partii lub żeby odpadł w prawyborach.

W tym drugim przypadku, mamy bardziej do czynienia z rozstrzygnięciem sporu, niż rozwiązaniem konfliktu (granica jest czasem mglista).

Niemniej jednak, rezultatem drugiego podejścia jest utrwalenie konfliktu materialnego. Jeden z członków dostaje w łeb szklanym sufitem (lub kopniakiem w tylną część ciała). Spór został (przelotnie) rozwiązany, ale konflikt się pogłębił, utrwalił, a nawet rozgałęził na inne rodzaje.

Pretendent odrzucony nie pogodził się przecież z taką sytuacją. Może przecież pójść do konkurencji politycznej, robić czarny PR całej partii, wyciągnąć z partii innych członków itd.

Partia zapłaci za swą „wygodną” decyzję z dużą nawiązka: utraconymi głosami wyborców.

Przejdźmy teraz do konfliktów informacyjnych.

Wyobraźmy sobie sytuację (w dużym uproszczeniu), że jakiś zasłużony, wpływowy członek partii, n.p. Kaziu, uznał sobie kiedyś, pięknego dnia, że 2×2=5.

Spotkało się to z ostrą reakcją innego „silnego” członka, n.p. Zyzia, który uznał w odpowiedzi, że 2×2=3.

(Powiedzmy, że chodzi tutaj o dodatnią lub ujemną synergię jakiegoś współdziałania, nie zakładajmy od razu, że obaj są po prostu głupi.)

Partia może znów podejść do sprawy na kilka sposobów:

– spróbować zweryfikować dane na podstawie zewnętrznych źródeł,

– uznać problem za nierozwiązywalny,

– wyśrodkować opinię, uznając, że prawda musi być gdzieś pośrodku (z tymczasowymi wahaniami koniunktury)

– itd.

Z drugiej strony, partia może również rozstrzygnąć konflikt, uznając jedną z opcji za wartość świętą i nienegocjowalną.

Brzmi znajomo?

A jakże!

Nie będę pokazywał palcami, które partie to zrobiły i w jakich dziedzinach „wiedzy”. Liczę na fajne przykłady w Waszych komentarzach.

Oczywiście, granica pomiędzy konfliktem danych a konfliktem wartości bywa mniej lub bardziej ostra, w zależności od wspomnianej „dziedziny”.

Przykładowo, w kwestiach równowagi pomiędzy wysokością podatków a wysokością świadczeń socjalnych, jakaś część partii politycznych będzie próbowała opierać swoje programy na jakimś konsensusie eksperckim, nastrojach społecznych itd.

Inne, przyjmą sobie „na dzień dobry” jakieś założenia, i będą miały w pompie zarówno wyborców, jak i ekspertów.

W innych sprawach, n.p. prawa aborcyjnego, partyjne „wartości” potrafią być częściej i bardziej „zero-jedynkowe”.

W każdym przypadku, przyjęcie jakichkolwiek twierdzeń jako „święte, nadrzędne i nienegocjowalne”, prowadzi do utrwalenia konfliktu, t.j. przemiany „konfliktu danych” w tzw. „konflikt wartości”.

Skutki?

Wiadome.

Na koniec, na „deser”, konflikty emocjonalne.

W wersji „ulotnej” nazywane są one konfliktami protokołu komunikacji.

Przykładowo, jeżeli Kaziu opisze na forum wewnątrzpartyjnym jakąś propozycję poprawki do statutu partii, a Zyziu odpisze mu „jesteś głupi”, to mamy tu konflikt protokołu komunikacji.

Również tu, partia może podejść do sprawy na dwa sposoby.

Z jednej strony, może usunąć komentarz Zyzia, i poprosić go o przedstawienie własnej poprawki do statutu, prosząc go, w przypadku zestawienia obu propozycji, o rozważenie scenariuszy skutków jednej i drugiej poprawki w sposób rzeczowy i bezemocjonalny.

Partia generalnie może próbować dbać o jakość protokołu komunikacji, tak aby treść komunikatów opierała się wyłącznie na twardych danych i wnioskowaniu logicznym.

Partia może w również prowadzić szkolenia z protokołu komunikacji, tak aby uwagi „ad personam”, czy obraźliwe dla kogokolwiek, po prostu się nie pojawiały w dyskusji.

Z drugiej strony, partia (t.j. jej organy) może również „zatrzeć rączki” i podejść do sprawy w sposób anarcho-dyktatorski. To znaczy:

a) zezwolić członkom na wzajemne epitety, oceny, obelgi i insynuacje, blokując tym samym przepływ rzeczowej informacji (co jest bardzo wygodne, bo wtedy można się wczuć w rolę „zbawcy” i narzucić ludziom własne zdanie odgórnie, bez pytania),

b) rozstrzygać powstałe konflikty w sposób arbitralny, mówiąc, przykładowo, który ze skłóconych rozmówców jest głupi.

Dzięki temu podejściu, zawsze znajdzie się pretekst, by jednego z dyskutantów zakneblować na stałe, ośmieszyć, wyszydzić, a nawet wyrzucić z partii. Oczywiście, będzie to zawsze ten, który głosi poglądy niewygodne dla „władzy”.

W ten jednak sposób, konflikt protokołu komunikacji przeobraża się do formy trwałej konfliktu emocjonalnego, a więc w konflikt relacji. Polega on na tym, że ludzie zaczynają się wzajemnie nienawidzić, gardzić sobą nawzajem, tworzyć wrogie frakcje, odchodzić z partii, przechodzić do konkurencji i ogólnie atakować partię lub jej część bez wyraźnego powodu (lecz pod każdym możliwym pretekstem).

Kto był kiedykolwiek w jakiejkolwiek partii, widział to zapewne, niejeden raz, na własne oczy.

Zapytacie pewnie, po co partie to robią?

Odpowiedź jest prosta: dla dyktatorów i oligarchów, ludzie którzy się nienawidzą, są najwygodniejszą postacią bezmózgiej masy: najłatwiejszą do manipulowania i najtańszą do pozyskania.

Nie jest przecież łatwo złapać kogoś na ulicy, amputować mu mózg, ale tylko częściowo, tak aby był jeszcze w stanie na Ciebie głosować.

Nie jest łatwo odebrać komuś wiedzę empiryczną i instynkt samozachowawczy.

Cholernie trudno jest przekonać kogoś, że Ziemia jest płaska.

Jest jednak dziecinnie łatwo sprawić, że ludzie się nienawidzą, a kiedy ludzie się już nienawidzą, są Twoimi niewolnikami.

Ludzie którzy się szczerze nienawidzą, będą lizać z lubością koprofaga odbyt każdego uzurpatora, który obieca im, że zniszczy „tamtych”.

Ludzie którzy się nienawidzą, odrzucają zdrowy rozsądek, i będą z natchnieniem wieszcza głosić płaskość Ziemi, pod Twoje dyktando, tylko dlatego, że jest to „nasz” pogląd, i że jest przeciwny poglądowi „tamtych”.

Fajne?

Pewnie że fajne. Każdy kał jest przecież fajny dla mikrobiologa, gdy go weźmie na szkiełko i pod mikroskop.

Trochę gorzej, gdy trzeba się w tym kale codziennie kąpać.

Lub gorzej: żreć go zamiast pokarmu.

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/247671857361162

Ciąg dalszy nastąpi.

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 12

Drugie przykazanie partyjnej demokracji: zero zaufania.

 

Wiem, powiedziałem teraz (być może) coś obrazoburczego. W końcu żyjemy w kraju bardzo religijnym, w którym niezachwiana i ślepa wiara uznawana jest za cnotę, a zwątpienie i logika za przywarę.

Wprawdzie nie dorównujemy w poziomie wiary niektórym innym krajom, ale mimo wszystko, nie ustępujemy im również zbyt bardzo:

https://www.wprost.pl/…/zambia-pastor-poprosil-by…

Powiecie pewnie, że „jak to”, że „jak można żyć bez wzajemnego zaufania”?

Nie tylko można, ale trzeba, a do tego, by być szczęśliwym w relacjach międzyludzkich, nie jest nam potrzebne zaufanie, tylko wzajemny SZACUNEK, a tego, w naszych relacjach, jest faktycznie o wiele za mało.

Poza tym, musimy chyba zacząć rozróżniać zaufanie w sferze DZIAŁAŃ od zaufania w sferze UCZUĆ.

To, że ktoś sobie wyjdzie na ulicę z ankietą i zrobi badania opinii publicznej w sprawie zaufania do (za)rządu, i że wyjdzie mu, że ludzie (za)rządowi ufają mniej niż na Zachodzie, wcale nie oznacza, że nasz system nie bazuje właśnie na zaufaniu jako na metodologii powszechnego gwałtu.

Różnica pomiędzy jednym a drugim jest mniej więcej taka, jak pomiędzy miłością romantyczną a gwałtem.

Młoda, nieświadoma, romantyczna dziewczyna z ciemnej dzielnicy może być zakochana w jakimś amerykańskim aktorze, ale gdy przyjdzie do niej w nocy pijany menel z sąsiedztwa i ją zgwałci, dziecko będzie miała z menelem, a nie z aktorem.

Menel będzie jednak twierdził z uporem menela, że ów akt gwałtu to była „miłość”.

Tak to mniej więcej wygląda z naszym zaufaniem w demokracji (krajowej czy wewnątrzpartyjnej). Rząd (albo zarząd) będzie się powoływał na badania zaufania do (za)rządów w krajach (i organizacjach) cywilizowanych. Potem, zdemontuje nam narzędzia prawnej (lub statutowej) kontroli oddolnej nad państwem (lub organizacją).

Będzie nam przy tym bezczelnie wciskał ciemnotę, że „robi nam cywilizację zachodnią”, sapiąc przy tym lubieżnie w twarz smrodem potu, moczu, kału, cebuli i denaturatu, i rechocząc przepitym głosem, „że to miłość”.

Dlatego proszę, błagam, nalegam: nie dajcie się gwałcić. Nie dajcie się w kółko nabierać na gładkie gadki o konieczności „zaufania do polityków”.

W demokracji potrzebna jest skuteczna KONTROLA ODDOLNA, i tylko z taką kontrolą, jest ona w stanie działać. „Zaufanie” w znaczeniu „sondażowym” pojawi się być może kiedyś, kiedy rządy naszego państwa i zarządy naszych organizacji politycznych przestaną nas gwałcić po pijaku.

Z tym optymistycznym akcentem, pozdrawiam Was w traumie i życzę rychłej rekonwalescencji, jak również wzrostu potraumatycznego, w postaci BRAKU ZAUFANIA (przynajmniej w tym znaczeniu tego słowa, które wciskane jest nam jak kit w otwory fizjologiczne przez stronnicze media pro(za)rządowe).

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/246418907486457

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/249217610539920

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 11

Pierwsze przykazanie partyjnej demokracji?

 

Nie będziesz dawał organom obieralnym partii Twojej uprawnień rekrutacyjnych (ani tym bardziej dyscyplinarnych)!

Dziwisz się?

A co tu się dziwić?

Jeżeli statut partii zapewnia członkom organów obieralnych możliwość zapewnienia sobie nieusuwalności, poprzez skrupulatne usuwanie z partii swoich potencjalnych konkurentów (lub niewpuszczanie do niej takowych), to możesz być absolutnie pewnym, że z tej możliwości skorzystają. Nawet jeśli jedna kadencja okaże się uczciwa (albo, jak kto woli, „niedoświadczona”), przyjdzie następna, która się obłowi.

Nie, nie bądź naiwny. Nie pomoże Ci nawet sąd partyjny. Sądy partyjne są też obsadzane przez członków partii, których też da się, w razie potrzeby, kupić, zastraszyć lub wyrzucić.

Po prostu, takie już jest partyjne „prawo rynku” (rynka-rynkę ten-tego). Podobnie jak w gospodarce rynkowej: jeżeli prawo nie zapewnia żelaznej ochrony przed zmową cenową, zmowy cenowe powstaną NIEUCHRONNIE, a to będzie koniec gospodarki rynkowej.

Nie wierzysz?

Proszę bardzo:

https://wiadomosci.dziennik.pl/…/8232314,andrzej…

https://wyborcza.pl/7,75398,27501098,wojna-w-lewicy-akt…

https://www.wprost.pl/…/lewica-pograza-sie-w-kolejnym…

Wnioski?

Tak, można się przed tym zabezpieczyć statutowo, ale trzeba najpierw zrozumieć zagrożenie i nie dać sobie zamydlić oczu partyjnym celebrytom.

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/246354654159549

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/247671857361162

Dziękuję!

 

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 10- Copy

Na czym polega najważniejsza różnica pomiędzy demokracją a dyktaturą?

 

W demokracji pełnej i realnej, będąc zwyczajnym obywatelem, nie musisz walczyć o władzę.

Władzę gwarantuje Ci prawo, a Ty możesz ją po prostu albo wykonywać, albo, jeżeli nie chcesz lub nie potrafisz sam/sama, możesz „podzlecić” jej wykonywanie Twoim lojalnym przedstawicielom.

Jak to możliwe?

Po prostu: władzę gwarantują Ci odpowiednio skonstruowane procedury, zrozumiałe dla ogółu, korzystne dla ogółu i, co niezwykle ważne, faktycznie wykonywane przez ogół.

Te procedury gwarantują Ci również bezpieczeństwo przed fałszywymi „przedstawicielami”, którzy okłamują Cię, by dostać władzę, a potem robią co chcą.

W pełnej i całkowitej dyktaturze, jest dokładnie odwrotnie. Tam, jedyną drogą do zdobycia władzy jest przemoc fizyczna.

Chcesz zostać nowym dyktatorem?

Nic prostszego! Musisz tylko fizycznie zlikwidować aktualnego dyktatora i zająć jego miejsce. Oczywiście siłą. W dyktaturze jest to możliwe (i nie da się inaczej).

Jak to jest w demokracji fasadowej?

Ano tak, że teoretycznie, prawo gwarantuje Ci władzę (tak tam przynajmniej jest napisane), ale praktycznie, Ty nadal musisz o władzę walczyć – jak w dyktaturze.

Może niekoniecznie siłą, ale postępem, intrygą, oszczerstwem, szyderstwem, korupcją, kumoterstwem, kłamstwem, autoreklamą (pewnie wymienisz kilka innych) – jak najbardziej.

Prawo stanowi tylko cienką fasadę pozorów. Ewentualnie, wątlutkie zabezpieczenie, by nikt w wirze tej walki nie zechciał jednak, mimo wszystko, pobić lub odstrzelić przeciwnika politycznego. Na ile jest to wątlutkie zabezpieczenie, przekonasz się po liczbie ochroniarzy, zatrudnionych przez niektórych, znanych Ci zapewne, pseudo-demokratycznych „wybrańców”.

Jak, w świetle powyższego, przedstawia się rola partii politycznej?

W demokracji realnej, będzie to grupa ekspertów, normalnych ludzi, ale z odpowiednimi kwalifikacjami (dającymi się zdobyć bez „specjalnych znajomości”), którym Ty będziesz CHCIEĆ (świadomie i bez przymusu), powierzyć wykonywanie za Ciebie władzy. Będzie to zatem grupa ludzi, otwarta na rozmowy z Tobą, funkcjonująca w sposób jawny, przyjazny, przystępny, rozumny i zrozumiały.

Będzie to zatem organizacja OFERUJĄCA władzę wyborcom.

W pełnej dyktaturze (dla kontrastu), będzie to banda bezmózgich zbirów, których jedynym zadaniem będzie wyrżnąć i wystrzelać swych odpowiedników z bandy przeciwnika, po to by „ich” herszt mógł odebrać władzę „obcemu”.

W demokracji fasadowej, będzie to bardzo podobne do dyktatury, ale z wyłączeniem przemocy fizycznej (do czasu). Członkami partii fasadowo-demokratycznej będą bezrefleksyjni (z wyboru lub przymusu) klakierzy, których zadaniem jest wspieranie wąskiej grupki uzurpatorów.

Będzie to, podobnie jak w dyktaturze, organizacja zamknięta, samozwańczo-„elitarna”, sparaliżowana psychozą „my kontra oni”.

Jej naczelnym celem, podobnie jak w dyktaturze, będzie walka o władzę. Może bez morderstw, tortur i uprowadzeń (do czasu), ale w sferze psychologicznej, ze wszystkimi formami agresji, pozwalającymi zniszczyć jakiegoś „wroga”.

Oczywiście, dla wyborców, z krzykliwą reklamą, próbującą ukryć smród autorytaryzmu pod grubym kożuchem smalcu i sacharyny.

A jaka jest Twoja ulubiona partia?

Czy jest wzorem demokracji do naśladowania?

Czy jest, wewnątrz, miniaturką tego państwa demokratycznego, w którym chciałbyś/chciałabyś w przyszłości żyć?

Czy może, tak naprawdę jest… no właśnie, czym?

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/243499057778442

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/246418907486457

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 9

Jak Kaliksiński komuś zabiera krowy, to dobrze. Jak ktoś Kaliksińkiemu, to źle.

 

Brzmi znajomo?

Pewnie! Niestety, nie tylko dlatego, że jest to parafraza cytatu z (nie)sławnej powieści Henryka Sienkiewicza, ale raczej z tego, że jest to pierwsze przykazanie naszej największej (choć ukrytej) religii narodowej: obowiązkowej hipokryzji.

Zapytacie: jak to „obowiązkowej”? Czyż nie piętnujemy namiętnie hipokryzji u naszych wrogów, konkurentów i przeciwników politycznych?

Oczywiście, że ją piętnujemy, ale… TYLKO u przeciwników, a więc tylko w cudzej partii, w cudzej frakcji tej samej partii, ewentualnie, w cudzej koalicji cudzych partii itd. To właśnie jest drugie przekazanie.

Chcecie więcej przykazań?

Proszę bardzo:

Przykazanie 3: kto piętnuje hipokryzję u „swoich”, ten jest zdrajcą.

Przykazanie 4: kto sam nie jest hipokrytą, jest durniem i/lub cwelem, i należy go gnębić fizycznie i psychicznie, bo przynosi nam wstyd i hańbę od samego swojego istnienia i nie bycia gnębionym.

Zapytacie pewnie, jak się ma ta religia do innych religii (tych tradycyjnie rozumianych), innych ideologii czy ich (deklaratywnego) braku?

Proszę bardzo!

Każda religia, każda ideologia, lub deklarowana „wolność” od takowych, będzie przykrywką dla obowiązkowej hipokryzji, działającą tak:

a) jeżeli ktoś inny wyznaje jakąś religię lub ideologię inną niż nasza (lub, w odróżnieniu od nas jest „pieprzonym” sceptykiem lub ateistą), to jest to powód dla którego uznajemy go za hipokrytę,

b) jeżeli to my wyznajemy jakąś religię lub ideologię (lub, uważamy się za wolnych od wyznania), to jest to powód dla którego uważamy się za wolnych od hipokryzji, ponieważ nasza religia, nasza ideologia, nasz sceptycyzm i bezwyznaniowość, stanowią tarczę, która nas chroni, niczym partyjny beton (tak, dokładnie, właśnie „taki” beton).

Co czyni nam ta religia społecznie, politycznie i gospodarczo?

Odpowiedzcie sobie na to pytanie sami (w komentarzu). Jestem ciekaw, czy dojdziecie do podobnych wniosków.

Jak językowo odróżnić „tę” religię od „tradycyjnych” religii?

W języku angielskim, „tego typu” zjawiska określane są mianem „implicit religion”, w odróżnieniu „od explicit religion” czyli „tych typowych religii”. Oczywiście, przydałyby się na takie zjawiska jakieś fajne słowa w języku polskim, bowiem jak czegoś nie potrafimy nazwać, często tego nie zauważamy, a…

POWINNIŚMY WRESZCIE ZACZĄĆ ZAUWAŻAĆ!

Zapraszam zatem do proponowania jakichś fajnych polskich nazw na „implicit religion” w komentarzach.

Czy znacie jakieś podobne „ukryte” zjawiska, oprócz „obowiązkowej hipokryzji”, które warto by opisać?

Jak sądzicie, czy nazwa „dulszczyzna” pokrywa się znaczeniowo ze zjawiskiem „obowiązkowej hipokryzji”?

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/242371257891222

Link do następnegoodcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/246354654159549

Dziękuję!

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 8 „Etos symbiotyczny i pasożytniczy”

Etos symbiotyczny i pasożytniczy

 

 

Nie jest prawdą, jakoby większość członków partii politycznych kierowała się wyłącznie względami egoistycznymi.

Wprawdzie z gimbofilozoficznego punktu widzenia, każdy człowiek jest egoistą, bowiem każdy realizuje jakieś potrzeby, nawet gdy to są tzw. „potrzeby wyższe”, ale nie będziemy się zagłębiać w tę grę.

Pozostaniemy przy intuicyjnym znaczeniu słów.

Skąd to wiemy?

Sprawa jest stosunkowo prosta. Nie dla wszystkich członków partii wystarczy miejsc biorących w organach obieralnych państwa. Nie wszystkie partie mają szanse na znaczący udział delegowanych przez nich nominatów w organach obieralnych państwa.

Poza tym, w większości przypadków, diety w tych organach są niższe niż wynagrodzenie za podobną pracę gdzie indziej.

Czy to zatem oznacza, że większość członków partii politycznych to altruiści?

Nie, nie przeginajmy w drugą stronę. Nie ma ludzi „idealnie dobrych”. Owszem, są ludzie lepsi i gorsi, niektórzy, bardzo rzadko, są bliscy ideału, ale zazwyczaj tylko pod jakimś względem, gdyż nie da się być alfą i omegą.

Zazwyczaj jednak, jeśli ktoś twierdzi że jest bliski ideału, jest albo narcyzem, który uległ własnym urojeniom, albo kłamcą i, zazwyczaj, przeciwieństwem tego, co deklaruje.

O psychopatach, ludziach biologicznie niezdolnych do odczuwania empatii, rozmawialiśmy już wcześniej, przy poprzednich odcinkach. Nie będziemy zatem do tego, póki co, wracać.

Dziś zajmiemy się, dla odmiany, ludźmi przeciętnymi, którzy zapisali się do partii (lub podobnej organizacji) i kierują się w niej jakimś etosem, jakimś imperatywem, jakimś potocznym rozumieniem dobra i zła, narzuconym przez grupę, jakimś stereotypem, lub po prostu robią to co inni, nie zastanawiając się nad tym głębiej.

Na czym polega problem?

Problem polega na tym, że etos potrafi być skrajnie destruktywny.

Przykłady?

Przykładowo, etos „nie będę frajerem”.

Polega on na tym, że osoba ulegająca temu etosowi uważa, że „skoro wszyscy oszukują i kradną, to ja też muszę, bo w przeciwnym wypadku będę śmieszny”.

Ktoś, kto kieruje się etosem „antyfrajera” może wręcz uważać się za „uczciwego”, bowiem poddanie się innym ludziom, którzy oszukują i kradną, daje szanse zwycięstwa złodziejom i oszustom. W związku z tym, „antyfrajer” musi kraść i oszukiwać więcej niż inni, bowiem w ten sposób utrudnia życie oszustom i złodziejom, a to przecież jest „uczciwe”.

Inny etos, to „my kontra oni”.

Polega on na założeniu, że „my” (jakaś grupa do której należy ofiara etosu) jest „atakowana” przez inną grupę.

Jest to założenie samospełniające się, bowiem przyjęcie względem jakiejkolwiek innej grupy takiego założenia powoduje, że ta inna grupa też będzie musiała przyjąć takie założenie.

Efektem jest niekończąca się wojna „gangów”, z których każdy czuje się atakowany i, co za tym idzie, zmuszony do atakowania innych, przez co inni muszą atakować itd., w nieskończoność.

Jeszcze inny to „polityka jest brudna”.

Oznacza on, że „nie zapiszę się do partii politycznej, bo tam są sami makiaweliści, a ja jestem „czysty” i nie będę się czymś takim brudzić”.

Ten etos działa jednak na dwa sposoby. Oprócz tego, że stawia on Polskę na ogonie Europy pod względem przynależności do partii politycznych, wywiera on presję na tych nielicznych, którzy mimo wszystko się zapisują, by z tym pato-etosem walczyć.

Ci bowiem, którzy się zapisują, będą grać brudno, bowiem walczą z tymi, co grają brudno, bo przecież nie da się walczyć czysto z tymi, którzy walczą brudno itd.

Etos „brudnej polityki” zlewa się zatem z etosem „antyfrajerstwa” i „my kontra oni” w jeden, synergiczny mechanizm.

Innym etosem destruktywnym jest „nieomylna ideologia”.

Etos ten polega na tym, że zapisując się do partii czy innej organizacji, religijnej lub świeckiej, przyjmujemy założenie, że wyznawana przez tę organizację ideologia jest słuszna.

Oznacza to, że:

1) w ramach organizacji, konkurujemy ze sobą na „wierność” ideologii (kto ją wyznaje bardziej bezrefleksyjnie, wygrywa, bo jest „lepszym” członkiem, bo nie stawia niewygodnych pytań),

2) celem organizacji staje się narzucenie ideologii osobom z zewnątrz (jest to szczególnie paskudne w przypadku partii politycznych, bowiem wyklucza demokratyzację państwa – celem partii staje się odebranie władzy wyborcom, a nie oddanie jej im),

3) każdy, kto ma jakąkolwiek wiedzę ekspercką podważającą słuszność ideologii, będzie traktowany jako wróg (z biegiem czasu organizacja „odmóżdża się”, bowiem „nosiciele” realnej wiedzy są z niej wyrzucani, albo sami odchodzą),

4) organizacja ma jakiś pretekst, by walczyć z innymi organizacjami (wzmocnienie etosu „my kontra oni”).

Szczególnym przypadkiem etosu „nieomylnej ideologii” jest „kult wodza”.

Myślę, że wszyscy wiedzą o co mniej więcej chodzi, ale przypomnę tylko (pisałem o tym już wcześniej), że władza wodza w partii (i innej organizacji) opiera się przede wszystkim na nieformalnej „instytucji lizusa”.

„Lizus”, „klakier” albo „protegowany”, jest osobą która wychodzi z założenia, że zamiast ubiegać się o poparcie wyborców (szeregowych członków organizacji), bardziej opłaca się popierać dążenie wodza do autorytarnej władzy.

Wódz odwdzięcza się lizusom rzucając im ze stołu ochłapy władzy, a lizusy zapewniają wodzowi bezkonkurencyjność w wyborach wewnątrzorganizacyjnych.

Etos „wodza” jest, niestety, chorobą kumulatywną, tzn. z biegiem czasu nasilającą się, aż do całkowitego zniszczenia organizacji. Ponieważ lizusy dbają o zapewnienie czarnego PR-u wszelkim konkurentom wodza, odmóżdżenie organizacji postępuje jeszcze szybciej, niż w organizacji czysto „ideowej”.

Każdy, kto posiada jakikolwiek kapitał Intelektualny lub, tym bardziej, rozpoznawalność medialną, musi zostać zniszczony, bowiem stanowi zagrożenie dla wodza.

No dobrze. Ponarzekaliśmy, więc co teraz?

Co w ogóle możemy z tym fantem zrobić?

Jak przeciwstawić się etosom pasożytniczym?

Nie wymienimy tutaj wszystkich sposobów (wszystkich etosów pasożytniczych też nie wymieniliśmy).

Zajmijmy się jednym z nich: „etosem polityka-rzemieślnika”.

Etos ten polega na tym, że polityk go wyznający (w dużym skrócie):

– kieruje się interesem wyborców, tzn. śledzi wszelkie zmiany tych potrzeb na bieżąco, zarówno przez badania statystyczne, jak i bezpośrednie rozmowy z wyborcami,

– buduje konsensus pomiędzy grupami wyborców, jeśli ich potrzeby są w kolizji wzajemnej,

– podwyższa swoje kwalifikacje, by być w stanie sprostać tym potrzebom,

– opiera się na konsensusie większości ekspertów (jeżeli takowy istnieje w danej branży) a nie próbuje być sam „hiper-ekspertem wszystkowiedzącym”,

– jest „ponadpartyjny”, tzn. może (bo musi) należeć do jakiejś partii, ale nie może stawiać ani potrzeb partii nad potrzebami wyborców, ani ideologii partyjnej (religijnej lub świeckiej) nad konsensusem naukowym,

– ani nie próbuje być niczyim wodzem, ani nie kłania się żadnym wodzom,

– nikomu niczego nie „załatwia” ani nie „daje” (nikt nie jest dla niego „lepszym wyborcą”, bo wepchnął się na przód kolejki): jedna grupa wyborców może „dostać coś” tylko od innej grupy wyborców, polityk może tylko pomóc tym dwóm grupom się wzajemnie dogadać,

– inne (lista w budowie).

Trudne?

Pewnie tak. Współczesny klimat polityczny i kulturowy naszego kraju jest dokładnym przeciwieństwem takiego etosu.

Z drugiej strony, czy mamy inny wybór?

Wydaje mi się, że nie. Albo zaczniemy budować konstruktywny etos zawodu polityka, albo będziemy niewolnikami etosu pasożytniczego.

Na początek jednak, potrzebni będą jacyś ludzie, których stać będzie czasem na zrobienie kilku kroków pod prąd, i nie uleganie presji tłumu.

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/240931434701871

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/243499057778442

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 7

METODOLOGIA DEMOKRACJI FASADOWEJ

 

„Kapitalizm i komunizm to to samo”

 

Dziwne?

Wcale nie dziwne. Owszem, nie jest to to samo w każdej dziedzinie i pod każdym względem, ale jest to to samo w pewnej bardzo ważnej sferze, wręcz fundamentalnej dla przeciętnego obywatela.

W jakiej?

W czasach PRL krążył pewien kawał, który później, po 1989 popadł w zapomnienie.

„Jaka jest różnica między kapitalizmem a komunizmem? Taka, że kapitalizm to wyzysk człowieka przez człowieka, a komunizm, to odwrotnie.”

Ten kawał nie śmieszyłby nikogo tak bardzo, gdyby nie był, jak wiele innych kawałów, oparty na ziarnie prawdy.

Tym ziarnem było to, że obydwa systemy ukrywały w sobie ten sam mechanizm patologiczny: niekontrolowaną koncentrację władzy.

Systemy zatem mogły różnić się od siebie pod każdym innym względem, zwłaszcza w symbolice, retoryce, ale również w kwestiach metodologicznych, ale ten jeden mechanizm je łączył, i był on niezwykle destruktywny dla ludzi.

Jak działa ten mechanizm?

Jego zasada jest prosta: wykorzystujesz władzę, by zdobyć jeszcze więcej władzy.

Nie ważne w jaki sposób Twoja władza jest skwantyfikowana: czy w postaci hierarchii partyjnej (komunizm), czy ilości pieniędzy na koncie (kapitalizm). W obu przypadkach chodzi o to, by posiadaną już władzę zainwestować w taki sposób, by dawała Ci ona jakiś monopol, w jakiejkolwiek dziedzinie.

W obu przypadkach stosujesz dokładnie te same sztuczki.

W razie możliwości, posługujesz się cudzą władzą, a więc cudzymi wpływami (komunizm), czy cudzymi pieniędzmi (kapitalizm). W obu przypadkach posługujesz się cudzą pracą.

W obu przypadkach, frajerzy mają „zapieprzać dla Ciebie za miskę ryżu”.

Dlaczego zatem kapitalizm okazał się silniejszy? Dlaczego wygrał wojnę z komunizmem?

Głównie dlatego, że kapitalizm wolniej koncentrował władzę.

Nawet jeśli władza polityczna w państwie kapitalistycznym jest z zasady skorumpowana, w mniejszym lub większym stopniu, władza polityczna nie była nigdy zjednoczona w nierozerwalny blok z władzą gospodarczą, a więc kapitałem. Poza tym media, nawet pod kontrolą kapitału, miały z zasady więcej niezależności, niż media komunistyczne.

Nawet religia, przynajmniej w krajach protestanckich, była przynajmniej w jakimś stopniu niezależna od polityki, mediów i kapitału.

Można zatem powiedzieć, że ta „przynajmniej częściowa” niezależność ośrodków władzy, stanowiła hamulec dla monopolizacji władzy w ramach poszczególnych ośrodków.

W komunizmie, zarówno gospodarka, polityka, propaganda jak i ideologia stanowiły jedność. To właśnie doprowadziło komunizm do przegranej w walce z kapitalizmem.

Co dalej?

Oceńcie sami, na jakiej drodze jesteśmy teraz.

Czy grozi nam monopolizacja władzy?

Do którego systemu jesteśmy bliżej?

Komunizmu, czy kapitalizmu?

Co z niezależnością religii?

Jak wpływała religia na dobrobyt Polaków w czasach PRL-u?

Jak wpływa teraz?

Jak zatrzymać monopolizację władzy?

W polityce?

W mediach?

W religii/ideologii?

W gospodarce?

Jak sądzicie, czy tak opisany mechanizm monopolizacji władzy w kapitalizmie i komunizmie, sprawdziłby się również w państwie wyznaniowym?

Jak wypadałoby państwo wyznaniowe w konkurencji z kapitalizmem i komunizmem?

Czy znasz jakieś nowe ideologie, które „nie zdążyły jeszcze” w historii świata zbudować struktur monopolizujących władzę, a mogą to zrobić w przyszłości?

Najważniejsze: jak temu zapobiec?

P.S. Pojęć „komunizm” i „kapitalizm” użyłem oczywiście w potocznym znaczeniu tych słów. Bardzo przepraszam, jeśli kogoś to razi, więc na wszelki wypadek wyjaśniam:

– oczywiście, nie chodzi mi o krytykę idei sprawiedliwości społecznej, tylko systemu, który pod płaszczykiem sprawiedliwości społecznej zbudował dyktaturę,

– podobnie, nie mam nic przeciwko wolnemu rynkowi i swobodzie prowadzenia działalności gospodarczej, ale mam bardzo wiele przeciwko radosnej bezczynności państwa w obliczu zmów cenowych, monopolizacji rynku, i postępującego rozwarstwienia ekonomicznego wśród obywateli.

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/239711738157174

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/242371257891222

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 6

Nie chrońcie partii przed psychopatami.

Chrońcie je przed ich ofiarami.

 

Przepraszam, że obalę znów kilka mitów. Jeszcze bardziej przepraszam, że inne potwierdzę. Do rzeczy:

1. Czy to prawda, że inteligentni, makiawelistyczni psychopaci pchają się do partii politycznych, niczym muchy do miodu (lub bardziej, do „odchodu”, jak to w życiu częściej bywa)?

Tak to prawda. Powiem więcej, nawet ludzie normalni, pod wpływem władzy, nabierają cech psychopatycznych na czas jej sprawowania. Są na to badania naukowe (jak ktoś będzie chciał, podlinkuję w komentarzu).

2. Czy to prawda, że partie polityczne są w stanie obronić się przed napływem psychopatów?

Bezpośrednio, nie. Pośrednio, tak, ale tego nie robią (przynajmniej ja jeszcze nie spotkałem partii, która by to robiła).

Problem w tym, że nie ma takich testów psychologicznych, których inteligentny psychopata nie byłby w stanie oszukać. Nie ma też takich rekruterów, których inteligentny psychopata nie byłby w stanie zrobić w bambuko. Co więcej, jeżeli partia przewiduje powierzenie komuś roli arbitralnego rekrutera, ubiegać się o nie będzie najczęściej jakiś psychopata.

3. Czy to prawda, że psychopaci rządzą partiami?

Bezpośrednio, nie. Pośrednio, tak.

Bezpośrednio, partiami rządzą dobrotliwi ignoranci, którymi z kolei rządzą psychopaci. Psychopaci rządzą pośrednio, manipulując dobrotliwymi ignorantami. Dobrotliwi ignoranci rządzą bezpośrednio, ponieważ stanowią większość. Niestety, rządzą pod wpływem manipulacji ze strony psychopatów.

Co zatem zrobić, by ochronić partie przed wpływem psychopatów?

Trzeba je ochronić przed dobrotliwymi ignorantami.

Dlaczego?

Bo tylko przed nimi da się je ochronić.

Rzecz w tym, że dobrotliwą ignorancję da się wykryć za pomocą egzaminów testowych. Co więcej, w odróżnieniu od psychopatii, dobrotliwą ignorancję da się wyleczyć, za pośrednictwem kursów i szkoleń przygotowujących obywatela do trudnej roli członka partii politycznej.

Na czym ta rola polega?

W największym skrócie: na reprezentowaniu wyborców. Jeżeli zatem ktoś zapisuje się do partii, spotyka w niej jakiegoś „wodza”, i zaczyna mu klaskać, to znaczy, że nie nadaje się na członka partii, bowiem szeregowy członek partii ma być szefem wybranych przez siebie organów, a szefem szeregowego członka partii ma być szeregowy wyborca. Nie odwrotnie, bo jeśli jest odwrotnie, to znaczy, że mamy do czynienia z demokracją fasadową, a więc realną dyktaturą, pod cienkim makijażem demokracji.

Dlatego właśnie, każdy kto chce zostać członkiem partii, powinien przechodzić kurs przygotowawczy, zakończony egzaminem, na którym nauczy się przynajmniej jednej umiejętności (czasem cholernie trudnej, lecz zazwyczaj realnie możliwej do opanowania): jak nie dać się zrobić w bambuko przez makiawelistycznego psychopatę, zwłaszcza takiego z „charyzmą”.

Wyborcy zaś powinni się nauczyć jednej rzeczy: nie głosowania na partie, które takich kursów nie oferują, i nie bronią się, za pośrednictwem egzaminów wstępnych, przed inwazją naiwnych klakierów wodza, bo im więcej klakierów, tym większe jest prawdopodobieństwo, że wodzem jest psychopata.

W jeszcze większym skrócie: partie są od reprezentowania, jak d**a od s**nia. Nie od „zdobywania władzy”, jak niektóre z nich piszą sobie nawet „na bezczelnego” w statutach.

Partia nie ma mieć żadnej władzy.

Partia ma być użytecznym i sprawnym narzędziem w rękach wyborców. Owszem, narzędziem ultra-inteligentnym, ale przyjaznym dla użytkownika. Z potężnym back-endem i czytelnym front-endem.

Nie jakimś durnym młotem, w którym obuch urywa się od trzonka zaraz po wyborach, i wali sobie dokąd chce, zazwyczaj wyborcy prosto palec, w głowę lub (w Polsce) w narząd płciowy.

Ostatecznie: psychopaci w polityce „żywią się” mózgami ignorantów. Zwalczając ignorancję, zwalczasz psychopatię, bo bez pustych mózgów na talerzu, psychopaci (politycznie) zdychają z głodu.

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/239263844868630

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/240931434701871

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 4

Ukryty „wymiar nie-sprawiedliwości”

 

 

Wstęp

Konstrukcja demokracji fasadowej opiera się na dwóch filarach: twardym i miękkim.

Filar twardy demokracji fasadowej jest po prostu zbiorem dziur w systemie prawnym państwa formalnie demokratycznego (lub statutowym innej organizacji, n.p. partii), umożliwiającym funkcjonowanie w nim (w niej) nieformalnej oligarchii lub dyktatury. Filar miękki jest natomiast zbiorem mechanizmów społecznych, dzięki którym możliwe jest tworzenie nieformalnego „państwa w państwie” (lub „partii w partii”).

Nawet jeśli wydaje się to być kontrintuicyjne, najważniejszym filarem „oligarchicznej nakładki na demokrację” jest raczej filar miękki. To w nim bowiem ukrywa się główny mechanizm patologii.

W końcu, przynajmniej do tej pory, nikt chyba jeszcze nie słyszał o systemie w 100% odpornym na patologię, działającą poza (lub ponad) prawem. Z drugiej strony, nietrudno jest sobie wyobrazić system prawny, który nie jest idealny, lecz który działa, gdyż nie istnieje patologia, funkcjonująca poza (lub ponad) nim.

Przez inną analogię można powiedzieć, że działa to podobnie do choroby nowotworowej. Filar twardy, a więc dziury w systemie prawnym, są jak czynniki ryzyka, takie jak wiek, predyspozycje genetyczne, infekcje, substancje rakotwórcze w otoczeniu itd. Filar miękki natomiast, to istniejący nowotwór, który rośnie i pożera zasoby organizmu.

Dziś powiemy sobie parę słów o jednym ze zjawisk filaru miękkiego: czymś, co pod względem funkcjonalnym przypomina „wymiar sprawiedliwości” choć jest raczej jego karykaturą i przeciwieństwem.

Samo zjawisko widoczne jest najwyraźniej w środowisku więziennym, gdzie powstaje coś na kształt hierarchii, obejmującej (w skrócie):

– grypsujących,

– frajerów i

– cweli.

Kto nigdy nie był członkiem partii politycznej, albo nie był nigdy w więzieniu, może przypomnieć sobie czasy szkolne. W większości szkół funkcjonował, przynajmniej za moich czasów, jakiś system subkulturowy podobny do więziennego. W każdej klasie była jakaś „elita podwórkowa” (gang), „szara większość” oraz (zazwyczaj) jedna osoba, nad którą należało się znęcać z przy każdej okazji.

W subkulturach chłopięcych był to zazwyczaj ktoś słabszy fizycznie, „inny”, „kujon”, „maminsynek” itp. Nie wiem dokładnie jak wyglądało to w subkulturach dziewczynek, ale podejrzewam, że podobnie.

Niestety, nie inaczej wygląda to w partiach politycznych. Tam też mamy do czynienia z pewną formą analogicznej subkultury, w której pojedyncze osoby wybierane są jako ofiary akcji mobbingowych, gdzie członkowie „lepszej kasty” mogą wykazać się okrucieństwem, w celu zdobycia poklasku w obrębie „swoich”.

Oczywiście, nie dochodzi tam raczej do rękoczynów (chociaż nie wiem do końca, nie byłem we wszystkich partiach). Niemniej jednak, dla osoby „wybranej na trędowatego”, zjawisko jest raczej nieprzyjemne.

Działa to tak, że gdy ktoś podpadnie komuś z „równiejszych” (jak zgrabnie to nazwał Orwell w „Folwarku Zwierzęcym”), ów ktoś staje się najpierw ofiarą plotek, z zasady wyssanych z palca. Później, ofiara jest z zasady spychana na margines działalności partyjnej, poddawana drobnym szykanom, hejtowana w mediach wewnątrzpartyjnych, zbywana ironią, itd.

Inicjatywy takiej osoby są albo blokowane odgórnie pod jakimś pretekstem, albo w przypadku głosowań, po prostu odrzucane, bowiem mało kto odważy się poprzeć inicjatywy „trędowatego”. Nikt nie chce zostać potraktowany w podobny sposób. Ewentualnie, mało kto interesuje się na tyle losem ofiary, by pójść pod prąd, zaryzykować, i stanąć w obronie linczowanego kolegi (lub koleżanki).

W ewentualnych skargach do sądów koleżeńskich partii, ofiara również z reguły przegrywa, bowiem „subtelność” zbiorowego ataku drobnych podłości, utrudnia ofierze zebranie jednoznacznego materiału dowodowego, a członkami sądów koleżeńskich są przecież również członkowie partii, również podatni na presję tłumu.

W ten sposób, społeczne „przecwelenie” członka partii jest bardzo wygodnym sposobem eliminacji przeciwników politycznych. Skutki uznania niewygodnego osobnika za „trędowatego” są w miarę trwałe, bowiem komunikacja nieformalna w partiach dominuje nad otwartym obiegiem informacji, a plotki mają tendencję do „życia własnym życiem”, bez dodatkowej ingerencji początkowego autora plotki.

Skutki?

Skutkiem jest oczywiście trwałość nieformalnych struktur, działających ponad statutem organizacji. Nawet w dość demokratycznych organizacjach (przynajmniej z formalnych pozorów), ekipa „równiejszych” staje się nie do ruszenia. Organizacja popada w stagnację, bowiem każdy potencjalny konkurent, zwłaszcza kompetentny i lojalny wobec wyborców, staje się nieuchronnie ofiarą „przecwelenia”.

Bycie lojalnym wobec wyborców będzie z natury rzeczy traktowane podobnie, jak lojalność wobec strażników w subkulturze więziennej, zatem partia, raz zainfekowana taką subkulturą, ma raczej marne szanse wyrwania się z błędnego koła.

Co robić?

Nie poddawać się. Nie rezygnować z członkostwa w partiach. Bronić „trędowatych”. Rozpowszechniać wiedzę o mechanizmie toksycznej subkultury. W razie czego (w ostateczności), zakładać nowe partie i wyposażać je od samego początku w żelazne mechanizmy statutowej ochrony przed oligarchizacją (o kilku z nich napisałem wcześniej, i będę pisał w przyszłości).

Czy to wystarczy?

Niestety, nie wiem. Rzecz wydaje się prosta w teorii, ale w praktyce, może być bardzo trudna.

Z drugiej strony, czy mamy inny wybór?

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/232587592202922

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/239263844868630

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Frustracja Polek i Polaków w związku z… wszystkim.

Publikuję dziś – znany szerokiej publiczności świeckiej – tekst, którego autorem jest Wojtek Fusek, a mógłby nim być niemal każdy choć średnio świadomy sytuacji w Polsce 2021. W Polsce, gdzie rozgrywa się dramat uchodźców i gdzie namacalnie jest widoczny kryzys humanitaryzmu i człowieczeństwa. Frustracja bardzo sprawnie opisana poniżej, jest efektem ostatniej kropli, która przepełnia i uświadamia ogrom naszej bezradności wobec bezczelności, arogancji, agresji i braku odpowiedzialności władz. Nie jest łatwo odpowiedzieć sobie dziś na pytanie – kim jestem, kim jesteśmy skoro na naszych oczach rozgrywa się ludzki dramat, a my nic z tym nie robimy?

Jako naczelna czepialska zapytam też jeszcze inaczej – kim jestem i kim jesteśmy skoro przechodzimy nad dramatem dzieci i młodzieży z deficytowych rodzin, z biedy i z patologii? Gdzie jest wrażliwość społeczna i solidaryzm wsi w której mieszka kobieta z czwórką dzieci, w czymś co nazwalibyśmy komórką na rupiecie… A przecież dokoła żyją ludzie, wiedzą o ich istnieniu i są w mocy udzielić im wsparcia. Nie czynią nic. Choć mogą. Nie przeżywają żadnej frustracji i nie czują się bezsilni. Kim jesteśmy?

 

 

 

 

Bezradnie zrozpaczony szukam przyczyn utraty resztki sił. Z trudem wstaję, pracuję. Pierwszy raz od 30 lat nie słucham radia, nie oglądam telewizji, próbuje nie otwierać serwisów informacyjnych, z przyzwyczajenia kupuje tygodniki ale ich nie czytam. Bo gdy to zrobię dostaję bólu brzucha, dopada mnie niemoc, pocę się, skacze ciśnienie. Świat, który znam od ponad 50 lat, jeszcze nigdy nie był mi tak wstrętny, szczególnie ten od Odry i Nysy po Bug.

Urodziłem się w komunizmie. Ale wokoło mnie nie było komunistów. Odcienie szarej codzienności brałem za kolory, a szczęście znajdowałem w miłości, przyjaźniach, sporcie i książkach.

Uczono mnie od dziecka, by smutki łagodzić lekiem wiary. Cierpliwie stałem więc w kolejce do tej apteki. Plaster religijnej wspólnoty dawały ukojenie, ale gratiam fidei nie doświadczyłem. Dziś mogę powiedzieć: na szczęście. Wtedy nie widziałem jak złym medykamentem jest to co ofiaruje Kościół Katolicki w Polsce. Nie widziałem podłości i zakłamania, a co najwyżej surowość i konserwatyzm. Jednak instynktownie, niezauważalnie i bezboleśnie zacząłem oddalać się od tej instytucji. Dziś odcinam się radykalnie, ratując duszę.

Gdy padł komunizm w pędzie ku karierze, czy tym co brałem za szczęście pogubiłem wiele, ale doceniałem cud w jakim przyszło mi uczestniczyć, cud odzyskiwania wolności. Wierzyłem, że będę tym pokoleniem Polaków, które zasieje normalność, spokój, doceni uczciwą pracę, zmieni kraj w mlekiem i miodem płynący. Byłem naiwny. Tej przeklętej ziemi nie da się zaorać i posiać ziarnem rozsądku i dobroci.

Dziś w okrutny sposób, pod postacią karykaturalnej facjaty Piotrowicza, czy wulgarnej Pawłowicz, powraca szary i podły czas mej młodości. Różnica jest tylko taka, że ja już nie mam właściwej młodym odporności.

Widok Ziobrów, Kathaków, Glińskich i całej tej kamaryli obezwładnia mnie. Mam wrażenie, że na każde ze stanowisk obsadzanych przez PiS wybiera się najgorszego z możliwych kandydatów, niezależnie czy jest to Premier, rzecznik praw dziecka, czy minister oświaty. Wszyscy oni z jakaś perfidną maestrią zadają ból każdemu, kto mówi „nie” tym kreaturom. Na liście krzywdzonych są dzielni sędziowie, uczciwi dziennikarze, zwolnieni dyrektorzy instytucji kultury, uczniowie, którym odebrano szanse kształcenia, kobiety którym krok po kroku banda zakompleksionych zboczeńców ogranicza prawa, uczciwie pracujący, którzy mieli nieszczęście piastować atrakcyjne dla jakieś pisowskiej szumowiny stanowisko oraz wszyscy, którzy mają w sobie cień przyzwoitości.

Zabiera się wolne media, odcina nas od Europy, ogranicza szanse rozwoju. Dla utrzymania władzy pisowcy i ich akolici gotowi są poświecić każde dobro, wejść w pacht z każdym, nawet największym wrogiem.

Świadomość ponownego zamykania w klatce powinna mnie zmobilizować. Tak było przez pierwsze pięć lat pisowskiej okupacji. Teraz ogarnęła mnie atrofia woli walki.

Długo nie mogłem znaleźć odpowiedzi dlaczego się poddaję, oddaję przestrzeń złu i podłości. Wydaje mi się, że winny słabości jest wstrzykiwany regularnie jad upokorzenia.

Że tak łatwo daliśmy się ograć, oszukać. Że jesteśmy tak nieskuteczni. Że o naszym losie decydują tak marnej konduity kreatury. Że bardzo przeciętny polityk, wyposażony jedynie w broń podłości i konserwującą tarczę żółci, otoczony szpiegami, wariatami i cynikami, w sześć lat zniszczył wszystko co tak mozolnie i z ofiarnością budowaliśmy, sadziliśmy i pielęgnowaliśmy by odrosło. Że ci niedouczeni, podli ludzie tak szybko obnażyli nasze słabości, tromtadracje, naszą zachłanność, prywatę, uległość, tchórzliwość.

Na sensowne argumenty odpowiadają kłamstwem, na nasze zdecydowanie bezwzględnością, chamstwem i brutalnością, nasza łagodność rozzuchwala ich, wyciągnięta do zgody ręka ośmiela, by kopać. Nie znają słowa przepraszam. Zdehumanizowali nas, nazywając gorszym sortem, robactwem, lemingami.

Upokarzające jest i to, że 30 procent obywateli kraju, z którego nie wyjechałem w odpowiednim momencie, jest mimo to gotowy na nich głosować.

A przecież skala łajdactw obezwładnia. Widzieliśmy w krótkiej historii III RP, złodziejstwo, chamstwo, kłamstwo, blagierstwo, butę i pychę ale nigdy z taką intensywnością, agresywnością i bezwzględnością.

Ku memu zaskoczeniu na tej glebie upokorzeń, nawiezionej obornikiem PiS i oranej regularnie od wieków przez kościół katolicki zamiast wściekłości i buntu rodzi się wyuczona bezradność, odrętwienie zastępuje energię.

Upokorzenie, to uczucie dużo mocniejsze od wstydu, bardziej zaburza równowagę człowieka niż złość czy wściekłość, jest absolutnie destruktywne. Uderza w sama istotę człowieczeństwa, wytwarza poczucie bezsilności i niemocy.

Sam, niczym baron Munchhausen, już z tego bagna się nie wyciągnę. Ktoś musi podać rękę, ktoś zaszczepiony na pisowski jad. Jestem jak jeden z tysiąca żołnierzy uśpionej armii. Można nas obudzić. Czekam na sygnał.

Wojtek Fusek

Radek Wiśniewski. Dzień, wspomnienie lata. Powiedz im, że nie jesteśmy Trzecią Rzeszą

Zastanawiałem się co napisać o poranku. Chodzą mi po głowie trzy zupełnie różne obrazy. Najpierw mój były dyrektor z czasów pracy w wydziale ds. cudzoziemców. Właśnie dostał wysłany faksem wniosek o wydalenie dziewczynki lat osiem. Mama dziewczynki była legalnie, ale dziewczynka już nie, nie miała karty, paszportu, nic. I Straż Graniczna odwiedziła Mamę dziewczynki przy jakiejś okazji i tak skoro już wpadli, to wlepili wniosek o wydalenie dziewczynce.

Pamiętam ten poranek w biurewniku, jeszcze przed kawą, słońce przez firanki i szefa jak mruczy pod nosem:

– weź im napisz w uzasadnieniu, że nie jesteśmy Trzecią Rzeszą i nie rozdzielamy dzieci od rodziców tylko dlatego, że mama czegoś tam nie dopełniła. Mogli mamie dać mandat, grzywnę, a nie kurwa dziecko mi tutaj straszyć. Napisz to szybko, bo tam przecież w tym domu pewnie codziennie płacz tego dziecka słychać. I napisz to tak, żeby więcej takimi bzdurami nie zawracali nam głowy.

Odpamiętuję, nie pamiętam czy dyrektor przeklął aż tak, bo zazwyczaj nie przeklinał, nie mówił nawet „dać dupy” kiedy spierdoliłem decyzję, tylko „dać pośladków”. Serio. To z Dyrektorem mimo wszelkich różnic w jakimś okresie złapaliśmy się za bary i postanowiliśmy – nic nie mówiąc sobie wprost – że dosyć tych wniosków straży załatwianych w dwie godziny bez postępowania, wysłuchania stron, tych lipnych postępowań widmo. Od tej pory każdy wniosek sprawdzaliśmy, prosiliśmy o dowiezienie strony na przesłuchanie, czyli cudzoziemca, tak jak to powinno być według prawa.

Straż nas za to nie pokochała.

Niektóre wnioski były słuszne, ale jak się podrapało pozłotkę, to z wielu wyłaziły jakieś druty, zastraszania, parcie na wynik, kosztem sensu i były też takie, które miały wszelkie cechy nękania ludzi, tak jak ten. Wydalenie dziewczynki lat osiem, oddzielenie jej od Mamy, wysłanie do kaukaskiego kraju w pustkę, bo tak, bo jest nielegalnie, jakby nie istniały w ustawie względy humanitarne. Jeżeli dobrostan dziecka lat osiem, które nie ponosi winy za stan prawny w jakim się znalazło, to nie były te względy humanitarne, to co niby miało nimi być?

Napisaliśmy wtedy odmowę wydalenia, z pouczeniem komendanta straży w uzasadnieniu, żeby – w skrócie – przyjął do wiadomości, że nie jesteśmy trzecią rzeszą, jak powiedział Dyrektor. Wprost tego nie napisaliśmy, ale ton pouczenia był.

Komendant nie mógł polubić tego tonu.

 

Myślałem o tamtych czasach, o Dyrektorze, o człowieczeństwie i o rzeczniczce straży granicznej z Michałowa, której koledzy wywieźli rodzinę, chyba turecką, pewności nie ma, w tym czwórkę dzieci 8, 6, 4 i 2,5 roku na granicę z powrotem, na noc, do lasu. Zdjęcie jednego z dzieci to moje zdjęcie w tle. Nocami jest chłodno i wilgotno. Widać było, że ci ludzie nie mają zbyt ciepłych ubrań. To najmłodsze miało kombinezonik, który od dawna nie był prany.

I tutaj druga myśl – gdyby rodzic w takim stanie zostawił swoje dziecko w lesie – miałby sprawę prokuratorską o narażenie dziecka, miałby sprawę w sądzie rodzinnym o ograniczenie praw rodzicielskich bo to poważne zaniedbanie. Zaniedbanie ścigane przez prawo. Dopóki dziecko nie ma innego koloru skóry, nie mówi po polsku – wtedy okazuje się, że ten czyn objęty prokuratorską sankcją wykonuje organ państwa. Wywozi dzieci do lasu, nocą, w brudnym kombinezoniku i poczuciu spełnionego obowiązku ogrzewanym samochodem wraca organ do ciepłego domu. Może nawet tam ma dzieci organ. Może otula je ciepłą kołderką, żeby nie przeziębiło się, bo przecież w domu tylko dwadzieścia jeden stopni na plusie.

I trzeci obraz – wieczorem siadłem do komputera coś pisać, może książkę, ale zobaczyłem u znajomej, Elki Podleśnej, że jakaś relacja. Patrzyłem, a im dłużej patrzyłem tym bardziej rozumiałem, że muszę patrzyć i musi patrzyć jak najwięcej osób, bo tam nie ma dziennikarzy, nie ma nikogo, jest tylko Elka ze swoim smartfonem i oko jej smartfona to nasze oko na to, co się dzieje. Trójka ludzi topiła się w bagnach koło Włodawy, wezwana była Straż Pożarna, ratownicy medyczni. Pojawiła się oczywiście milicja państwowa, potem podobno straż graniczna, natchnienie hycli, pogromczyni dzieci w brudnych kombinezonach.

Wielu z Was wywoływałem chaotycznie w komentarzach, żebyście tam byli i patrzyli razem ze mną. Bo kiedy hycle wiedzą, że świat na nich patrzy to są spokojniejsi. Taka psychika hycli. Straż pożarna i ratownicy medyczni ratowali ludzi, a policja w osobie m.in. starszego sierżanta sztabowego Kosidło świeciła Elce w obiektyw i kiedy Elkę mijały nosze z półprzytomnymi ludźmi zagadywała głośno, żeby nie było słychać odpowiedzi człowieka na noszach, kim jest, skąd, jak ma na imię i czy chce ochrony na terytorium Polski. Drugi człowiek w kadrze nie mógł się zdecydować czy jest policjantem na służbie czy nie jest. No bo jak jest, to niby Elka go mogła obrazić, ale też miała prawo do publikacji jego wizerunku, bo jest funkcjonariuszem na służbie a nie incognito. Ale jeżeli jednak nie jest tym funkcjonariuszem na służbie to niby Elka nie może go bez jego zgody pokazywać w transmisji, ale on nie może jej zatrzymywać.

 

Pisałem co chwila, licząc, że to przeczyta, Ela, jesteśmy, 150 osób, 200, 300, 350. „The eyes of world are watching now” jak śpiewa Peter.

Trzy osoby chwilowo uratowane, jedna w stanie krytycznym.

A teraz puenta.

Mniej mnie martwi fakt, że minister do spraw służb specjalnych, ułaskawiony przed wyrokiem za podżeganie do przestępstwa na podstawie podrabianych dokumentów propaguje publicznie pornografię i nie odróżnia krowy od klaczy.

No trudno, może kiedyś nie odróżni przodu samochodu od tyłu, albo zapomni z której strony pistoletu wylatuje pocisk i jakoś sprawa sama się rozwiąże.

Gorzej, że wcale nie mam pewności jakim państwem jesteśmy. I znowu wraca do mnie obraz z pracy sprzed 10, może 12 lat (tylko) i znużony głos szefa przed poranną kawą jak daje mi plik papierów, które właśnie wypluł z siebie faks od straży granicznej:

– weź im napisz, że nie jesteśmy Trzecią Rzeszą…

Jeszcze nie jesteśmy,

póki my żyjemy.

 

fot. Agata Kubis/ Oko. Press

Radek Wiśniewski

Tomasz Korzan „Metodologia demokracji fasadowej” Część 3

Żeby pogłębić nasze zrozumienie różnicy pomiędzy demokracją realną a demokracją fasadową, a więc, by móc dzielić się naszymi obserwacjami w sposób precyzyjniejszy, musimy doprecyzować słownictwo, którym będziemy się przy tym posługiwali.

Dziś zastanowimy się wspólnie

nad rozróżnieniem między konfliktem a sporem.

 

Niestety, w języku potocznym pojęcia te używane są zamiennie. Musimy to jednak razem jakoś zmienić, z bardzo ważnego powodu (do którego dojdziemy za chwilę).

Proponuję zatem, by posłużyć się rozróżnieniem, proponowanym przez teoretyków zarządzania konfliktem. Dzięki temu, nie musimy „wymyślać koła” od nowa. Mamy gotowe i wypróbowane, które się jakoś toczy.

Zatem (w skrócie):

1) konfliktem będziemy nazywali przyczynę sporu,

2) sporem zaś, skutek konfliktu.

Dokładniej:

1) konfliktem będzie dla nas sytuacja, gdy różne podmioty (osoby lub grupy osób):

– dążą do zdobycia kontroli nad jakimiś ograniczonymi zasobami,

– mają różne opinie w jakichś sprawach lub

– po prostu się wzajemnie nie lubią,

2) natomiast sporem będzie każde destruktywne wzajemnie zachowanie tych osób, wynikające z konfliktu, a mające na celu wzajemną dyskredytację, lub wzajemne pozbawienie się dostępu do zasobów, w tym, w skrajnym przypadku, wzajemną eliminację na poziomie biologicznym („konflikt zbrojny” będzie zatem, w tej nomenklaturze, również jedną z form sporu).

Słowa „konflikt” i „spór” będą się dla nas łączyły z dwoma różnymi czasownikami, kiedy będziemy mówić o ich deeskalacji:

1) w przypadku konfliktów, będziemy mówić o ich „rozwiązywaniu”,

2) w przypadku sporów, o „rozstrzyganiu”.

Warto tutaj zauważyć, że ponieważ konflikt jest przyczyną sporu, rozwiązanie konfliktu wiąże się zazwyczaj z deeskalacją sporu (spór po prostu wygasa i przestaje istnieć), ale rozstrzygnięcie sporu zazwyczaj nie prowadzi do rozwiązania konfliktu – wręcz przeciwnie: pogłębia konflikt, ukrywając go równocześnie przed otoczeniem.

Teraz, po uporządkowaniu słownictwa, możemy wyjaśnić jedną z zasadniczych różnic pomiędzy demokracją realną, a demokracją fasadową:

1) demokracja realna opiera się z zasady na mechanizmach rozwiązywania konfliktów,

2) demokracja fasadowa opiera się z zasady na rozstrzyganiu sporów.

Dlaczego tak jest?

Jest tak dlatego, że w warunkach demokracji fasadowej, uzurpatorzy potrzebują „społecznego paliwa” swojej władzy. Tym paliwem jest dla nich, między innymi, konflikt pomiędzy wyborcami.

Rozstrzygając spory, bez rozwiązania konfliktów, uzurpatorzy uzyskują dwie korzyści:

a) tworzą pozory użyteczności swojej władzy,

b) zapobiegają jednoczeniu się wyborców, w obronie przed uzurpatorami.

Innymi słowy: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”.

Dokładniej: gdzie trzydzieści milionów się bije, tam rządzi kilkadziesiąt osób (a może nawet mniej). Tych, którzy się dogadali.

Dlaczego o tym piszę?

Piszę o tym dlatego, że spora część wyborców, którym nie podoba się autorytaryzm władz, wpada w różne pułapki, zastawione na nich przez uzurpatorów.

Jakie pułapki?

Jedną z tych pułapek jest konflikt pomiędzy wyborcami. W warunkach konfliktu, wyborcy czują się zmuszeni do poddania się uzurpatorom, których zadaniem ma być obrona przed „tamtymi”.

Wyobraźmy sobie zatem kraj podzielony na rzekomą „prawicę” i „lewicę”.

Na „prawicy”, lewica będzie prezentowana jako jakaś nieludzka dzicz zboczonych i naćpanych oszołomów, którzy gardzą tradycją i naturalnym porządkiem świata, którzy chcieliby zburzyć wszystko co wypróbowane i działające, i zastąpić jakimiś wariactwami, których nikt wcześniej nie wypróbował.

Na „lewicy”, prawica będzie prezentowana jako jakaś zacofana dzicz bezmózgich prymitywów, którzy gardzą postępem naukowym i tkwią w jakimś wieśniackim zabobonie, niszcząc wszystko co nowe, lepsze i mądrzejsze, by stara zgnilizna mogła trwać na wieki.

W obu grupach, napędzany jest strach przed drugą grupą, połączony z solidarnością wewnętrzną, tolerancją wobec nieuczciwości „swoich”, oraz atmosferą „stanu wyjątkowego”, w którym działanie konstruktywne nie jest potrzebne, bowiem ważniejsza jest bieżąca walka z „tamtymi”.

W warunkach demokracji fasadowej nie ma mowy o poszukiwaniu ugody pomiędzy „naszymi” a „tamtymi”. Konflikt jest nierozwiązywalny. Zamiast rozwiązania konfliktu, preferowane jest (co dziwne, przez obie „strony”), zero-jedynkowe rozstrzygnięcie, w wyniku którego „zwycięzca” bierze wszystko, a „przegrany” wszystko traci.

W tych warunkach, spora część działań „zwycięzców” ma charakter pokazowy, obliczona jest na efekt, zemstę na przeciwnikach, ale przede wszystkim, służy konsolidacji władzy oraz konsumpcji zasobów przez uzurpatora. Skoro bowiem uzurpator „zwyciężył”, ma teraz prawo robić wszystko, a wyborca ze strony „swoich”, który poddaje uczciwość i sensowność tych działań, traktowany jest jak zdrajca.

Wyborca „drugiej strony”, który poddaje w wątpliwość działania „zwycięzców”, nie jest w ogóle traktowany poważnie, bo przecież „wiadomo, że tamci się zawsze awanturują”. Dlatego przegranym pozwala się „łaskawie” urządzać protesty, bowiem wypalają one energię „drugiej strony”, nic nie zmieniają, a na dodatek tworzą pozory demokracji, na których uzurpatorom bardzo zależy.

Pytania:

Co należałoby zmienić?

Co powinien zrobić wyborca?

Niektóre odpowiedzi:

Ogólnie:

– rozwiązujemy konflikt a nie rozstrzygamy sporu.

Szczegółowo (tylko przykładowo):

– dogadujemy się z „tamtymi” wyborcami (żadnej wojny „na dole”),

– pilnujemy „naszych” przedstawicieli (tymi po „naszej” stronie barykady), bo tylko na „naszych” mamy jakiś (wątły) wpływ (walczymy przede wszystkim z nadużyciami po „naszej” stronie),

– nie dajemy się ponieść propagandzie „my kontra oni” (w razie wyborów, wybieramy tych, którzy są kompetentni i ponad podziałami, a nie tych, którzy najgłośniej krzyczą).

Inne propozycje?

Link do poprzedniego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/231338672327814

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/235100381951643

Dziękuję!

Tomasz Korzin

Tomasz Korzan. ” Metodologia demokracji fasadowej” część 1

 Ja zrobić, by „w środku” było inaczej?

 

 

Głosowanie w warunkach nierównego dostępu do informacji

Jednym z najważniejszych narzędzi, jakim posługują się uzurpatorzy w celu upozorowania procesu demokratycznego, jest tworzenie nierównowagi dostępu wyborców do informacji w sprawach poddawanych głosowaniu.

Nierównowaga może być budowana przez uzurpatorów w dwóch sferach:

1) poznawczej i

2) emocjonalnej.

Nierównowaga poznawcza polega przede wszystkim na tym, że wyborcy uzyskują pełniejsze informacje o opcjach preferowanych przez uzurpatorów, niż o propozycjach preferowanych przez innych proponentów.

Nierównowaga emocjonalna polega na tym, że opcje proponentów konkurencyjnych prezentowane są przez uzurpatorów jako głupie lub niegodne zaufania, ewentualnie sami proponenci alternatywni prezentowani są jako „wrogowie ludu”, np. osoby „ze wsi”, „z zewnątrz”, „obciachowe”, lub niegodne zaufania (z dowolnego powodu).

W celu wzmocnienia efektu nierównowagi informacyjnej, uzurpatorzy dążą zazwyczaj do zalania wyborców nadmiarem informacji o opcjach wyboru, tak aby wyborcy nie mieli czasu, sił, motywacji, a nawet fizycznej możliwości zapoznania się ze wszystkimi opcjami.

W warunkach nadmiaru informacji, wyborcy są często zmuszeni do głosowania nad prezentowanymi opcjami na podstawie zaufania do autorów, bowiem nie mają możliwości zapoznania się z treścią wszystkich opcji, ani tym bardziej różnicami w konsekwencjach wyboru poszczególnych opcji.

Uzurpatorzy posługują się przy tym manipulacją psychologiczną, wykorzystującą naturalne błędy poznawcze człowieka, n.p. traktowanie informacji szerzej znanej za bardziej wiarygodną, efekt Dunninga-Krugera, efekt pierwszeństwa i wiele innych.

Ewentualny protest wyborców jest zagłuszany przez publiczne poniżanie i pomawianie osób, zgłaszających niedobór informacji („jak jesteś za głupi i nie wiesz, to nie głosuj”, „inni wiedzą” itd.).

Budowa nierównowagi informacyjnej stosowana jest przez uzurpatorów zarówno w głosowaniach rzeczowych (n.p. referendach), jak i osobowych (n.p. w wyborach).

W przypadku głosowań osobowych, wykorzystywany jest naturalny niedobór informacji o przyszłych decyzjach kandydatów, w przypadku wygrania przez nich wyborów. W tych warunkach, wystarczy zatem podważyć zaufanie do konkurencyjnych kandydatów, by wyborcy zagłosowali wbrew własnym interesom.

Kampania nieuczciwa może koncentrować się na wyglądzie kandydatów, rzekomej „elitarności” (lub jej braku), krewnych kandydata („dziadek w Wermachcie”) itd. Znaczenie dla wyniku może mieć nawet tak banalny trik, jak „miejsce na liście”.

W przypadku głosowań rzeczowych, wyborcy oślepiani są zazwyczaj szerokim nadmiarem informacji (wspomnianym wcześniej), tak aby podjęcie racjonalnej decyzji było dla większości głosujących trudne lub niemożliwe.

Jedną z technik tworzenia takiego nadmiaru, jest metoda „na gotowca”, a więc poddawanie pod głosowanie złożonych aktów normatywnych w całości, bez rozbijania ich na pojedyncze postanowienia. Jako fałszywy pretekst takiego działania podawana jest zazwyczaj rzekoma zależność poszczególnych postanowień aktu normatywnego, brak czasu, „bo eksperci się tak napracowali” (odwołanie do „litości”) itd.

Owszem, zdarza się tak, że zależność pomiędzy niektórymi postanowieniami aktu faktycznie istnieje. Takie zależności są chętnie prezentowane przez uzurpatora jako przykład wyrwany z kontekstu.

W rzeczywistości jednak, „akt pułapka” zawiera zarówno postanowienia korzystne dla wyborcy, jak i postanowienia dla niego niekorzystne, przy czym postanowienia niekorzystne ukryte są w głębi tekstu, lub wynikają z powiązań pomiędzy różnymi, wzajemnie oddalonymi jednostkami redakcyjnymi tekstu (a nawet z powiązań z innymi aktami), przez co nie są rozpoznawalne dla przeciętnego wyborcy jako zagrożenie (w rzeczywistości wyzerowujące pozorną korzyść, wynikającą z postanowień bardziej wyeksponowanych w akcie).

Te niekorzystne zależności są, oczywiście, przemilczane.

Pytania:

Czy znacie jakieś przykłady głosowań zmanipulowanych z przeszłości?

Na poziomie państwa?

Na poziomie innych organizacji?

W przypadku wyborów osobowych?

W przypadku aktów normatywnych?

W jaki sposób powinniśmy walczyć z taką manipulacją?

Napiszcie o tym proszę w komentarzach. Oligarchia jest jedną z najgorszych pandemii jakie mogą się nam zdarzyć, zwłaszcza gdy ukrywa się za cieniutką fasadą pozornej demokracji.

Stwórzmy przeciwko tej pandemii szczepionkę wiedzy. Zbudujmy odporność stadną.

Link do następnego odcinka:

https://www.facebook.com/tomasz.korzan.polityk/posts/231338672327814

Dziękuję!

Tomasz Korzan

Irlandia. Dzieci z masowych grobów przemówią…

Gdy czytam o tym co działo się w Kanadzie, czy w Irlandii to uważam, że powinniśmy żądać by przeszukać przykościelne zakonne ogrody i piwnice. Szczególnie żeńskie zakonny a takich w Krakowie jest nie mało i nikt do nich wstępu nie ma.

To artykuł z 2017 roku, w Tuam pochowano ciała w różnym wieku: od 35-tygodniowych płodów do 3-letnich dzieci. ?

 

 

Sprawa sięga 2014 roku, kiedy w Tuam w zachodniej Irlandii odkryto kilkaset ciał niemowląt i małych dzieci w nieoznakowanym, masowym grobie. W tym prawie 10-tys. miasteczku mieścił się w latach 1925–1961 prowadzony przez Kościół katolicki dom dla niezamężnych matek. Zajmowały się nim siostry ze Zgromadzenia Matki Bożej Wspomożenia Wiernych.

Miejsce, gdzie można zostawić dziecko

Do Tuam kierowano ciężarne niezamężne kobiety, które miały tam urodzić dzieci. Te, których rodziny nie miały pieniędzy, żeby opłacić pobyt swoich córek, musiały go później „odpracować”. Matki mogły zajmować się swoimi dziećmi wyłącznie przez rok po ich urodzeniu. Później dzieci były oddawane do adopcji, często zagranicznych i płatnych, co było niezgodne z ówczesnym prawem.

Dom w Tuam był jedną z wielu tego typu instytucji w Irlandii, prowadzonych zarówno przez katolickie zgromadzenia, jak i protestantów. Mimo że wskaźnik umieralności noworodków w Irlandii w pierwszej połowie XX wieku należał do najwyższych w Europie, śmiertelność dzieci w w Tuam była 4–5 razy wyższa od średniej. Dzieci umierały z powodu niedożywienia i chorób zakaźnych. Gruźlicy, odry, zapalenia płuc. Dzieci grzebano bez trumien w nieużywanym betonowym zbiorniku na wodę.

Dom przestał działać dopiero w 1961 r. Część dzieci przeniesiono do innych placówek, inne trafiły do adopcji w USA. Sam dom zburzono, a dzisiaj znajduje się na jego miejscu osiedle mieszkaniowe.

Grób odkryły dzieci

Pierwszy masowy grób został odkryty w 1975 r. przez dwóch nastolatków, którzy odsunęli betonową pokrywę zbiornika. Uznano wówczas, że pogrzebane w nim dzieci to ofiary wielkiego głodu z XIX w. Na miejsce nieoznakowanego zbiorowego pochówku przyszedł ksiądz i je pobłogosławił. Innych działań nie podjęto.

Wiele lat później sprawą zajęła się Caroline Cordess, lokalna historyczka. W 2012 r. opublikowała pracę, z której wynikało, że w Tuam w trakcie działania placówki zmarło w sumie 796 dzieci. Swój raport oparła m.in. na wywiadzie przeprowadzonym z Julią Devaney, która przez 36 lat pracowała w ośrodku. Devaney trafiła do niego w wieku 9 lat i pracowała jako pomoc domowa dla sióstr do momentu jego zamknięcia.

Sprawę nagłośnił wówczas „Irish Mail on Sunday”, ujawniając fragmenty wywiadu z Devaney. „Wiele dzieci umierało w ciągu roku od porodu, dręczonych kaszlem, który był jak epidemia. Miały dla siebie niewielkie podwórko, teraz jest ogrodzone. Nie pamiętam, żeby jakiekolwiek dziecko urodziło się martwe. Jeśli dziecko zmarło w ciągu roku, zawsze przeprowadzano śledztwo. Zupełnie inaczej było w przypadku dzieci starszych, wtedy inspektorzy nie przywiązywali wagi do dochodzenia. Wśród starszych dzieci zawsze łatwiej o infekcje. Siostry w ośrodku nigdy nie potępiały samotnych matek. Jeśli dziewczyny były młode, nie były dopuszczane do dalszej edukacji. Siostry miały bardzo słaby kontakt z dziećmi, nie znały nawet ich imion” – relacjonowała Devaney.

Praca Cordess doprowadziła do rozpoczęcia w 2014 r. śledztwa. Badania DNA potwierdziły, że w Tuam pochowano dzieci w różnym wieku: od 35-tygodniowych płodów do 3-letnich dzieci. Wciąż trwa analiza DNA odnalezionych zwłok, tak żeby można było policzyć ciała i – jeśli to możliwe – ustalić tożsamość dzieci, znajdujących się „pod opieką” sióstr zakonnych.

Irlandzka rzeczniczka praw dziecka, Katherine Zappone, stwierdziła że znalezisko jest „smutne i poruszające” i obiecała zrobić wszystko, żeby szczątki trafiły do rodzin, które będą mogły zorganizować im godny pochówek.

 

ŹRÓDŁO

Andrzej Gerlach „Bp Jan Szkodoń i jego dziewice. Cz. 1.”

BP JAN SZKODOŃ I JEGO DZIEWICE – część I.

W Polsce coraz częściej dochodzi do uroczystych konsekracji dziewic, młodych kobiet świeckich, które po odpowiednim przygotowaniu teologicznym, składają na ręce biskupa uroczyste śluby, że do końca swojego życia wytrwają w dziewictwie i nie wyjdą za mąż i pozostaną jedynie oblubienicami Chrystusa. Coś jak zakonnice, z tą różnicą, że konsekrowane dziewice nie wstępują do żadnej wspólnoty zakonnej, żyją w swoich rodzinach naturalnych, pracują wśród osób świeckich, ale są zobowiązane do zachowania dziewictwa dla Jezusa.

Nasze diecezje, a tym bardziej biskupi, nieformalnie rywalizują między sobą w wyświęcanie takich dziewic i systematycznie podają ile takich dziewic żyje obecnie w danej prowincji kościelnej.

Podobnie wyświęca się konsekrowane wdowy i wdowców. Jeżeli ktoś owdowiał, może takie śluby złożyć przed swoim biskupem, ale do końca życia musi wówczas żyć w kompletnej czystości, bez możliwości zawierania kolejnych małżeństw. Jakikolwiek seks pozamałżeński jest wówczas niemożliwy. Takich wdów jest stosunkowo dużo, wdowcy są nieliczni. Na jednego konsekrowanego wdowca przypada niekiedy aż dziesięć konsekrowanych wdów.

W archidiecezji krakowskiej jest obecnie blisko sto konsekrowanych dziewic i ta liczba z roku na rok nieznacznie wzrasta. Tym, który często asystował w tej archidiecezji przy takich konsekracjach był tamtejszy biskup pomocniczy, bp Jan Szkodoń (rocznik 1946), którego już w 1988 roku do tej godności podniósł papież Jan Paweł II. Konsekrowano wówczas dwóch biskupów pomocniczych krakowskich. Drugim z nich był bp Kazimierz Nycz (rocznik 1950), wówczas najmłodszy biskup w Polsce (38 lat). Obecnie kardynał Kazimierz Nycz jest metropolitą warszawskim.

W dniu 9 grudnia 2019 roku w królewskiej archikatedrze wawelskiej bp Jan Szkodoń konsekrował osiem kolejnych dziewic w archidiecezji. Z tej uroczystości pochodzą załączone zdjęcia. Biskup ubrał się wówczas w historyczne i najdroższe szaty liturgiczne. Zarówno on sam jak i diakoni oraz wszyscy celebransi ubrani byli w złote szaty, ozdobione klejnotami i ręcznymi haftami wykonanymi przed wiekami. Iście po królewsku…

Podczas tej jakże podniosłej uroczystości biskup powiedział obecnym młodym dziewicom między innymi, że „taka konsekracja dziewicza to wielki dar dla Kościoła, a także dla świata w którym tak wiele osób jest zniewolonych pożądliwością cielesną i zapatrzeniem wyłącznie w dobra ziemskie”. Polecam zapamiętać te słowa…

Młode dziewice usłyszały wówczas także od biskupa Jana Szkodonia, że: „dziewice poświęcone Bogu dają świadectwo życia w czystości i ukazują ostateczną perspektywę życia ludzkiego w najgłębszym zjednoczeniu z Jezusem”. I to także warto zapamiętać…

Inną ciekawą tezą teologiczną było stwierdzenie Jego Ekscelencji, że: „Niepokalana jest wzorem doskonałości tej wierności Chrystusa i przykładem wielkiego znaczenia tej drogi powołania, którą poszłyście jako dziewice, składając ślub trwania w czystości do końca życia”. Polecam te słowa pamięci czytelników…

Podczas uroczystości biskup modlił się głośno nad konsekrowanymi dziewicami tymi słowami: „Broń je przed wrogiem, który im świętsze widzi zamiary, tym przebieglejszych podstępów używa dla ich zniszczenia”. Zapewniam, że biskup wiedział wówczas najlepiej, o czym mówił do Boga.

I co najciekawsze. Bp Jan Szkodoń podczas najważniejszej części tej jakże podniosłej uroczystości, w nawiązaniu do słów proroka Izajasza, wzywał każdą z konsekrowanych dziewic po imieniu i do każdej mówił, jak kiedyś Bóg do Izajasza, „Tyś moja”. I te słowa proszę także dobrze zapamiętać…

Zapewne zastanawiacie się teraz Państwo, jaki jest związek bp Jana Szkodonia z dziewictwem młodych dziewcząt. Zapewniam, że nie ograniczył się jedynie do uroczystego konsekrowania zdesperowanych i być może nieco zagubionych w życiu młodych dziewcząt. Wszystkich zainteresowanych tym tematem, także młodych kolejnych kandydatek do dziewiczych konsekracji, zapraszam już dzisiaj do czytania kolejnych odsłon tej bulwersującej historii.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

Andrzej Gerlach

Inwentaryzacja KK 2020. okiem Andrzeja Gerlacha. Część 9 i 10

KOŚCIÓŁ W POLSCE ANNO DOMINI 2021 – część IX.

Najliczniejszą grupę w polskim Kościele stanowią księża diecezjalni, a „wylęgarnią” kadr w każdej diecezji jest jej seminarium duchowne. Seminarium diecezji to „serce” każdej diecezji dlatego powinno się ono znajdować pod szczególną opieką każdego biskupa. Gdy źle się dzieje w seminarium, to kryzys w tej instytucji rozlewa się wkrótce na całą diecezję. Gdy systematycznie z roku na rok w seminarium spada liczba kleryków, to po paru latach ten kryzys kadrowy obejmuje całą diecezję. I z taką właśnie sytuacją mamy teraz do czynienia w polskim Kościele.

Ale ten kryzys powołań w naszym kraju to nie jest coś co pojawiło się nagle i niespodziewanie w ostatnich latach. Pierwsze niepokojące sygnały pojawiły się już bowiem na przełomie wieków, a więc taka sytuacja trwa co najmniej od dwudziestu lat. Ale mimo to, iż wiele sygnałów świadczyło o nadciągającej burzy, nasi biskupi nie reagowali, nie diagnozowali niepokojących sygnałów, a jeżeli je zauważali, to zagrożenie i winę widzieli w mediach, rozwiedzionych rodzinach, bieżącej polityce, szkole, demografii, ale nigdy w swoich zachowaniu i postępowaniu.

Nasi biskupi niemal nigdy nie bronili molestowanych kleryków przez ich przełożonych, także biskupów, natomiast często chronili pedofili w swoich własnych szeregach i czynnych homoseksualistów w sutannach, którzy ślinili się na widok młodych i miłych chłopców w seminariach diecezjalnych, a potem pozwalali na to, aby ci wpływowi geje dobierali sobie z nich odpowiednio miłych i ładnych wikarych na swoje parafie. Nie reagowali na coraz bardziej puste kościoły w swoich diecezjach i coraz mniej młodych ludzi na lekcjach religii. Ale równocześnie ścigali się w zdobywanie coraz to nowych funduszy z budżetu państwa i dopieszczali swoją biskupią próżność w często pustych i nieszczerych komplementach ze strony polityków i samorządowców. A tymczasem podległe im seminaria duchowne systematycznie pustoszały…

W 2004 roku we wszystkich polskich seminariach studiowało 7 465 kleryków. Po trzech latach liczba kandydatów na księży we wszystkich polskich uczelniach spadła do 6 025 studentów, z tego na pierwszym roku było 1 078 młodych mężczyzn. W 2008 roku te statystyki spadły do 5 583 kleryków łącznie, z tego pierwszy rok studiów rozpoczęło 953 młodzieńców. W 2012 roku w naszym kraju studiowało łącznie 4 262 kleryków, z tego na pierwszy rok wstąpiło 828 maturzystów. W 2015 roku drogę do seminariów odnalazło już zaledwie 725 młodych ludzi. W 2018 roku mieliśmy w Polsce łącznie 3 015 seminarzystów, z tego na pierwszym roku tylko 620 młodych chłopców. W 2019 roku w polskich seminariach studiowało 2 853 studentów teologii, na pierwszym roku było 498 kandydatów do kapłaństwa. W 2020 roku we wszystkich seminariach polskich indeksy posiadało 2 556 studentów, z tego na pierwszym roku studiów zaledwie 438 kleryków.

W 2018 roku na 620 młodzieńców, którzy wybrali w życiu drogę do kapłaństwa, 415 wybrało seminaria diecezjalne, a 205 seminaria zakonne. W 2019 roku takich chętnych było już tylko 498 maturzystów (o 122 mniej niż przed rokiem), z tego 324 z nich wybrało seminaria diecezjalne (o 91 mniej niż przed rokiem), a 174 kandydatów wybrało drogę zakonną (o 31 mniej niż przed rokiem). W 2020 roku drogę do kapłaństwa wybrało w naszym kraju zaledwie 438 młodych mężczyzn (o 60 mniej niż przed rokiem), z tego seminaria diecezjalne wybrało łącznie 289 maturzystów (o 35 mniej niż przed rokiem), a na drogę do kapłaństwa w habitach zakonnych zdecydowało się 149 kandydatów (o 25 mniej niż przed rokiem).

Różnie rozkładają się też statystyki powołań do kapłaństwa w naszym kraju pod względem geograficznym. Wszędzie jest poważny kryzys powołań, ale w niektórych diecezjach to już nie kryzys, to klęska.

W 2019 roku najlepszy wynik uzyskała diecezja tarnowska, gdzie do seminarium duchownego wstąpiło 26 kandydatów do kapłaństwa. Do warszawskiego seminarium zgłosiło się 15 młodzieńców, ale w tym samym roku w seminarium sosnowieckim, zamojsko-lubaczowskim, zielonogórsko-gorzowskim pojawiło się zaledwie 2 kandydatów do kapłaństwa, a do drzwi seminarium drohiczyńskiego i warmińskiego zastukał zaledwie jeden maturzysta.

W 2020 roku było jeszcze gorzej. Do drzwi seminarium tarnowskiego zastukało wówczas co prawda także 26 młodych ludzi, w seminarium katowickim zamieszkało 15 kandydatów na księży, w krakowskim i poznańskim było ich tylko po 13 chętnych. Ale w tym samym roku seminarium drohiczyńskie, gnieźnieńskie i sosnowieckie wybrał tylko jeden kandydat na księdza, a do seminarium świdnickiego nie zgłosił się nikt.

Coraz częściej polskie seminaria diecezjalne się zamykają, albo łączą się i dzielą kosztami utrzymania. Takiej dramatycznej sytuacji jeszcze nie mieliśmy. No bo jak otwierać rok studiów dla kleryków, których można by przewieźć zaledwie jedną taksówką. Przypominam sobie moją rozmowę z jednym z biskupów śląskich sprzed chyba dwóch lat, gdy zażartowałem, że „mógłbyś zamknąć swoje seminarium duchowne i kupić autobus, a wtedy byłoby dla was taniej, gdybyś ich wszystkich codziennie przewoził na zajęcia do Wrocławia”. Ale to było przed dwoma laty, teraz pewnie mojemu biskupiemu koledze wystarczyłby do tego mniejszy bus.

Biorąc pod uwagę, że statystycznie rzecz biorąc, zaledwie co drugi kleryk przyjęty do seminarium duchownego w naszym kraju, dociera po sześciu latach do święceń kapłańskich, możemy przyjąć, że za sześć lat zaledwie 150-160 z tych kleryków otrzyma święcenia kapłańskie. I to w skali całego kraju. To nie kryzys, to prawdziwy upadek. Upadek autorytetu polskiego Kościoła w oczach młodych Polaków, u progu ich dorosłego życia. I kto za to odpowiada Panowie Biskupi?

Ale to są jedynie fakty i statystyka powołań kapłańskich w naszym kraju na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. W kolejnych odsłonach tego cyklu pokaże Państwu jeszcze dramatyczniejszy obraz polskiego Kościoła i jego przyszłości, gdyż ujawnię szokujące i ukrywane fakty z badań na temat tego, kogo się do tych seminariów przyjmuje.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

KOŚCIÓŁ W POLSCE ANNO DOMINI 2021 – część X.

Temat sytuacji współczesnego Kościoła w naszym kraju, jaki ostatnio zaproponowałem, wywołał niezwykłe emocje wśród czytelników. Zaktywizowały się nie tylko polskie zakonnice, ale także bracia zakonni, a ostatnio nawet księża. Szkoda tylko, że ludzie Kościoła nie chcą się włączyć do publicznego komentowania tej trudnej sytuacji, ale jak sądzę wynika to z potencjalnych konsekwencji, jakie mogłyby ich za to spotkać ze strony ich przełożonych. Szkoda, widać wiele jeszcze musi się zmienić w tej instytucji.

Pisałem ostatnio o tym jak systematycznie spada w naszym kraju ilość młodych ludzi, którzy pukają do furt polskich seminariów duchownych i wspólnot zakonnych, aby tam odnaleźć swoją przyszłość. Ale pełny i prawdziwy obraz młodych ludzi w Kościele, a więc w pewnym stopniu przyszłości tej instytucji w Polsce, dopełniają badania dotyczące tego kim są ci młodzi Polacy, którzy jednak do tych seminariów i zakonów wstępują.

Świetnym materiałem poznawczym tego stanu, jest raport pewnego duchownego, naukowca i wykładowcy akademickiego, który od lat bada środowisko kandydatów do kapłaństwa w naszym kraju, pod względem ich moralności, seksualności, wiedzy religijnej, pochodzenia, a nawet preferencji politycznych. Raport ten powstał co prawda na potrzeby władz kościelnych, ale jego wynik jest nie tylko niezwykle ciekawy, ale także w pewnych aspektach wręcz mocno zaskakujący. Środowisko polskich seminariów jest niezwykle zamkniętym światem dla ludzi świeckich, więc tego typu badania odsłaniają niezwykle intymne aspekty życia tych, których za kilka lat będziemy spotykać przy naszych polskich ołtarzach czy kratkach naszych konfesjonałów. Warto więc dokładniej przeanalizować kim są ci młodzi ludzie u progu swojej kapłańskiej drogi w życiu. Nie chcę autorowi tego raportu sprawiać żadnych przykrości ze strony jego kościelnych przełożonych, tym bardziej, że jestem mu bardzo wdzięczny za wykonywaną od wielu lat w tym względzie pracę, więc jego nazwisko pozostanie tu nie ujawnione.

W tej odsłonie tego cyklu ujawnię jedynie te dane, które pokazują polityczne preferencje tych kandydatów do kapłaństwa, którzy wstąpili w 2020 roku do polskich seminariów. Jest to tym bardziej ciekawe, że od lat mamy w Polsce niezwykłe zbliżenie, nawet niemal zespolenie, świata kościelnego ze światem polskiej polityki.

Przez ostatnie kilku lat nasz kraj znalazł się w ciągłym politycznym cyklu wyborczym, gdzie niemal co kilka miesięcy Polacy dokonywali jakiś politycznych wyborów. Albo wybierali posłów i senatorów do naszego krajowego parlamentu, albo swoich lokalnych, powiatowych czy wojewódzkich samorządowców, albo europosłów do Parlamentu Europejskiego, a ostatnio także Prezydenta Polski. Jak więc w tych wyborach głosowali ci, którzy w ostatnim roku wstąpili do naszych seminariów?

Wyniki badań preferencji politycznych naszych kleryków są nie tylko jednoznaczne, ale i chyba niezaskakujące. W anonimowych ankietach aż 62% badanych najmłodszych studentów teologii potwierdziło, że głosowało na Prawo i Sprawiedliwość, czyli na tak zwaną Zjednoczoną Prawicę. Równie wysoki wynik, bo aż 24% młodych kandydatów do kapłaństwa, poparło w ostatnich wyborach Konfederację. Zaledwie 7% przy urnach wyborczych wybrało kandydatów Koalicji Obywatelskiej, a 6% zaufało kandydatom obozu KUKIZ 15. Tylko 1% naszych młodych seminarzystów, albo nie brało udziału w wyborach, albo odmówiło odpowiedzi na tak postawione pytanie.

Porównując wspomniany raport z wynikami sprzed dwudziestu laty widać wyraźnie kilka tendencji. Po pierwsze współcześni kandydaci do kapłaństwa w naszym kraju odznaczają się niezwykle dużą aktywnością polityczną, mają zdecydowane i jednoznaczne poglądy polityczne. Są przy tym niezwykle radykalni. Większość kleryków jest zdecydowanie nacjonalistyczna w swojej wizji społeczeństwa i narodu, a co czwarty badany kleryk ma poglądy zbliżone do przedwojennej endecji. Są wrogo nastawieni do obcych narodów, społeczeństw, kultur czy religii. Zdecydowana większość z nich jest zdania, że współczesny polski Kościół musi mocno i zdecydowanie angażować się politycznie, a przyszłość Kościoła widzą w bliskim związku z partiami prawicowymi i narodowymi. Mają często osobiste związki z ruchami narodowymi, w przeważającej większości są przeciwnikami Unii Europejskiej, a polskie członkostwo w tej wspólnocie postrzegają jedynie przez pryzmat obecnych finansowych korzyści dla naszego kraju. Niemal zupełnie nie utożsamiają się z wartościami europejskimi, jakie to członkostwo za sobą pociąga. Większość z nich, bo aż 14 na 15 badanych, uważa nasze członkostwo w strukturach unijnych za szkodliwe dla polskiego katolicyzmu. Tylko 1 na 15 badanych przyszłych kapłanów uznaje się za Europejczyka i jest z tego dumny. Nasi klerycy mają także niezwykle konserwatywne, tradycyjnie polskie i katolickie, podejście do modelu rodziny i roli kobiety w społeczeństwie.

Takie radykalne poglądy polityczne czy społeczne obecnych młodych polskich seminarzystów stoją w zupełnym kontraście do poglądów większości ich świeckich rówieśników. Jestem w związku z tym pełen obaw jak te dwa zupełnie różne światy młodych ludzi, odnajdą się w niedalekiej przyszłości. Kiedy ci obecni klerycy staną kiedyś przy polskich ołtarzach, przemówią z ambon, zasiądą w konfesjonałach, wkroczą do sal lekcyjnych, będą jeszcze bardziej zindoktrynowani i zradykalizowani, gdyż wszystko wskazuje na to, że sześcioletni okres formacji seminaryjnej, nie otworzy ich na resztę społeczeństwa, a wręcz odwrotnie, pogłębi jeszcze bardziej widoczne już dziś różnice. A może się mylę?

Jeszcze większe zaskoczenie budzą wyniki wspomnianej ankiety, gdy tym samym klerykom naszych seminariów, przyglądniemy się od innych stron ich życia. Ich seksualności, moralności, wiedzy religijnej, pochodzenia czy ich własnych oczekiwań na przyszłość, ale o tym napiszę innym razem.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach