Spotkania przy trzepaku

Warszawa – notatnik pedofilii. Część 9 i 10

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część IX.

Pamiętacie Państwo jak abp Henryk Hoser powoływał się na fakt, że w wypadku grzechu pedofilii ks. Grzegorza Kocięckiego nie mamy do czynienia z recydywą. Pisał o tym nawet w specjalnym komunikacie. Otóż, zaledwie w kilka dni po tym komunikacie arcybiskupa, do biura Prokuratury Rejonowej w Wołominie zgłosił się inny dawny ministrant ks. Grzegorza Kocięckiego, wówczas już dorosły mężczyzna, który opowiedział, co robił z nim dawny wikary z parafii w Radzyminie, a potem proboszcz w Otwocku Wielkim. Mężczyzna zgłosił się, gdy przeczytał o procesie i skazaniu ks. Grzegorza Kocięckiego. Chodziło tutaj o wyrok skazujący z dnia 28 marca 2013 roku, gdzie kościelny dewiant dostał rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na cztery lata. Tak więc, ordynariusz warszawsko-praski sam jakby wywołał demony z przeszłości.

W październiku 2013 roku ruszyło drobiazgowe śledztwo w wyniku którego stwierdzono, że dawny ministrant został wtedy wielokrotnie zgwałcony przez swojego księdza. Tym razem, gdyż ksiądz miał już jeden wyrok w „zawiasach”, zastosowano na wniosek prokuratora areszt pedofila. Zatrzymanie księdza obiło się szerokim echem po diecezji, już trudno było sprawę tuszować, gdyż śledziły ją lokalne media. W dniu zatrzymania rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie-Pradze stwierdziła, że: „Został zatrzymany na polecenie prokuratora. Jutro będą prowadzone z nim czynności”. Tyle suchy komunikat urzędu prokuratorskiego.

Śledztwo zakończyło się aktem oskarżenia w którym czytamy między innymi: że miało dojść do „współżycia z nieletnim” i że odbywało się „w sposób ciągły od dnia 1 stycznia 2000 roku do dnia 7 stycznia 2003 roku w parafii w Radzyminie i w Otwocku Wielkim”.

Ale jest już wtedy 2013 rok, to nie czasy naszego świętego rodaka czy jego niemieckiego następcy, gdy tylko wykonywano w całym Kościele Powszechnym pozorne działania, a tak naprawdę wykorzystywano każdą okazję, aby jedynie ratować wizerunek instytucji i kościelnych sprawców, jednak zawsze kosztem ofiar. Na tronie św. Piotra zasiada od marca 2013 roku papież Franciszek. W wielu krajach na świecie lecą głowy hierarchów. Po raz pierwszy na taka skalę.

W diecezji warszawsko-praskiej jej ordynariusz, abp Henryk Hoser też dokonał pewnych zmian, nie jakościowych, a jedynie wizerunkowych. Rzecznikiem diecezji zostaje osoba świecka, Mateusz Dzieduszycki, co wielu mydli oczy, gdyż nowy rzecznik diecezji, jak wielu rzeczników w strukturach politycznych umie zadbać o wizerunek instytucji, która reprezentuje.

Nikt z władz diecezji nie myśli poważnie o rozliczeniu i ukaraniu ks. Grzegorza Kocięckiego, tym bardziej o losie jego ofiar, ale rzecznik diecezji wydaje komunikaty, które zmierzają do stwarzania pozorów istotnych zmian w diecezji. W jednym z nich, z dnia 20 marca 2014 roku, gdy sprawa była już bardzo medialna, czytamy między innymi: „Jesteśmy w kontakcie z osobą poszkodowaną, której zaoferowaliśmy pomoc duszpasterską i psychologiczną”. Takiego komunikatu nie było jeszcze przed rokiem, gdy ruszał pierwszy proces karny ks. Grzegorza Kocięckiego. Na szczęście ten wykorzystany seksualnie dawny jego ministrant, szybko zorientował się w prawdziwych intencjach władz diecezji warszawsko-praskiej i zareagował we właściwy sposób. Wydał komunikat w którym stwierdził: „Nie oczekuję pomocy psychologicznej od ludzi Kościoła, oczekuję odsunięcia pedofilów od pracy z dziećmi, przeprosin i sprawiedliwości”.

To co nastąpiło później najlepiej obrazuje poziom hipokryzji i stopnia zakłamania władz tej diecezji, ale wydawane w 2014 roku komunikaty, niejednego jednak wprowadziły w błąd. Szczegóły już wkrótce.

Ciąg dalszy nastąpi…

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część X.

Ta druga sprawa karna ks. Grzegorza Kocięckiego, o której pisałem w ostatniej odsłonie tego cyklu, zakończyła się decyzją sądu o umorzeniu postępowania. Kilku prawników z którymi o tym rozmawiałem jest oburzonych taka decyzją sądu. Trudno jest mi także dotrzeć do ustaleń sądu i do uzasadnienia tej decyzji, gdyż toczyła się ona za zamkniętymi drzwiami. Według jednego z moich informatorów sąd ten doszedł do wniosku, że: „argumenty zgromadzone przez prokuraturę w tej sprawie okazały się niewystarczające”. Mój drugi informator stwierdził, że: „Z powodu przedawnienia umorzono to postępowanie”. Obaj jednak zgodnie sądzą, że „sąd był sparaliżowany tym, że sądzi duchownego”. Tym bardziej takiego, który ma już wyrok więzienia w zawieszeniu na cztery lata. W wypadku uznania go winnym, a była wiosna 2014 roku, sąd musiałby orzec więzienie dla pedofila. Komentarz w tej sprawie pozostawiam już samym czytelnikom, a ja z obowiązku sprawozdawcy tych wydarzeń, jedynie cytuję te dokumenty do których mam dostęp.

 

 

Ale ks. Grzegorz Kocięcki, mimo iż skutecznie uniknął kary więzienia w 2013 i w 2014 roku, miał wtedy nadal „pod górkę” z naszym wymiarem sprawiedliwości. Pojawiły się bowiem kolejne ofiary z dawnej parafii w Otwocku Wielkim. Proces w tej sprawie toczył się w Sądzie Rejonowym w Otwocku, a właściwie ślimaczył się i wydawało się już, że nigdy się nie zakończy. Ksiądz kluczył, nie zjawiał się w sądzie, nie można było go przesłuchać całymi miesiącami. Zwolnienia lekarskie, matactwa, zmiany obrońcy, żądania aby rozpocząć proces na nowo…

Ale w dniu 29 grudnia 2015 roku zapadł wreszcie wyrok. Ksiądz „został uznany winnym i skazany za czyn z artykułu 200, paragraf 1, Kodeksu Karnego na karę jednego roku pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem jej wykonania na okres dwóch lat oraz karę grzywny w wysokości 3 tysięcy złotych”. Doszło do apelacji, ale Sąd Okręgowy w Warszawie-Pradze wyrok utrzymał w mocy.

Jesteście Państwo w szoku, twierdzicie, że to skandal. Jak to możliwe, że ten sam facet, postawiony przed sądem z tego samego paragrafu, wieloletni pedofil wobec 10-11 letnich chłopców, zostaje w marcu 2013 roku skazany na zawiasy na cztery lata, w 2014 postępowanie wobec niego umorzono, a w grudniu 2015 roku, gdy obowiązywały jeszcze „zawiasy” z pierwszego wyroku, dostaje ponownie zawiasy? Cuda, proszę państwa, cuda…

Pewien zaprzyjaźniony ze mną prawnik, gdy konsultowałem z nim te wyroki i zapytałem dlaczego prokuratura w grudniu 2015 roku nie zwróciła uwagi, że oskarżony ma już „zawiasy” i jest w trakcie trzeciego procesu o pedofilię, zaśmiał się głośno i powiedział do mnie, że chyba zapomniałem o tym kto w 2015 roku był pierwszym prokuratorem w tym kraju i decydował o karierze każdego prokuratora w tym kraju. I co Państwo na to?

No i ta grzywna w wysokości 3 tysięcy złotych. Honorarium obrońcy kościelnego pedofila było wtedy nieporównywalnie wyższe. I to niech będzie cały mój komentarz do tego rozstrzygnięcia sądu.

Jedna z osób zarzuciła mi, że uwziąłem się na tego kapłana. Otóż nie chodzi mi o tego konkretnego księdza. Nie ma tu żadnego znaczenia, że to działo się w tej czy innej diecezji. Od pierwszego odcinka cyklu tłumaczę, że ten przykład, tak dokładnie opisywany z cytatami z wielu dokumentów, ma na celu opisanie i przybliżenie czytelnikom pewnego skutecznego schematu działania polskiego Kościoła i jego hierarchii w kwestii pedofilii i stosunku do nieletnich ofiar. Tylko tyle i aż tyle.

A skoro już o polskiej hierarchii kościelnej tutaj mowa, to odsłonię w kolejnych odcinkach tego cyklu wszystkie znane mi szczegóły działań ordynariuszy warszawsko-praskich, po skazaniu ich podwładnego. Będzie to najlepszą ilustracją tego w jakim miejscu w walce z kościelną pedofilią jesteśmy, jako naród i wspólnota wiernych, i ile jeszcze drogi przed nami.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Warszawa – notatnik pedofilii. Część 7 i 8

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część VII.

Zapewne wielu czytelników, tak jak i warszawskich wiernych, nie zna szczegółów działań kościelnej hierarchii, dotyczącej ochrony swoich zdemoralizowanych podwładnych. Warto więc przypomnieć kilka istotnych faktów w sprawie warszawskiego pedofila, ks. Grzegorza Kocięckiego.

Ostatecznie po długim procesie karnym, w marcu 2013 roku, zapadł w tej sprawie pierwszy wyrok w Sądzie Rejonowym w Otwocku. Sąd nie miał wówczas wątpliwości co do winy księdza proboszcza z Otwocka, a przewodnicząca składu sądowego, w ustnym uzasadnieniu podkreśliła, że nawet gdyby obrona oskarżonego księdza tutaj udowodniła, że do takiego postępowania doszło za rzekomą zgodą ofiar, to sprawca był dorosłym mężczyzna, a ofiarą 11-letni chłopiec. Niestety wyrok był niezwykle łagodny. Kościelny pedofil został skazany zaledwie na rok pozbawienia wolności, a wykonanie wyroku zawieszono mu na cztery lata. Oskarżony ksiądz nawet nie pofatygował się podczas ogłaszania wyroku do sądu, występował z wolnej stopy, a w sądzie reprezentował go jedynie adwokat.

 

 

Od czasów otwockich skazany kapłan był stale przenoszony na różne parafie w charakterze proboszcza, nigdy nie był zdegradowany przez żadnego swojego ordynariusza, a od 2010 roku był proboszczem na niezwykle dochodowej parafii pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, Matki Pięknej Miłości na warszawskim Tarchominie. To okolica warszawskiej Białołęki, gdzie znajduje się najsłynniejszy areszt śledczy w stolicy, a w nim pedofile i kryminaliści wszelkiej maści. Już sama nazwa parafii ks. Grzegorza Kocięckiego brzmi niemal jak prowokacja. Kto o tym zdecydował? Ordynariusz warszawsko-praski, abp Henryk Hoser (1942-2021). Bez komentarza.

 

 

 

Czy wyrok sądu zrobił wrażenie na jego przełożonych? Odpowiedzią mogą być jedynie fakty. W dwa miesiące po wyroku skazany ksiądz proboszcz zorganizował wyjazd z dziećmi pierwszokomunijnymi do Sanktuarium Św. Faustyny. Pominę rzeczy które wówczas mówił o potrzebie ochrony naszych dzieci przed demoralizacją. Organizował procesje z najświętszym sakramentem, wygłaszał do dzieci kazania i konferencje, spowiadał i udzielał komunii. Towarzyszyły mu panie katechetki i były zachwycone… Zdjęcia z tych wyjazdów dołączam do tego wpisu.

 

 

W dniu 4 września 2013 roku, o godzinie 10:00, pół roku po wyroku (!!!), skazany ksiądz pedofil poświęcił nowy budynek szkolny przy ulicy Brzeskiej 12 w Warszawie. To znana Medyczna Szkoła Policealna nr 3 w Warszawie, przeniesiona z wcześniejszej lokalizacji z ulicy Hożej w Warszawie. Zdjęcie z tej uroczystości też dołączam do tego wpisu. Warszawska szkoła na Hożej istniała od 1946 roku, miała wówczas aż ponad 5 tysięcy absolwentów, a jednym z nich był właśnie Grzegorz Kocięcki. I tu jedna uwaga, pedofilowi machającemu po nowej szkole kropidłem ze święconą wodą towarzyszył zachwycony jego obecnością Marszałek Województwa Mazowieckiego, Adam Struzik z PSL, co warto przypomnieć tym politykom, którzy nie grzeszą nadmierną pamięcią. Nie wszystko bowiem co dotyczy ochrony kościelnych pedofilów nosi symbole PIS-u. No chyba, że mnie ktoś tutaj zacznie przekonywać, że marszałek województwa nie wiedział wtedy o marcowym wyroku sądu i dewiacyjnych wyczynach (już od co najmniej 12 lat!!!) proboszcza od Najświętszej Maryi Panny Matki Pięknej Miłości w Warszawie.

Jednym słowem nic się nie zmieniło od 2001 roku w życiu kościelnego dewianta. Przez kolejne 12 lat!!! Awansował, zarabiał coraz więcej i był pupilem władzy, zarówno swojej kościelnej jak i tej politycznej. Nawet wyrok sądu tego nie zmienił. I nie wiadomo jak długo taka sytuacja trwałaby nadal, gdyby do całej sprawy nie wkroczyli dziennikarze. Ci wredni, bo liberalni, czyli oczywiście ci z TVN24.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część VIII.

W dzisiejszej odsłonie poznacie Państwu kulisy postępowania władz diecezji warszawsko-praskiej, pół roku po skazaniu pedofila z Otwocka i proboszcza z warszawskiego Tarchomina, w stosunku do niego, jego ofiar i parafian.

Otóż do czasu emisji słynnego materiału stacji TVN24, która ujawniła kompromitujące fakty dotyczące ks. Grzegorza Kocięckiego oraz kulisy jego skazania przez sąd, kuria warszawsko-praska nie podjęła wobec niego żadnych działań prawnych czy kanonicznych, nie mówiąc o ewentualnym pozbawieniu go stanowiska proboszcza i umieszczeniu w miejscu, gdzie nie miałby kontaktu z małymi dziećmi. Oczywiście także w stosunku do ministrantów-ofiar tego księdza nie podjęto żadnych działań zmierzających do jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Tym bardziej wierni z parafii otwockiej czy tarchomińskiej nie mogli liczyć na jakiekolwiek wyjaśnienia.

Po emisji materiału z dziennikarskiego śledztwa w TVN24, ruszyła w naszym kraju burza medialna. Kuria warszawsko-praska w osobie swojego kanclerza i rzecznika, ks. Wojciecha Lipki, podjęła nieudolne próby tłumaczenia całej sytuacji.

W dniu 27 wrześniu 2013 roku ks. Wojciech Lipka na zwołanej przez siebie specjalnej konferencji prasowej powiedział tam między innymi, próbując tłumaczyć dotychczasową bierność władz swojej diecezji, że: „Wyrok nie jest prawomocny”. Po pierwsze był on prawomocny, więc kanclerz warszawsko-praski „cudownie mijał się z prawdą”, żeby nie powiedzieć, że łgał jak pies. Ale załóżmy, że wyrok na księdza nie był prawomocny i zapadł pół roku temu, więc co… Już w dniu kiedy padło samo podejrzenie, że tarchomiński proboszcz jest tym potencjalnym pedofilem z Otwocka, to powinien zostać już odwołany i ewentualnie przywrócony do duszpasterstwa po ewentualnym uniewinnieniu i to w dwóch postępowaniach: karnym i kanonicznym. A kuria od 2001-2002 roku go kilkakrotnie przenosiła i wiedziała dlaczego to robi. Kiedy ks. Grzegorz Kocięcki został objęty śledztwem organów ścigania kuria nie wiedziała? Gdy postawiono mu w prokuraturze zarzut i skierowano sprawę do sądu nie wiedziała? Gdy przez tyle miesięcy trwał proces nie wiedziała? Pół roku po wyroku też nie wiedziała? Jak więc dobrze, że mamy TVN24!!!

Na tej samej konferencji kanclerz warszawsko-praski stwierdził także, że: „W sprawie księdza jednej z warszawskich parafii (bał się publicznie przyznać o której warszawskiej parafii wówczas mówi!!!) oskarżonego o pedofilię nie ma jeszcze prawomocnego wyroku sądu. Od wyniku postępowania sądowego będzie dalej zależało dalsze postępowanie kanoniczne i wynikające z niego konsekwencje”. O znowu tutaj mała poprawka. Postępowanie kanoniczne wobec pedofilów w sutannach i habitach winno toczyć się w sadach biskupich niezależnie od sądów państwowych. Nie ma watykańskiego zarządzenia, że należy z tym czekać do wyroków sądów państwowych. W innych bowiem krajach, a kościelna pedofilia występuje we wszystkich krajach na świecie gdzie pracują księża i zakonnicy, niekiedy takie sprawy kanoniczne kończą się jeszcze przed karnymi, a pedofile są usuwani ze stanu kapłańskiego bez względu na tempo prac świeckich organów ścigania, prokuratury czy sądów państwowych. A te słowa padły publicznie, aż pół roku po ogłoszeniu wyroku!!! Znowu przez ten okropny TVN24!!!

Ale ks. Wojciech Lipka (tutaj na dołączonym do wpisu zdjęciu), brnął w szaleństwo nadal i na pytanie o powody braku reakcji władz diecezji stwierdził także, że: „Księdza nie odwołano z urzędu, bo były to czyny dawne, z 2001 roku, zatem nieaktualne. Gdyby były aktualne, reakcja byłaby natychmiastowa”. Czyli ksiądz sprawca został za swoje czyny pedofilskie skazany pół roku wcześniej przez sąd karny, ale dla władz diecezji warszawsko-praskiej te czyny były zbyt mało aktualne, aby zasługiwały na ich reakcje. Dopiero po emisji w TVN24 jednak księdza odwołano z warszawskiego Tarchomina. Siła sprawcza TVN24!!!

Ks. Wojciech Lipka podejmował też głupawe próby lekceważenia tego co naprawdę zaszło w wyniku zachowania ks. Grzegorza Kocięckiego w stosunku do 11-letnich ministrantów z Otwocka, gdy powiedział, że: „Inne czynności seksualne wobec nieletniego to kwestia podlegająca interpretacji”. Jakiej interpretacji? Pół roku po wyroku sądu? Kto ma jej wtedy dokonywać w tej sprawie? Ordynariusz warszawsko-praski, abp Henryk Hoser? Jego kanclerz ks. Wojciech Lipka? A może obaj razem? To jeszcze niech zaproszą do tego ofiary i sprawcę.

A pamiętacie Państwo jak zachowywał się ks. Wojciech Lipka w słynnej sprawie ks. Wojciecha Lemańskiego? Gdy ten ostatni popadł w ostry konflikt właśnie z abp Henrykiem Hoserem i poniósł wówczas daleko idące konsekwencje kanoniczne? Porównajmy „winy” tych dwóch kapłanów: ks. Wojciecha Lemańskiego i ks. Grzegorza Kocięckiego, obaj z jednej diecezji i podlegający jednemu ordynariuszowi. Widać tutaj różnicę?

Kiedy kanclerz warszawsko-praski brnął coraz bardziej w kłamstwa i kompromitował zarówno swoją diecezję jak i swojego ordynariusza, arcybiskup Henryk Hoser niespodziewanie go odwołał z zajmowanego stanowiska. Ale sam też wkrótce wypadł dramatycznie, gdy próbował sam bronić swoich decyzji, albo wręcz ich braku, w sprawie skazanego pedofila z Otwocka. Powiedział jednej z gazet: „Usuwanie z urzędu w tej fazie procesowej jest środkiem zapobiegawczym. Przełożony jest zobowiązany ocenić, czy osoba jest zagrożeniem dla otoczenia. Sąd nie zakazał mu kontaktu z dziećmi i młodzieżą, nie zastosował nawet aresztowania. Nasza analiza wykazała, że nie mamy do czynienia z przypadkiem recydywy”. Najpierw się wykorzystuje wszystkie możliwe kontakty władz diecezji, także z politykami oraz prawnikami, aby dany ksiądz-pedofil odpowiadał przed sądem z wolnej stopy i broń Boże nie trafił wcześniej do aresztu śledczego, a potem wykorzystuje się właśnie ten fakt do usprawiedliwienia swojej bezczynności, aby wiele miesięcy po skazaniu nadal twierdzić, że nie należy go usunąć ze stanowiska proboszcza, gdyż ksiądz nie jest recydywistą. Dzięki Bogu już nie upijał swoich nieletnich ministrantów, już nie molestował ich w zakrystii i w swoim mieszkaniu. To może dać mu z wdzięczności godność prałata i kanonika!!!

Ale kolejne skandale z udziałem ks. Grzegorza Kocięckiego, a także jego przełożonych miały nadejść już wkrótce. Gdy cały kurz opadnie, widzowie i wierni już zapomną, a materiał z TVN24 trafi do archiwów redakcji.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Warszawa – notatnik pedofilii. Część 5 i 6

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część V.

Być może przykład ks. Grzegorza Kocięckiego nie zasługuje na to, aby poświęcać mu aż tyle czasu na tym blogu, bo przecież mamy jeszcze znacznie gorsze i brutalniejsze przykłady deprawatorów naszych dzieci noszących sutanny czy habity. Ale nie osoba tego pedofila jest tutaj istotna, ale pewne mechanizmy, które od lat są niemal schematem działania w naszym Kościele i wiele wskazuje na to, że pozostanie tak jeszcze długo.

W tym wpisie zwrócę uwagę czytelników na zachowanie i działania naszych polskich hierarchów w sprawie tego kościelnego dewianta, a przede wszystkim na niemal pewien iście mafijny system wzajemnych powiązań pomiędzy nimi.

Ale zacznijmy od początku. Młody Grzegorz Kocięcki został przyjęty so seminarium warszawskiego w 1981 roku, gdy jego rektorem był znany polski biblista, ks. prof. Kazimierz Romaniuk (rocznik 1927), jeden z żyjących jeszcze tłumaczy Biblii Tysiąclecia. Od wielu lat najbliższy współpracownik metropolity warszawskiego i Prymasa Polski, kard. Stefana Wyszyńskiego (1901-1981), teraz wyniesionego na ołtarze. Był także dawna bliskim przyjacielem i współpracownikiem przyszłego metropolity warszawskiego i Prymasa Polski, arcybiskupa (od 1983 roku kardynała) Józefa Glempa (1929-2013). W 1982 roku na wniosek abp Józefa Glempa i z nominacji papieża Jana Pawła II (1920-2005) dotychczasowy rektor warszawskiego seminarium duchownego został biskupem pomocniczym metropolity warszawskiego i do 1992 roku należał do ścisłego kierownictwa archidiecezji warszawskiej. Jako jej biskup pomocniczy decydował także niemal o wszystkich decyzjach personalnych, a jako wikariusz generalny archidiecezji warszawskiej, wiedział o każdym skandalu moralnym. Wiedział także, bo musiał wiedzieć, o skandalach obyczajowych z udziałem wszystkich księży diecezjalnych i zakonnych pracujących na terenie całej archidiecezji warszawskiej.

Kiedy w 1992 roku z woli papieża Jana Pawła II została erygowana diecezja warszawsko-praska, której katedra widoczna jest na zdjęciu dołączonym do tego wpisu, jej kapłanem został między innymi ks. Grzegorz Kocięcki. Tam deprawował ministrantów, był przenoszony z parafii na parafię. W tej diecezji w końcu został proboszczem i to na bardzo dochodowej parafii w Otwocku. To co wyrabiał na tej parafii w stosunku do ministrantów ze szkoły podstawowej już Państwo wiecie. Dokumentacja sądowa w sprawie karnej przeciwko niemu, gdzie ofiarą był zaledwie 11-letni Mateusz K. i jego rówieśnicy, jest tu najlepszym tego dowodem. A kto go wówczas przenosił, awansował, a potem chronił? Jego ordynariusz, a był nim w latach 1992-2004 bp Kazimierz Romaniuk. Czy to nie przypadek?

To on przyjął go do seminarium duchownego, on odpowiadał za jego formację seminaryjną (lub za jej brak), a jako biskup pomocniczy miał wszelkie możliwości, aby usunąć go jeszcze na etapie studiów. Ale w czasach naszych świętych papieży i prymasów, polski Kościół miał inne priorytety niż ochrona polskich dzieci przed kościelnymi dewiantami. Więc kiedy otwocki proboszcz molestował swoich ministrantów, jego ordynariusz nie był zainteresowany aby go karać. Musiałby bowiem przyznać, ze sam moralnie także jest za to współodpowiedzialny.

W 2004 roku bp Kazimierz Romaniuk przeszedł na swoją emeryturę. Do dzisiaj wiedzie życie szczęśliwego 95-letniego kościelnego emeryta oraz zasłużonego biblisty, profesora, biskupa…, i milionera. Jakoś mi trudno uwierzyć, że martwią go molestowani ministranci z Otwocka i innych parafii do których przenosił ks. Grzegorza Kocięckiego.

Nowym ordynariuszem w diecezji warszawsko-praskiej został też z woli Świętego Papieża Polaka, mianowany przed miesiącem arcybiskup tytularny i od wielu lat Biskup Polowy Ordynariatu Wojska Polskiego, abp Leszek Sławoj Głódź (rocznik 1945). O konsekrowanej wątrobie naszego kościelnego pierwszego wojaka w randze generała dywizji, jego wyjątkowych walorach moralnych i intelektualnych napisano już setki artykułów, więc nie będę się tutaj powtarzał, tym bardziej, że sam mu poświęciłem niejeden wpis. Zwracam tu tylko uwagę czytelników, że piszę o konsekrowanej wątrobie naszego hierarchy, a nie tak jak inni złośliwcy, którzy piszą o niej, że jest zakonserwowana. Ludzie potrafią być złośliwi…

Gdy arcybiskup tytularny i ordynariusz warszawsko-praski został w 2004 roku kościelnym przełożonym ks. Grzegorza Kocięckiego, nawet trudno byłoby przypuszczać, że tego dewianta spotkają jakiegokolwiek konsekwencje prawne lub kanoniczne.

Nic się nie zmieniało także, gdy abp Leszek Sławoj Głódź, w swojej wrodzonej skromności uznał, że będąc arcybiskupem tytularnym, marnuje się na tronie ordynariusza warszawsko-praskiego i zasługuje na paliusz metropolity. I uszczęśliwił swoją skromną osobą tron metropolity gdańskiego, który opróżnił w 2008 roku abp Tadeusz Gocłowski CM (1931-2016), przechodząc na emeryturę.

Nowym ordynariuszem warszawsko-praskim został w 2008 roku inny arcybiskup tytularny, także warszawiak, abp Henryk Hoser SAC (1942-2021). Wątrobą nie dorównywał swojemu poprzednikowi, ale niewątpliwie intelektualnie go przewyższał. Czy także moralnie? Temu zagadnieniu poświęcę kolejny odcinek tego cyklu.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część VI.

Mój dzisiejszy odcinek ilustruje zdjęcie kurii warszawsko-praskiej, w której urzędują wszyscy ordynariusze i urzędy centralne tej diecezji od trzydziestu lat.

Wczoraj wspomniałem o abp Henryku Hoserze SAC (1942-2021), który w latach 2008-2017 był ordynariuszem warszawsko-praskim. Pisałem o tym biskupie już wiele razy. Czytelnicy pamiętają jego burzliwe epizody z czasów afrykańskich, potem z czasów jego działalności na terenie Europy Zachodniej, a następnie już jako ordynariusza warszawsko-praskiego.

Można tłumaczyć tego hierarchę, że jego podwładny, ks. Grzegorz Kocięcki wykorzystywał seksualnie ministrantów jeszcze przed jego rządami w Warszawie. Spotkałem się z taką narracją, ale nie jestem w stanie się z nią zgodzić.

Pamiętacie Państwo kompromitujące zachowanie abp Henryka Hosera SAC względem ks. Wojciecha Michała Lemańskiego (rocznik 1960)? Jego antysemickie odzywki do tego kapłana? Niszczenie człowieka tylko dlatego, że robił on coś naprawdę wartościowego względem pamięci o naszych byłych żydowskich sąsiadach? A czy pamiętacie Państwo szokujące konferencje prasowe abp Henryka Hosera SAC i komisji etycznej Episkopatu, której przewodniczył? Jego wypowiedzi na temat dzieci urodzonych za pomocą metody in-vitro? Pamiętacie moi drodzy kto wielokrotnie opowiadał szaleństwa o bruździe na twarzy dzieci urodzonych dzięki tej metodzie? A przypomnę tu tylko, że ten ordynariusz warszawsko-praski był nie tylko teologiem i to z tytułem profesorskim, ale także lekarzem, co w naszym episkopacie było czymś wyjątkowym.

I ten jakże aktywny biskup, który z takim zacietrzewieniem działał w sprawie ks. Wojciecha czy in-vitro, nie potrafił skutecznie rozprawić się w swojej diecezji z jednym czynnym pedofilem? Nie potrafił czy tylko nie chciał? A skoro nie chciał, to czy choć przez chwilę, jako biskup i lekarz, pomyślał o nieletnich ofiarach swojego podwładnego? Tyle czasu i energii poświęcał dzieciom poczętym poza organizmem matki, a nie miał czasu dla molestowanych ministrantów, chłopców ze szkoły podstawowej?

To jest książkowy przykład na zachowanie polskiego episkopatu wobec problemu pedofilii w naszym Kościele. Przypominam, że działo się to już w czasach, gdy temat pedofilii był nagłaśniany w naszych mediach. Nasi biskupi reagowali i reagują tylko wówczas, i niestety najczęściej z pominięciem interesu molestowanych dzieci, gdy o danym pedofilu huczały już polskie media. Jeżeli podejmowano jakieś próby ratunku, to jedynie swojego wizerunku i swojej diecezji.

W 2017 roku abp Henryk Hoser SAC uzyskał wiek emerytalny i został kościelnym emerytem. Nowym ordynariuszem warszawsko-praskim został bp Romuald Kamiński (rocznik 1955). W sprawie ks. Grzegorza Kocięckiego teraz on trzymał nad nim „parasol ochronny”. Dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem.

Media i nasi dziennikarze rozpisywali się o tym dewiancie od dawna, wyliczano wszystkie jego kolejne placówki, uzyskiwane awanse, a także gromadzenie finansowych zasobów w coraz bardziej dochodowych parafiach. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na wzajemne powiązania tego księdza z jego kościelnymi przełożonymi.

Obecny ordynariusz warszawsko-praski był studentem w tym samym warszawskim seminarium co ks. Grzegorz Kocięcki. Mieli tych samych rektorów, prefektów i ojców duchownych, chodzili na wykłady do tych samych wykładowców i spowiadali się u tych samych spowiedników. Kiedy ks. Grzegorz Kocięcki został wyświęcony na kapłana przez kard. Józefa Glempa, ks. Romuald Kamiński był jego osobistym sekretarzem, jak Dziwisz przy polskim papieżu. Nie mógł nie słyszeć kim jest jego seminaryjny kolega. Mało tego. Ks. Romuald Kamiński stał od lat na czele administracji w Sekretariacie Episkopatu Polski, przez jego biurko przechodziły wszystkie najważniejsze dokumenty, te najbardziej tajne, także te opisujące wszystkie skandale obyczajowe.

Gdy w 1992 roku powstała diecezja, warszawsko-praska jej pierwszym kanclerzem został właśnie dotychczasowy sekretarz Prymasa Polski, kard. Józefa Glempa, ks. Romuald Kamiński. I znowu przez jego biurko przechodziły wszystkie tajemnice diecezji, dokumenty, nominacje, zeznania i wszelkie skandale obyczajowe. Ks. Romuald Kamiński był kanclerzem do 2005 roku, także wtedy, gdy jego seminaryjny kolega, jako otwocki proboszcz, grzebał po rozporkach swoich ministrantów, zabierał ich na basen, choć niekoniecznie pływanie było tego celem, a także upijał 10-11-letnich chłopców w swoim pokoju. Czy ktoś jest w stanie uwierzyć, że nie wiedział nic o tych skłonnościach i działaniach swojego kolegi?

W 2005 roku ks. Romuald Kamiński, za swoją długoletnią wierność i dyskrecję został nagrodzony sakrą biskupią. Został wtedy biskupem tytularnym i pomocniczym w diecezji ełckiej. Sakry udzielili mu w dniu 23 czerwca 2005 roku: abp Józef Kowalczyk (rocznik 1938), wówczas nuncjusz apostolski w Polsce i bohater wielu moich artykułów, a asystowali mu: bp Kazimierz Romaniuk (rocznik 1927), emerytowany ordynariusz warszawsko-praski i ordynariusz ełcki, werbista, bp Jerzy Mazur (rocznik 1953). Bp Romuald Kamiński pracował na Mazurach do września 2017 roku. Gdy tron biskupi warszawsko-praski się opróżnił, w tym samym dniu ogłoszono papieską bullę nominacyjną. Było na niej nazwisko bp Romualda Kamińskiego… Czy ktoś z czytelników jest zdziwiony?

W kolejnym odcinku opiszę Państwu szczegółowe kolejne działania kurii warszawsko-praskiej w sprawie otwockiego proboszcza. I to działania wieloletnie obejmujące blisko dwadzieścia lat, aż do stycznia 2022 roku. Matactwa, pozorne działania lub wręcz bezczelne kłamstwa, ale nie uprzedzajmy faktów.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Warszawa – notatnik pedofilii. Część 3 i 4

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część III.

Podtrzymuje nadal moją ofertę, aby osoby duchowne lub ich świeccy obrońcy, także wzięli czynny udział w komentowaniu tego cyklu, bo wiem jak wiele ludzi Kościoła czyta moje teksty, a wypowiada się na ich temat wyłącznie poza tym forum. Proszę tylko wszystkich czytelników o konieczne zachowanie kultury wypowiedzi.

Wychodzenie z małoletnimi chłopcami na miejscowy basem i ekscesy wobec młodych ministrantów do których dochodziło w zakrystii, tylko rozzuchwaliło ks. Grzegorza Kocięckiego, otwockiego proboszcza. Z czasem ksiądz zaczął pod różnymi pretekstami ściągać ministrantów, przypominam chłopców 10-11 letnich, do swojego pokoju na plebanii. Kiedy czyta się z dokumentacji sądowej i z relacji prasowych do czego dochodziło podczas tych spotkań, to każdemu człowiekowi nasuwają się pytania, które paść tutaj powinny.

Ksiądz podawał na plebanii dzieciom alkohol, po czym pokazywał im filmy pornograficzne, a następnie ich molestował. Nie chcę tutaj tego opisywać swoimi słowami, aby nie zostać posądzonym o stronniczość, więc zacytuję tu jedynie kilka zdań, które mnie osobiście wstrząsnęły: „Zapraszał do siebie ministrantów, częstował alkoholem i oglądał z nimi ostre pornograficzne filmy”.

Do postawienia księdza przed sądem doszło dopiero po dziesięciu latach, o czym jeszcze napiszę dokładnie w kolejnej odsłonie tego cyklu. Przede wszystkim dlaczego czekano z tym tak długo.

Proszę sobie wyobrazić, że obrona księdza wykorzystała ten fakt po latach i doprowadziła do formalnego przedawnienia tego zarzutu. Facet w wieku 45 lat upija chłopców ze szkoły podstawowej, pokazuje im przy tym filmy pornograficzne, a potem wykorzystuje seksualnie, po czym prokuratura uznaje ten pierwszy zarzut za już przedawniony. W dokumentacji znalazłem takie stwierdzenie: „Z powodu przedawnienia karalności umorzono postępowanie wobec ks. Grzegorza Kocięckiego za rozpijanie nieletnich ministrantów, którym także w dużych ilościach podawał alkohol”. Takie mamy jednak prawo. Dobrze, że tylko upijanie dziesięciolatków się mu formalnie upiekło.

Ale fakt pijaństwa z dziećmi alkoholu stał się też rzekomo powodem linii jego obrony. I tutaj proszę zobaczyć na niewyobrażalne matactwa w obronie kościelnego dewianta. Najpierw uniewinnia się go za fakt upijania dzieci, a potem ten dowód, że nieletnie ofiary były pijane, perfidnie wykorzystuje dla obrony samego sprawcy. Bo jak ministranci byli całkowicie pijani i „urwał im się film”, to nie mogli wiedzieć, co ksiądz im robił. Ilustruje to najlepiej jeden cytat: „ Pili z księdzem tak, że film się im urwał i dokładnie nie wiedzą czy coś z nimi robił czy też nie”. I jak się Państwu podoba taka linia obrony?

Robił czy nie robił? To jeszcze dwa druzgocące cytaty: „Ksiądz zdjął t-shirt, położył się na dywanie, kazał mi podejść do siebie i położył się prostopadle do niego, tak aby moja głowa była na jego brzuchu. On powiedział: „chodź, połóż się na brzuszku””. „Dotykał moich włosów i mówił: „Zobacz, jak mi staje””.

Jestem samotnym ojcem dwóch nastolatków. Moi synowie nie chodzą po plebaniach i zapewne chodzić nigdy nie będą, ale nie rozumiem jak do tego mogło dochodzić, że duchowny tyle razy już przenoszony na różne parafie mógł cos takiego robić zupełnie bezkarnie i nikt tego nie zauważył, że z jego mieszkania wychodzą pijane dzieci chodzące do szkoły podstawowej. Rodzice chłopców, inni księża pracujący na tej parafii, przypadkowi przechodnie na ulicach? Czy ktoś z czytelników potrafi mi to sensownie wytłumaczyć? O biskupiej kurii warszawsko-praskiej tutaj nawet nie wspominam, a tam wiedzieli najlepiej dlaczego go przenoszono. Ale wszystkim biskupom, którzy są zamieszani w tą aferę poświęcę jeszcze odrębny wpis.

Nie wiadomo jak długo by to jeszcze trwało, gdyby po kilku latach na drodze życia jednego z molestowanych ministrantów (Mateusza K.) nie stanął jeden mężczyzna, terapeuta ofiary, który stanął na wysokości zadania i powiadomił prokuraturę.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część IV.

Nikt z władz archidiecezji warszawskiej, a po 1992 roku, także diecezji warszawsko-praskiej, nigdy nie podjął próby rozliczenia ks. Grzegorza Kocięckiego z jego patologicznych zachowań. Na warszawskiej Pradze często zmieniali się ordynariusze, każdy z nich miał przy tym biskupią gębę pełną teologicznych frazesów, ale żaden z nich nie zrobił nic, aby chronić dzieci-ministrantów, ofiary kościelnego dewianta, a także ich podwładnego. Mało tego, ten pedofil nawet awansował w hierarchii diecezji, tym bardziej, że przynosił swoim ordynariuszom coraz większe zyski. Los nieletnich ofiar się nie liczył.

Jedną z najbardziej znanych obecnie ofiar ks. Grzegorza Kocięckiego był Mateusz K. Jako ministrant służył przy otwockiej parafii od czasów swojej pierwszej komunii świętej. Miał zaledwie 11 lat gdy po raz pierwszy padł ofiara księdza proboszcza. Jego dramat trwał przeszło 15 miesięcy, ale nawet po tym czasie nie był w stanie się pozbierać. Rozpoczął się psychiczny koszmar, który trwał latami. Mateusz wszedł w okres dojrzewania, było coraz gorzej. I wracały wspomnienia…

Był już pełnoletni, od czasów molestowania minęło dziesięć lat, gdy zdecydował się na terapię. Trafił do gabinetu psychologa-terapeuty, pana Marka Sułkowskiego (mam nadzieję, że nie będzie on miał mi za złe, że ujawniam jego dane), człowieka niezwykle doświadczonego. To terapeuta Mateusza K., podczas spotkań ze swoim pacjentem szybko się zorientował, że ma do czynienia z ofiarą pedofila. Zorientował się, kto i w jakich okolicznościach wykorzystywał seksualnie małoletniego Mateusza.

W 2011 roku terapeuta, pan Marek Sułkowski, gdy zebrał wszystkie potrzebne mu informacje, powiadomił prokuraturę o wydarzeniach sprzed dziesięciu lat i dramacie swojego pacjenta. Ruszyła lawina prawna, długie śledztwo, akt oskarżenia i długi proces karny. O tym procesie napiszę jeszcze więcej w kolejnych odcinkach tego cyklu. W tym dodam tylko, że już podczas procesu, terapeuta Marek Sułkowski zeznawał jako świadek oskarżenia.

Można przyjąć niemal jako pewnik, że gdyby nie postawa pana Marka Sułkowskiego, ks. Grzegorz Kocięcki byłby nadal zupełnie bezkarnym pedofilem, a nawet cenionym duszpasterzem w diecezji warszawsko-praskiej. Spośród jego licznych ofiar, tylko nieliczne zdecydowały się po latach na zeznania i na współpracę z organami ścigania. I tu jeszcze jedna istotna uwaga. Kilku molestowanych ministrantów zdecydowało się wstąpić do seminarium. Biorąc pod uwagę opinie specjalistów z zakresu seksuologii, którzy zgodnie twierdzą, że wielu molestowanych w młodości chłopców, staje się po wielu latach sprawcami podobnych zachowań wobec dzieci, aż boje się pomyśleć, jakimi księżmi będą oni w przyszłości.

Niestety, wielu funkcjonariuszy (będą tutaj anonimowi) zajmujących się od lat ściganiem przestępstw o charakterze seksualnym z którymi rozmawiałem twierdzi, że zbyt wielu terapeutów nigdy nie informuje organów ścigania o tym, że ich pacjenci padli w dzieciństwie ofiarą pedofilów. Szczególnie dotyczy to terapeutów, którzy współpracują z diecezjami, zakonami i innymi instytucjami kościelnymi. Słyszałem nawet o drastycznym przypadku, gdy pewien terapeuta, podobno były ksiądz lub brat księdza (nie udało mi się tego jednoznacznie ustalić), powiadomił miejscowego biskupa o tym, że jego pacjent padł ofiarą księdza pedofila z tejże diecezji, a nie organy ścigania. Potem chronił sprawcę molestowania, a nie ofiarę.

Niech ilustracją tego problemu będzie cytat jednego z dokumentów, który dotyczy sprawy karnej Mateusza K.: „O podejrzeniu pedofilii powiadomił prokuraturę w 2011 roku psycholog, który prowadził terapię wykorzystywanego seksualnie ministranta. W trakcie terapii wyszło na jaw, że dorosły dziś mężczyzna, był w przeszłości ofiarą księdza pedofila. Sąd potwierdził, że takich ofiar w Polsce są tysiące”. Tysiące… Czy ktoś chciałby to skomentować?

Ale sprawa ks. Grzegorza Kocięckiego nie zakończyła się na tym etapie. Nie zakończył jej także prawomocny wyrok jaki zapadł w tej sprawie.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Warszawa – notatnik pedofilii. Część 1 i 2

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część I.

Od wielu godzin czytam dokumenty, zeznania świadków, nieletnich ofiar (dziś już osób dorosłych), biegłych sądowych i inne materiały prasowe, dotyczące jednego z księży warszawskich, który okazał się pedofilem skazanym prawomocnym wyrokiem sądowym. Rozpoczynając ten nowy cykl, postanowiłem nie tylko przypomnieć tu dowody jego przestępczej działalności, bo pedofilia każdego księdza zawsze ma podobne oblicza, pełne łez jego nieletnich ofiar i cynizmu sprawcy i jego kościelnych przełożonych. W tym cyklu chciałbym także pokazać cały skomplikowany mechanizm wewnątrz instytucji polskiego Kościoła, pokazać wzajemne powiązania w grzechu zarówno sprawców jak i ich bezpośrednich przełożonych, czego konsekwencją jest potem świadome ukrywanie dewiacji jednego z małych trybików wielkiego mechanizmu jakim jest Kościół.

Padną w tym cyklu niemal wszystkie nazwiska, z wyjątkiem ofiar oraz moich informatorów, gdyż o pedofilii w polskim Kościele już dawno postanowiłem pisać z podawaniem wszystkich danych ludzi Kościoła, nie tak jak dziennikarze czy prawnicy, gdzie publicznie podaje się tylko jedynie pierwsze litery nazwisk osób, których ta sprawa dotyczy. Wiele z nazwisk które tu padną, to ludzie z pierwszych stron naszych gazet, także nasi hierarchowie, ale nie mogę zrobić tego inaczej, gdyż jestem przekonany, że tylko ujawniając wszystko do samego końca, jesteśmy w stanie zrozumieć cały mechanizm grzechu, a także jego świadomego ukrywania. I to właśnie w tej instytucji, która grzech ma na wszystkich swoich sztandarach.

Negatywnym bohaterem nowego cyklu jest ks. Grzegorz Stanisław Kocięcki, w latach 1987-1992 kapłan archidiecezji warszawskiej, a po utworzeniu w 1992 roku nowej diecezji warszawsko-praskiej, jej kapłan i pracownik.

Urodził się w dniu 3 maja 1956 roku w Warszawie, tam się wychował i chodził do szkoły, co często sam podkreślał i co będzie miało swoje dalsze znaczenie w naszym cyklu. Stosunkowo późno zdecydował się na kapłaństwo, gdyż do seminarium archidiecezji warszawskiej wstąpił dopiero po śmierci kard. Stefana Wyszyńskiego (1901-1981), latem 1981 roku, a więc w wieku 25 lat, gdy jego rówieśnicy to seminarium już ukończyli. Mój kościelny informator twierdzi, że było to działanie pod wpływem świadomości, że zdawał już sobie sprawę z własnych preferencji seksualnych i tego, że nie jest w stanie założyć rodzinę, być mężem i ojcem. Jego seksualność była skierowana w stronę małych chłopców. Nie młodzieńców czy dorosłych mężczyzn, ale wyłącznie dzieci płci męskiej przed okresem dojrzewania.

Czy w okresie pontyfikatu papieża Jana Pawła II (1920-2005), badano kandydatów do kapłaństwa pod kątem ich preferencji seksualnych? Wszyscy moi kościelni rozmówcy, i to z różnych części kraju twierdzą zgodnie, że albo nikogo wówczas nie badano, albo robiono to po wielu miesiącach i to w sposób, który niczego nie miał potwierdzić z naukowego punktu widzenia. Panował wtedy bowiem w całym kraju ogólnonarodowy entuzjazm z powodu pełnych seminariów i zakonów i narodowy mit o „Pokoleniu JPII”.

Ze swojej strony dodam tu tylko, że na czele archidiecezji warszawskiej oraz jej seminarium duchownego stali wówczas ludzie, którzy potem mieli bezpośredni wpływ na działalność swojego dawnego kleryka. Gdyby więc po wielu latach wyszło na jaw, że świadomie dopuścili do przyjęcia dewianta do seminarium, a następnie do wyświęcenia go na kapłana, moralna odpowiedzialność za jego seksualne preferencje spadłaby także na nich samych. I tu mamy pierwszy z powodów tej ich wzajemnej solidarności w grzechu.

Kleryk warszawskiego seminarium duchownego, diakon Grzegorz Stanisław Kocięcki, został po sześciu latach studiów wyświęcony na kapłana przez metropolitę warszawskiego, kard. Józefa Glempa (1929-2013). Był czerwiec 1987 roku. Wkrótce miały za to zapłacić niewinne ofiary.

Ciąg dalszy nastąpi…

PEDOFILIA PO WARSZAWSKU –część II.

Jedna z osób, prawdopodobnie osoba duchowna lub ktoś kto ma księdza w najbliższej rodzinie, w niewybredny sposób zarzuciła mi wczoraj, że wywołanym tematem „atakuję Kościół i przywołuję stare sprawy, które już dzisiaj nikogo nie interesują”. Ponadto, rzekome ofiary ks. Grzegorza Kocięckiego same do niego przychodziły i tam się upijały. Dlatego postanowiłem w dzisiejszym odcinku przypomnieć istotne fakty, które jak wynika to z relacji sądowych i zachowanych dokumentów, jednoznacznie pozwolą wszystkim czytelnikom wyrobić sobie własne zdanie na temat wydarzeń z Otwocka pod Warszawą.

To prawda, że wszystko wydarzyło się ponad dwadzieścia lat temu, ale jak to wykażę w kolejnych odsłonach tego cyklu, w wyniku obecnych działań kościelnych przełożonych skazanego pedofila, to co wydarzyło się przed wielu laty ma swoje konsekwencje także do dzisiaj.

Wiele wskazuje na to, że częste przenosiny ks. Grzegorza Kocięckiego na różne placówki duszpasterskie, w latach 1987-1992 na terenie archidiecezji warszawskiej, a po 1992 roku w nowoutworzonej diecezji warszawsko-praskiej, mogło być też konsekwencją jego seksualnych preferencji. Ale skupmy się jedynie na wydarzeniach otwockich, które skończyły się procesem karnym i wyrokiem skazującym. Są to bowiem fakty udokumentowane i nikt ich już nie jest w stanie podważyć.

W latach 2001-2002, w okresie aż 15 miesięcy, ks. Grzegorz Kocięcki, pracujący już wówczas jako proboszcz w parafii w Otwocku, dopuścił się wielokrotnie zachowań, które według sądu zostały uznane za zachowania pedofilskie, a to wszystko wobec zaledwie 10-11 letnich ministrantów.

Początkowo były to wakacyjne wyjścia z najmłodszymi ministrantami na miejscowy basen. I nie byłoby w tym niczego nagannego, wręcz księdzu należałoby pogratulować takiego zaangażowania względem dzieci z wielu rodzin ubogich, których rodzice nie mogli poświęcić im tyle czasu co ich proboszcz, gdyby nie jego prawdziwe intencje wobec tych chłopców o charakterze seksualnym. Ale nie będę tutaj niczego komentował w tej zawiłej sprawie, a jedynie zacytuje zaledwie jeden krótki fragment sądowych ustaleń. „Organizował też wyjścia na basen z ministrantami i w czasie pływania obleśnie ich obmacywał, w tym chwytał ręką za genitalia”. Czy to jest właściwe zachowanie 45-letniego proboszcza wobec 10-11 letnich ministrantów?

Ale jego niepohamowany popęd seksualny wobec chłopców przed okresem dojrzewania doszedł do takiej fazy, że proboszcz nie potrafił się powstrzymać nawet wobec 11-latka ubranego w strój liturgiczny i gotowego służyć mu do mszy. Do napaści na chłopca doszło bowiem w zakrystii, bezpośrednio przed nabożeństwem. I tu znowu dwa cytaty: „Ksiądz napastował jednego z ministrantów przed mszą na terenie zakrystii”. „Grzebał mu w kroczu i wkładał mu język do ucha, sapiąc mocno”. Jedenastoletni Mateusz K. przeżył taki szok, że po latach trafił na terapię, ale ten wątek pozostawię na inny odcinek tego cyklu.

Można mnie krytykować, że piszę o dawnych sprawach i że atakuję Kościół i jego duchownych, ale czy nie warto zadać sobie wcześniej kilka pytań. Czy wysyłając 10-11 latka do służenia do mszy, rodzice nie mają prawa mieć pewności, że nie trafi on w zakrystii w łapska takiego zwyrodnialca? Jakie spustoszenie w psychice dziecka może wywołać takie doświadczenie, gdy pada ofiarą seksualnego dewianta, tej samej osoby, która po kilku minutach ubiera się w liturgiczne szaty, wznosi ręce do Boga i modli się w imieniu całej wspólnoty wiernych obecnej w świątyni?

Ale kościelny dewiant posunął się znacznie dalej. Już nie wystarczały wyjścia na basen czy okazjonalne grzebanie małym ministrantom w rozporkach.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Pod Krzyżem Giewontu. Krystian Piwowarczyk grzesznik pod ochroną. Cz.2

KOŚCIELNY GRZECH POD KRZYŻEM GIEWONTU –część 2.

Opisywałem wczoraj ścieżkę kariery młodego kapłana archidiecezji krakowskiej, księdza Krystiana Piwowarczyka (rocznik 1982), opiekuna ministrantów, lektorów, uczestników oaz, rekolekcji dla młodzieży oraz członków duszpasterstwa w ramach Nowej Ewangelizacji.

Kiedy obecnie czyta się relacje sprzed lat uczestników tych wszystkich jego aktywności, wyłania się tu obraz niezwykle aktywnego młodego mężczyzny, który niemal cały swój wolny czas poświęcił młodzieży, a także swoim parafianom. Organizował wycieczki do wielu sanktuariów i miejsca urodzenia papieża Jana Pawła II (gdzie sam się urodził), liczne wyjazdy dla dzieci i dla seniorów, atrakcje sportowe dla młodzieży (do tego wpisu dołączyłem zdjęcia z dwudniowego rajdu rowerowego po Podhalu, gdzie przejechano wspólnie 100 km dla uczczenia 100-lecia niepodległości Polski w 2018 roku). Jednym słowem niezwykły kapłan, którego aktywności mogliby mu zazdrościć inni jego kościelni koledzy.

W tych wszystkim działaniach wikarego i jego wyjątkowej aktywności kryła się jednak jego wielka tajemnica. Ksiądz wikary odczuwał bowiem od dawna niezaspokojony popęd seksualny, czemu nie można by się nawet dziwić, gdyż to przecież naturalna potrzeba każdego zdrowego człowieka, tym bardziej młodego mężczyzny żyjącego w celibacie. Dziś docierają do mnie różne informacje, których nie mogę wiarygodnie zweryfikować, potwierdzić ich lub im zaprzeczyć, więc nie wypowiadam się na temat jego preferencji seksualnych. Ale jedno nie ulega kwestii, że często jego zachowanie i postępowanie wobec młodych chłopców było nieakceptowane. Sprośne żarty, docinki w stylu końskich zalotów z seksualnymi podtekstami raziły od wielu lat, nie warto ich tu nawet cytować. Były wręcz nie na miejscu, tym bardziej, że był on kapłanem , katechetą, wychowawcą młodzieży oraz opiekunem służby liturgicznej ołtarza. Ołtarza przy którym codziennie stawał, przy którym odprawiał mszę św. i przy którym udzielał komunii także swoim wychowankom i uczniom, których katechizował.

 

 

Ale wobec niektórych z chłopców przekroczył granice nieprzekraczalną dla żadnego kapłana. To czy był aktywnym gejem, czy też mężczyzną heteroseksualnym, nie ma tutaj żadnego znaczenia. Kiedy na jednej zorganizowanej przez siebie wycieczce do Krakowa, dla miejscowych ministrantów, upił swoich czternastoletnich podopiecznych w miejscu gdzie nocowali, po czym zachęcał chłopców do seksualnych zwierzeń i masturbacji, przekroczył granicę akceptacji dla każdego dorosłego człowieka. A kiedy do tych praktyk powrócił na swojej zakopiańskiej plebanii, stoczył się zupełnie po równi pochyłej, zarówno jako kapłan, pedagog, ale i dorosły mężczyzna. Oszczędzę wszystkim Państwu w tym momencie zbyt drastycznych opisów.

Ksiądz uwielbiał ze swoimi wychowankami świntuszyć o seksie, a tych bardziej nieśmiałych chłopców, miał w zwyczaju oswajać z tematem, poprzez wysyłanie im zdjęć i filmików pornograficznych, w tym także o charakterze gejowskim. Jednemu z chłopców miał rzekomo wysłać w tym czasie 200 plików ze zdjęciami i filmami, w tym też z pornografią gejowską. W tych spotkaniach w pokoju księdza na tej zakopiańskiej plebanii, z alkoholem w tle, jego rozmowy z dziećmi sprowadzały się do technik masturbacyjnych. Przypomnę tylko, że żaden z chłopców nie ukończył wtedy 14 lat!!! Wszyscy mieszkali w tutejszej parafii i byli uczniami pobliskiej szkoły podstawowej.

 

 

Nie wiadomo jak długo trwałyby te spotkania u księdza wikarego na plebanii, gdyby nie to, że jednemu z chłopców, który w nich aktywnie uczestniczył, matka skontrolowała komputer i telefon. To co wówczas kobieta odkryła wstrząsnęło nią do tego stopnia, że postanowiła ostro i zdecydowanie zareagować. Nie trudno było sprawdzić, skąd pochodzi pornografia w komputerze i telefonie jej czternastoletniego dziecka. Kobieta powiadomiła policję, która w krótkich czasie wkroczyła na plebanię i wyprowadziła z niej skutego młodego wikarego, przewożąc go na miejscową komendę. Był 8 lutego 2019 roku.

W zakopiańskiej parafii zawrzało, bo niecodziennie postępuje się tak z księdzem, autorytetem moralnym dla każdego mieszkańca Podhala. Jedni stanęli po stronie kobiety, która złożyła donos na księdza, inni bronili go niemal jak niepodległości. Sam miejscowy ksiądz proboszcz, o którym nieco więcej napisze w kolejnej odsłonie tego cyklu, nazwał całe to wydarzenie jawną prowokacją, a swojego młodego wikarego jej ofiarą. Do tej wypowiedzi także jeszcze powrócę.

Wszyscy spodziewali się więc, że w zaistniałej sytuacji zakopiańska wspólnota parafialna przeżyje burzliwy proces sądowy, a o winie lub niewinności ich wikarego rozstrzygnie ostatecznie miejscowy sąd. Sądowego finału całej sprawy spodziewała się zapewne także rodzina wspomnianego czternastolatka, a z czasem także kilka rodzin innych chłopców, gdyż na plebanii księdza bywało ich więcej. Inna matka także w komputerze i telefonie swojego syna znalazła pornografię przesłaną z miejscowej plebanii. Cała sprawa więc, z punktu widzenia śledztwa, wyglądała na rozwojową.

Tymczasem niespodziewanie dla wszystkich, po kilku godzinach po zatrzymaniu, ks. Krystian Piwowarczyk powrócił na plebanię, jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Jego parafialni obrońcy triumfowali.

Co zatem stało się takiego w tymże dniu w zakopiańskiej komendzie policji? Kto wówczas zadecydował o wypuszczeniu księdza do domu? Jak to się stało, że w jego komputerze i telefonie policjanci nie znaleźli żadnych dowodów przestępstwa? Odpowiedzi na te i inne istotne w tej sprawie pytania już wkrótce, w kolejnej odsłonie tego bulwersującego cyklu.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Kolęda po polsku. Część 3 i 4

KOLĘDA PO POLSKU –(3).

Nasi księża bardzo niechętnie mówią o pieniądzach w swoim fachu. Uwielbiają natomiast mówić o swoim powołaniu, bo to przecież nie oni „wybierają drogę życia, ale Bóg ich wybiera”. Niektórzy mówią nawet, że to był „palec Boży” i to on ich dotknął. Mówię im wtedy, że to nie był po pierwsze palec. Po drugie na pewno nie Boży. Jeżeli już, to był to zapewne ich przełożony, czasami być może kolega, ale nawet wtedy to nie był jego palec… Choć nie wykluczam tego, że przy zamkniętych oczach mogło się takiemu kandydatowi na księdza wydawać, że czuł wtedy palec.

Także gdy rozmowa z księdzem schodzi na temat wizyt kolędowych w domach jego parafian, temat pieniędzy omijany jest jakby był czymś diabolicznym lub zupełnie jakby nie istniał. Księża w Polsce uwielbiają mówić o tym, że chodzi się po domach, aby spotkać się ze swoimi parafianami, aby lepiej zrozumieć ich problemy i tym podobne frazesy. Dopiero w dużej grupie księży, gdy towarzystwo „przy wódeczce” się rozkręci, temat zbieranej podczas kolędy kasy jest nie tylko ważny, ale także niezwykle emocjonalny. Dowiaduję się wówczas, w jakiej części kraju, nawet w której części poszczególnej diecezji ludzie dają więcej, jak rozmawiać z wiernymi, aby „wyciągnąć więcej”, który proboszcz i jak manipuluje dochodami z kolędy swoich wikarych i jakich wówczas skutecznych „haków” używać na danego szefa w takich sytuacjach, aby podczas kolędy wyjść na swoje i nie płacić proboszczowi frycowego. Istna kopalnia wiedzy o samym Kościele, trudnych relacjach pomiędzy duchownymi, ale i praktyczne informacje o różnorodności naszych parafii i wspólnot wiernych.

Statystyczny polski ksiądz, który pracuje „na parafii”, bo nie wszyscy nasi księża pracują bezpośrednio w duszpasterstwie parafialnym, odwiedza w okresie poświątecznym od 1500 do 2000 wiernych, czyli statystycznie od 500 do 750 rodzin. Są oczywiście domy, gdzie mieszka tylko jedna osoba, ale i takie gdzie są jeszcze rodziny trzypokoleniowe. Tych pierwszych rodzin jest jednak zdecydowanie coraz więcej w tym społeczeństwie. Każdego dnia taki statystyczny polski ksiądz odwiedza zatem podczas kolędy od 20 do 30 rodzin. W miastach, na osiedlach z blokami jest ich statystycznie więcej na wsiach zapewne mniej. Spośród moich rozmówców „rekordziści”, młodzi księża z archidiecezji łódzkiej, przyznali się, że ich proboszcz tak ich „gonił”, że codziennie odwiedzali od 80 do 100 mieszkań w blokach. Zaledwie po pięć minut na każde mieszkanie. Modlitwa, koperta i dalej… Nazywam to wizytą „na inkasenta”, bo przypomina mi to wizyty panów, którzy przychodzą co kilka miesięcy kontrolować nasze liczniki prądu i gazu. Pytałem tym młodych księży czy tak musieli robić. Okazuje się, że w wyznaczonym czasie „meldowali się” w wyznaczonym domu, po odwiedzeniu niemal stu mieszkań, gdzie wspólnie z proboszczem jedli gorącą kolacje u zaprzyjaźnionej z nim rodzinie. Potem, już na plebanii, następowało skrupulatne rozliczenie z bieżących kopert i wyznaczenie adresów na kolejny dzień. Tak było jeszcze niedawno w tej archidiecezji, za rządów abp Marka Jędraszewskiego. Dlaczego mnie to nie dziwi?

Zasadniczym jednak pytaniem jest to, ile pieniędzy otrzymują księża podczas takich wizyt duszpasterskich w domach swoich parafian. I tu jest niejednoznacznie. Jestem zaskoczony zebranymi tutaj danymi, bo najlepsze wyniki osiągnęły diecezje na terenie Warmii i Mazur, Kujaw i południowego Pomorza w okolicach Bydgoszczy oraz województwa świętokrzyskiego. Tam średnio do kopert trafia od 200 do 150 złotych. Najgorzej dla księży jest w Lubuskim, Zachodniopomorskim i w samej Wielkopolsce, gdzie wierni ofiarowują swoim kapłanom blisko pięć razy mniej. Ministranci towarzyszący księdzu otrzymują statystycznie od dziesięciu do dwudziestu złotych w każdym domu.

W tradycyjnie katolickich diecezjach Polski południowej statystyczny ksiądz wychodzi z każdego domu swoich parafian bogatszy o około 100 złotych. Lepiej jest zdecydowanie na wsiach, gdzie ludzie wręcz ze sobą rywalizują o zawartość kopert. Zdecydowanie gorzej dla księży jest natomiast w miastach, gdzie zdarzają się nawet przypadki, że ksiądz otrzymuje jedynie uścisk dłoni i serdeczne życzenia na kolejny rok. Żadnej koperty…

Z zatem ci wszyscy panowie, którzy czytając te słowa żałują, że nie „dotknął ich kiedyś palec Boży” i teraz nie mogą chodzić po kolędzie informuje, że ich budżet jest uboższy o… Średnio 500 do 750 domów, w każdym koperta od 50 do 200 złotych. Łatwo policzyć. I to tylko za pięć tygodni pracy!!!

Nie spotkałem w tym kraju jeszcze księdza, który po takim całym dniu kolędy, przyznałby się do zebrania mniej niż tysiąc złotych dziennie. Rekordziści, głównie na terenach „bogobojnych” w Małopolsce czy na Podkarpaciu, przyznawali się do zebrania w ciągu dnia kwoty pięć razy większej.

Dużym zaskoczeniem jest dla mnie wiadomość, że najlepsze „żniwa”, mieli nasi księża w okresie Polski Ludowej. Pewien kolega, wyświęcony jeszcze w latach osiemdziesiątych minionego wieku, dzisiaj noszący już kolorowe guziki przy swojej sutannie, wspominał w mojej obecności te czasy z prawdziwym rozrzewnieniem. Nic nie było wówczas na półkach w sklepach, tylko w dewizowym Pewexie (młodzi czytelnicy zapewne nie wiedzą o czym pisze), więc młodzi księża nagminnie kupowali wówczas dolary lub inwestowali „gorący pieniądz” z kolędy w złoto. Stąd między innymi takie bliskie kontakty naszego duchowieństwa z handlarzami walutą i funkcjonariuszami SB, czego dowody zalegają w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej.

Dzisiaj jest znacznie prościej. W sklepach jest wszystko, a jak się ma dodatkowy zastrzyk „świeżej gotówki”, po odbytej właśnie kolędzie, to i sama modlitwa za swoich wiernych jest bardziej ochocza… Czy wiecie zatem Państwo dlaczego od lutego każdego roku dilerzy samochodów w naszym kraju dokonują specjalnych wysprzedaży modeli z ubiegłego roku, a dla księży są wtedy specjalne programy finansowania? Znam kilka rodzin księży, gdzie aż kilka samochodów jest zarejestrowanych „na wujka”, bo tak jest zdecydowanie taniej. Także biologiczne dzieci moich kościelnych kolegów, gdy są już w odpowiednim dla nich wieku, to wiedzą najlepiej, że „koło lutego”, tato jest zdecydowanie łaskawszy i zgodniejszy do wszelkich finansowych trudnych negocjacji. I chyba teraz wiem dlaczego.

Mam nadzieję, że tym wpisem przybliżyłem wielu czytelnikom kulisy życia naszych księży w jakże trudnym dla nich okresie kolędowania po naszych domach. Myślę, że zrozumieliście Państwo jakim dramatem jest dla nich obecna pandemia i groźba odwołania tegorocznej kolędy. Dlatego jestem przekonany, że po przeczytaniu tego wpisu, będziecie Państwo jeszcze bardziej solidaryzowali się z naszymi duszpasterzami, a Wasza hojność wyrazi się w tegorocznych kopertach. Nie wyobrażam sobie równocześnie tego, aby nasi księża nie docenili mojego trudu i nie pamiętali tego, komu tak naprawdę zawdzięczać będą w tym roku bogatsze koperty i nie otoczyli mnie swoją modlitewną wdzięcznością. Ale to jeszcze nie koniec naszego cyklu.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

KOLĘDA PO POLSKU –(4).

Na wielu polskich portalach katolickich i w katolickich mediach w okresie Świąt Bożego Narodzenia pojawiają się liczne wypowiedzi księży, którzy podejmują jakże chętnie temat wizyt duszpasterskich składanych w domach swoich parafian. Nigdy nie przeczytałem w takich wypowiedziach ani jednego prawdziwego zdania na temat stosunku księży do pobieranych wówczas przez nich pieniędzy.

W tych wypowiedziach można przeczytać jak ważne dla duszpasterzy w naszym kraju jest wyłącznie spotkanie z drugim człowiekiem i że ten bezpośredni kontakt jest najważniejszym motywem do organizowania wizyt duszpasterskich w okresie poświątecznym. To jakże niezwykle i wzruszające wyznanie, szkoda tylko, że tak bardzo nieprawdziwe.

Skoro dla polskich księży ten bezpośredni kontakt ze swoimi wiernymi jest tak bardzo istotny, to gdzie jesteście Panowie przez pozostałą część roku. Wasi parafianie są tak samo biedni, chorzy, czasami nawet głodni, także po drugim lutego, kiedy zawieszacie swoje kolędowanie po ich domach. Przez cały rok potrzebują waszego zainteresowania i waszej troski. Żyje już wystarczająco długo na tym świecie, a jeszcze nie spotkałem żadnego księdza, który bezinteresownie stanąłby w drzwiach swoich parafian i powiedział im, że przyszedł nie po kopertę, na potrzeby swoje, tutejszej parafii czy całego Kościoła Katolickiego, nowej inwestycji w parafii czy jakiegoś zakupu na jej potrzeby, ale że przyszedł bo chciał się z nimi jedynie spotkać i szczerze porozmawiać, że przyniósł im pieniądze, bo słyszał od kogoś z ich sąsiadów, że jest im ciężko w ich życiu lub że ktoś w tym ich domu jest poważnie chory. Wymagam za dużo?

Drugim równie ważnym, a być może jeszcze ważniejszym powodem wizyt duszpasterskich polskich księży w domach ich parafian jest rzekomo przekazanie ich domom Błogosławieństwa Bożego. Święcą więc ich domy, tradycyjnie kropią je woda święconą, a potem inkasują kopertę. O przepraszam, wyraziłem się nieprecyzyjnie. Pobierają tylko należne im ofiary za poświęcenie mieszkania czy domu. I tu znowu moje małe „ale” panowie. Jeżeli coś jest już poświęcone i obdarzone Bożym Błogosławieństwem, to chyba nie potrzebuje jakiegoś nowego „doładowania”. Jak szczepionka na cowid-19, albo bateria do zabawki dla dziecka. Co roku to ja potrzebuje jedynie odnowić ubezpieczenie samochodowe dla mojej Toyoty, bo ono wygasa po roku, ale nie Boże Błogosławieństwo mojego domu lub mieszkania. No chyba, że wasze poświęcenie mojego mieszkania czy udzielane Boże Błogosławieństwo mojemu domowi, ma jedynie roczny termin ważności. Ale skoro tak, to mówcie o tym głośno całemu światu, bo taka teologiczna prawda też wymaga nagłośnienia. To może wasze święcenia kapłańskie też należy odnawiać corocznie? To może udzielane przez was sakramenty święte po roku też straciły swoją moc sprawczą? Jeżeli tak, to już proszę o zaświadczenie, że mój kościelny ślub jest przeterminowany.

Jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, graniczącego u mnie niemal z pewnością, że kiedy polscy biskupi usłyszeli zeszłoroczny bolesny jęk w swoich diecezjalnych szeregach, że szalejąca pandemia pozbawiła ich możliwości odbycia tradycyjnych wizyt kolędowych w domach swoich parafian, to szeregi polskiego duchowieństwa nie jęczały z powodu niemożliwości spotkania się ze swoimi parafianami. Nie dramatyzowały z powodu tego, że nasze domy i mieszkania utraciły już swoją moc ich poświęcenia i Boże Błogosławieństwo, ale prawdziwym powodem tego waszego dramatu było bolesne wspomnienie tysięcy kopert, a jeszcze bardziej ich zawartości, których nie zabraliście rok temu z naszych domów i mieszkań. I dlatego nasi polscy hierarchowie wpadli w tym roku na pomysł mszy kolędowych i wizyt kolędowych w domach tych, którzy o nie poproszą.

Przeglądam portale katolickie i katolickie media i oczekuje, że wkrótce nasi duszpasterze wyraża w nich prawdziwą radość, że normalność już wraca w naszym kraju, mimo panującej w nim nadal pandemii. I wraz z normalnością wracają do nich nasze drogie koperty. Tak byłoby może nie lepiej panowie, ale zdecydowanie bardziej uczciwie.

To jednak jeszcze nie koniec naszego cyklu o wizytach duszpasterskich naszych kościelnych kolędników.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Kolęda po polsku. część 1 i 2

KOLĘDA PO POLSKU

Ostatnie zarządzenia i dekrety naszych polskich biskupów w sprawie tegorocznej tradycyjnej kolędy, sprowokowały mnie do podjęcia tego tematu od strony nie zawsze wygodnej dla hierarchów i duszpasterzy, ale nikt nigdy nie obiecywał im, że będzie miło. Przynajmniej na tym profilu. Ale obiecuję, że będzie jednak prawdziwie i szczerze.

Zacznijmy tu jednak nasz cykl grzecznie od przypomnienia pewnych znanych prawdopodobnie wszystkim kilku faktów. Tradycyjna polska kolęda, a więc innymi słowy tak zwana wizyta duszpasterska składana przez naszych parafialnych księży w domach swoich parafian, jest tak oczywista dla naszych rodaków jak samo Boże Narodzenie czy karp na wigilijnym stole. Rozpoczyna się ona corocznie już w dniu 27 grudnia, a więc w pierwszym dniu po świętach i trwa nieprzerwanie do dnia 2 lutego roku następnego. W tych wyjątkowych dniach każdy katolicki dom jest odwiedzany przez lokalnych duszpasterzy. No właśnie, czy jednak każdy? A jeżeli nie każdy to dlaczego?

Niemal od zawsze, odkąd pamiętamy, tradycyjna kolęda w naszych domach była oczekiwana przez wszystkich domowników. Dziadkowie czy nasi rodzice wpoili nam wszystkim oczywistą prawdę, że w okresie po Bożym Narodzeniu nasze domy obowiązkowo odwiedzi ksiądz z lokalnej parafii. Pamiętamy gorączkowe sprawdzanie w parafialnej świątyni, w którym dniu nasza ulica, nasz dom czy blok na osiedlu będzie wyznaczony do takiej wizyty. Potem ten okres gorączkowych przygotowań przybierał jedynie na sile, bo następowało sprzątanie, przygotowywanie stołu z białym obrusem, krzyżykiem, świecami, a przede wszystkim naczynia lub talerza z woda święconą. Beczka z wodą święconą stała przez cały okres kolędy w przedsionku kościoła, aby wierni ją zabierali do swoich domów, ale niekiedy ta na naszym stole miała więcej wspólnego z naszym kranem niż z tą z kościoła. Pamiętam z własnego dzieciństwa te jakże nerwowe nalewanie wody z kranu, a potem pytanie księdza przed jej użyciem czy jest poświęcona i niezapomnianą do dzisiaj minę mojej mamy, gdy potwierdzała jej świętość. Dlatego mój stosunek do wody święconej jest od dziecka raczej spaczony, jak i do jej skuteczności działania. Ksiądz nas kropił niepoświęconą wodą z naszego kranu, ona na nas nie skwierczała jak przystało na wodę poświęconą laną na grzeszników, a ksiądz i moja mama udawali, że wszystko jest w porządku. Tylko mnie się wówczas zdawało, że oboje myślą wtedy to samo. I tak było co roku…

Podczas samej wizyty księdza pamiętamy zapewne wszyscy tradycyjne sprawdzanie przez niego naszych zeszytów do religii, w których ksiądz obowiązkowo musiał się podpisać. Mówienie przez dzieci na polecenie gościa wyuczonych modlitw i tradycyjne obrazki świętych patronów, z nazwiskiem księdza na odwrocie, które kapłan rozdawał wszystkim domownikom. No i jakaś dziwna, dyskretna koperta, której poświęcę odrębny odcinek tego cyklu, którą tato corocznie podawał księdzu z taką gracją, jakby chciał, aby nikt tego nie zauważył. A widzieliśmy wszyscy…

Do dzisiaj dla wielu starszych osób taka duszpasterska wizyta jest tu czymś wyjątkowym, na co czekają przez cały rok. Niemal jak na samą Wigilię, a może nawet przeżywają ją bardziej. Jednak ich młodsi krewni już niekoniecznie podzielają, i to już od wielu lat, ich niezwykłe emocje związane z tą wizytą. Społeczeństwo polskie się radykalnie zmienia, stosunek młodego pokolenia do samej instytucji Kościoła jest także coraz bardziej krytyczny, więc i ich podejście do siły działania wody święconej, także tej z kranu, oraz do świętych obrazeczków naszych duszpasterzy jest coraz bardziej nieakceptowany.

W okresie poświątecznym, w licznych naszych parafialnych kościołach wielu księży podejmuje corocznie temat wizyt duszpasterskich także w swoich homiliach, podkreśla w nich jej znaczenie i podpowiada jak się do takiej wizyty dobrze przygotować. Czy zawsze podczas tych homilii księża mówią jednak prawdę? Niekoniecznie, co pokaże w kolejnych odcinkach tego cyklu już na konkretnych przykładach.

Od dwóch lat w naszych polskich domach temat wizyt duszpasterskich budzi jednak dodatkowe emocje. Zdecydowanie negatywne emocje, gdyż odbywają się one w pandemicznej rzeczywistości, a przy tym w rygorze sanitarnych ograniczeń. Dlaczego tak się dzieje postaram się wyjaśnić w kolejnych swoich wpisach.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

KOLĘDA PO POLSKU –(2).

Tradycyjna polska kolęda to niestety także temat drażliwy w polskim Kościele, bo towarzyszy jej zbieranie pieniędzy, jak dużych opiszę to jeszcze szczegółowy w tym cyklu, co powoduje zrozumiałe emocje wśród wiernych, a dla większości księży, co stwierdzam z żalem, stało się głównym motywem do odwiedzania domów swoich wiernych. Co prawda sami księża i prasa katolicka próbuje temu zdecydowanie zaprzeczać i dorabiać do tradycyjnej kolędy księży różnego rodzaju duszpasterskie cele, ale te mity brutalnie weryfikuje codzienność w naszych parafiach. Opiszę to obszerniej w tym cyklu na konkretnych przykładach.

Niby w wizytach duszpasterskich naszych księży nie chodzi tutaj o pieniądze, ale wystarczyła tylko pandemia w naszym kraju i wynikające z niej ograniczenia, aby w całym kraju tysiące księży podnosiło lament do lokalnych władz kościelnych. Temat wpływu pandemii na wizyty duszpasterskie, ograniczenia ilości wiernych podczas nabożeństw, a więc także wpływów z tradycyjnej tacy, był w ostatnich latach tematem numer jeden podczas wszelkich spotkań duchowieństwa w urzędach kurialnych. „Jak żyć, Księże Biskupie, jak żyć…”, roznosił się bolesny jęk po całym kraju, od Bałtyku po Giewont.

Temat pieniędzy stał się na tyle pilny, że nasi biskupi podjęli go nawet w rozmowach z naszymi rządzącymi. Otrzymują z powodu pandemii rekompensaty z budżetu nasi przedsiębiorcy, aż się im ręce uginają od worków z pieniędzmi, więc nie mogą nasi rządzący pozwolić, aby z tego samego powodu polscy proboszczowie i ich wikarzy przymierali głodem.

Także sami polscy biskupi poszli po rozum do głowy i do tradycyjnych wizyt duszpasterskich wprowadzili zupełnie nowe zwyczaje. Ponieważ przedwczoraj zostały one ogłoszone w wielu diecezjach na rok bieżący, warto aby poznali je także wierni, bo ich one głównie dotyczą.

Pierwsza istotna zmiana to taka, że w związku z obecną w naszym kraju pandemią wizyty duszpasterskie można organizować w różnych okresach roku. Są diecezje gdzie wizyty kolędowe trwają już od kilku tygodni, mimo iż świąt jeszcze nie było. Tak jest chociażby na Śląsku. Ale zaleca się także, aby je organizować też po świętach i nie kończyć tradycyjnie w drugim dniu lutego, ale kontynuować je do Wielkanocy. Więc proszę się nie dziwić Drodzy Państwo, jak na wiosnę w drzwiach waszych domów stanie ksiądz z ministrantami. Co zatem zalecam? Trzymać w domu dyżurną kopertę z godną zawartością, a doliczyć w kwietniu księdzu jeszcze bieżącą inflację, i koniecznie mu przypomnieć, że to autorski pomysł Gerlacha z Facebooka, żeby nasi księża wiedzieli komu tę kopertę z nawisem inflacyjnym zawdzięczają.

Są tu też i inne ciekawe pomysły. W diecezjach w Polsce południowej wprowadzono takie rozwiązania. Ponieważ jest pandemia więc księża będą odwiedzali tylko takie domy, gdzie zostaną zaproszeni i tam już wizyta duszpasterska odbędzie się w tradycyjnej formie. Ale ponieważ istnieje realne niebezpieczeństwo, że zapraszających będzie mało lub o zgrozo w ogóle takich nie będzie, więc takiemu pomysłowi towarzyszy jeszcze dodatkowe rozwiązanie. Całą parafię podzielono na drobne sektory, około 40, tyle ile dni tradycyjnej kolędy. W określonym dniu wyznaczone domy z danego sektora mają zamówić intencję mszalną i przyjść do kościoła na mszę odprawianą właśnie w ich intencji. Koperty kolędowe z nazwiskami i adresami darczyńców mają złożyć na tacę. Jeden mój zdolny kolega-biskup w swoim zarządzeniu nazwał takie msze „kolędowymi”. Czy to nie cudowne? Nie dość, że wierni z danej ulicy muszą zebrać pieniądze na msze w swojej intencji, zapewniając księdzu intencje mszalne do drugiego lutego następnego roku, to jeszcze podpisane koperty przyniosą sami do kościoła. Butów zdzierać nie trzeba, marznąć nie trzeba, a pieniądze „przyjdą do kościoła same”. Zaleca się także, aby do czasu mszy kolędowych dołączać także inne cele finansowe, aby wierni mogli przy okazji złożyć po kilka kopert. Są więc koperty z napisem; „Na utrzymanie Kościoła, parafii i księdza”, ale i takie jak „Na budowę lub inne inwestycje”, „Na nowe organy lub ich remont”, „Na ogrodzenie cmentarza”. Pomysły można tu tylko mnożyć. Takie koperty są już rozsyłane po wielu parafiach lub roznoszone przez ministrantów. Genialne, przyznacie Państwo!!!

Teraz już wiecie i rozumiecie Państwo, bo ja już zrozumiałem, dlaczego inteligentni ludzie są w tym kraju biskupami i kierują diecezjami, a ci inni piszą jedynie wpisy na Facebooku.

Ale w całym tym zamieszaniu jest jeszcze zasadnicze pytanie, dlaczego tym wizytom duszpasterskim poświęca się tyle czasu i budzi to takie zainteresowanie naszych duchownych? Jak nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o kasę. Jest tak i w tym wypadku, bo kluczem w całym tym zamieszaniu jest odpowiedź na proste pytanie. Ile zarabiają księża na wizytach duszpasterskich w naszych domach? I tym zajmę się już wkrótce.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

 

Andrzej Gerlach „Pedofilia po tarnowsku” Część 11 i 12

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część XI.

Kolejnym tarnowskim hierarchą, który w moim subiektywnym odczuciu jest współodpowiedzialny za moralny upadek diecezji tarnowskiej jest biskup pomocniczy tej diecezji, bp Leszek Leszkiewicz (rocznik 1970). Znam tego najmłodszego biskupa w tejże diecezji jedynie z przekazów medialnych i z opowieści o nim jego seminaryjnych kolegów i innych tarnowskich księży.

Nie będę rozstrzygał powodów jego zawieszenia na ostatnim roku studiów seminaryjnych i wstrzymania mu święceń kapłańskich na rok. Mieszkał wówczas jako kleryk na jednej ze znanych tarnowskich parafii i oczekiwał, co ostatecznie zadecydują w jego sprawie władze diecezji. Ostatecznie został wyświęcony po rocznym oczekiwaniu w 1996 roku. Nie wiem także czy prawdą jest, że warunkiem otrzymania święceń było jego osobiste zobowiązanie, że wyjedzie na misje do jednego z krajów, gdzie dramatycznie brakuje księży. Ale jest faktem, że po kursie języka hiszpańskiego wyjechał do pracy do jednego z latynoskich krajów Ameryki Południowej, gdzie ostatecznie przepracował zaledwie pięć lat. Nie jestem w stanie zweryfikować informacji o powodach jego odwołania z tego kraju misyjnego. Tarnowscy księża tam pracujący, a teraz mieszkający i pracujący między innymi w Hiszpanii, przedstawiają to w niezwykle niekorzystnym świetle. Czy to jedynie złośliwości innych duchownych czy też fakty z życia byłego misjonarza, a teraz biskupa, nie jestem w stanie zweryfikować.

Tak jak i informacji o jego studiach doktoranckich w Rzymie, które zakończyły się jedynie licencjatem i drogą na stanowisko prefekta w tarnowskim seminarium. Chyba nikt nie spodziewał się wówczas, że po takich perypetiach można zostać biskupem, a jednak…

Sakrę biskupią byłego tarnowskiego misjonarza poprzedził epizod, co ciekawe i ważne, we wspominanej w poprzednich odcinkach Kolegiacie i Parafii pod wezwaniem Św. Mikołaja w Bochni. Po niespodziewanym i dyskretnym opuszczeniu stanowiska proboszcza i prepozyta kolegiaty bocheńskiej, w marcu 2015 roku, słynnego już w tym cyklu infułata oskarżonego o molestowanie sześciu ministrantów, tarnowska kuria biskupia zamianowała na jego miejsce do Bochni nieznanego prefekta z tarnowskiego seminarium, ks. Leszka Leszkiewicza. Spisał się tam wówczas chyba na tyle dobrze, że szybką nagrodą było stanowisko kanonika gremialnego tejże kolegiaty, stanowisko jej prepozyta, a po wakacjach nazwisko prepozyta znalazło się na ternie, czyli na liście potencjalnych kandydatów do sakry biskupiej. Bulla papieska była datowana o ile się nie mylę na dzień 19 grudnia 2015 roku, a sakrę otrzymał w tarnowskiej katedrze w dniu 6 lutego 2016 roku, z rąk samego tarnowskiego ordynariusza, bp Andrzeja Jeża, w asyście bp Wiesława Lechowicza i bp Stanisława Salaterskiego, o których już wspominałem w tym cyklu.

Nie będę powielał tutaj licznych żartów i anegdot księży, jakie krążą po całej diecezji, na temat wypowiedzi tego hierarchy, poziomu jego homilii i kazań, nie każdy jest bowiem mówcą i intelektualistą. Choć każdy kto ma tego typu braki, powinien zrobić wszystko, aby takie braki nadrabiać, szczególnie gdy nosi biskupie szaty, jeździ na liczne wizytacje kanoniczne i bierzmuje młodzież.

Ale mimo tych kilku życiowych epizodów, być może także braków w umiejętności wypowiadania się publicznie, prawdziwych lub nie, dla mnie zasadniczym pytaniem, które musi tu paść, jest to co bp Leszek Leszkiewicz zrobił, jeżeli cokolwiek zrobił, gdy dowiedział się, że do jego dawnej bocheńskiej parafii trafił z woli jego diecezjalnego szefa, skazany prawomocnym wyrokiem pedofil, ks. Mariusz G.? A ponieważ takich przypadków, równie wątpliwych etycznie i moralnie, w miesiącu wrześniu było znacznie więcej, trudno jest taką politykę personalną tarnowskiego ordynariusza uznać za nieprzemyślaną i przypadkową. To działanie świadome i dokonywane z pełną premedytacją.

Księże Biskupie Leszku, młody człowieku, nie wnikam w to co z tego co o Tobie słyszałem jest prawdą, a co jedynie efektem złośliwych plotek innych tarnowskich księży, ale nawet jeżeli wszystko co osiągnąłeś w diecezji tarnowskiej zawdzięczasz swojemu ordynariuszowi, to przecież są granice lojalności, przyzwoitości i zwykłej moralności, której się w życiu nie przekracza. A może w tarnowskim Kościele takie granice nie występują…?

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część XII.

Zaledwie od stycznia tego roku mamy w diecezji tarnowskiej jeszcze jednego biskupa pomocniczego. Jest nim niezwykle aktywny od lat i bardzo dobrze rozpoznawalny kapłan, bp Artur Ważny (rocznik 1966). Urodził się 55 lat temu (osiem dni temu miał urodziny) i pochodzi z tej wschodniej części diecezji tarnowskiej (okolice Ropczyc), która decyzją papieża Jana Pawła II (1920-2005) została od niej odłączona i stała się częścią nowej diecezji rzeszowskiej. Ale kiedy maturzysta Artur Ważny postanowił zostać księdzem, jego rodzinna parafia była jeszcze częścią diecezji tarnowskiej. Nawiasem mówiąc, latem 1985 roku, wraz z nim wstępowało do tarnowskiego seminarium około 80 maturzystów, a studiowało w nim na wszystkich latach blisko 400 kleryków. Teraz w tym samym seminarium studiuje łącznie jedynie 87 kleryków (pięciu jest podobno na urlopach dziekańskich). To najlepiej ilustruje stopień upadku tej diecezji i ilości powołań kapłańskich, z których do niedawna ta diecezja była tak dumna.

Ten niewątpliwie znaczący moralny upadek tej diecezji nastąpił więc w okresie seminaryjnego i kapłańskiego życia obecnego jej biskupa pomocniczego. Jednym z ważnych powodów tego moralnego upadku, były jak sądzę, liczne skandale obyczajowe z udziałem duchowieństwa diecezji tarnowskiej, z głośnymi skandalami pedofilskimi włącznie. I nie pomogły tu wszelkie próby ich tuszowania i ukrywania przed wiernymi. Ciekawe co na ten temat miałby do powiedzenia kościelny bohater naszego dzisiejszego wpisu?

Artura znam na tyle dobrze od kilku lat, od mojego przyjazdu z USA i zamieszkania w Tarnowie, że daruje sobie dzisiaj tytułomanie go w stylu Jego Ekscelencja czy Najprzewielebniejszy Ksiądz Biskup.

Diakon Artur Ważny został wyświęcony w dniu 25 maja 1991 roku i należał do specyficznego rocznika kleryków, z którego wywodzi się wielu znaczących obecnie i niezwykle wpływowych księży tejże diecezji. To był pierwszy rocznik tarnowskich seminarzystów, wyświęcony przez nowego wówczas ordynariusza tarnowskiego, bp Józefa Życińskiego (1948-2011), konsekrowanego w tarnowskiej katedrze w listopadzie 1990 roku.

Jako młody ksiądz Artur pracował w mojej parafii jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, jako katecheta, a potem prefekt pobliskiego liceum. Zostawił po sobie opinie bardzo dobrego i zaangażowanego katechety, angażującego się w liczne niestandardowe działania na terenie parafii i szkoły, choć z drugiej strony nie brakuje nauczycieli, którzy zarzucają mu do dzisiaj, zbyt duży wówczas wpływ na życie szkoły i decyzje administracyjne dyrekcji. Ale takie były wtedy czasy i takim nadmiernym wpływem grzeszyli wówczas liczni katecheci na terenie całego kraju. Teraz się do takich standardów tak bardzo już przyzwyczailiśmy, że nawet niekiedy nie uznajemy ich za patologiczne, a szkoda.

Ale najważniejszy okres w życiu ks. Artura i mojej tarnowskiej parafii miał dopiero nadejść i jest on powiązany z osobami, których nazwiska już w tym cyklu wystąpiły. Ale po kolei…

Pamiętacie Państwo jak pisałem, że kiedy nasz kolega ks. Waldek D. (rocznik 1959), prepozyt kolegiaty nowosądeckiej, powiesił się w dniu 14 czerwca 2007 roku, na jego miejsce został natychmiast mianowany przez ordynariusza tarnowskiego, bp Wiktora Skworca (rocznik 1948), z poleceniem szybko uciszenia tego skandalu, dotychczasowy proboszcz mościckiej parafii w Tarnowie, ks. Andrzej Jeż (rocznik 1963), a obecny ordynariusz tarnowski. Proboszczem w tarnowskich Mościcach był wtedy zaledwie od trzech lat. Kto zajął zwolnione przez niego miejsce w mościckiej parafii? Tak, jego seminaryjny kolega i niedawny wikary oraz prefekt w tej parafii, ks. Artur Ważny, obecnie biskup pomocniczy bp Andrzeja Jeża.

Dopiero teraz wychodzą na światło dzienne niezwykle trudne sprawy, także w tej tarnowskiej parafii, z okresu gdy ci dwaj kapłani, obecnie obaj biskupi, kierowali tą parafią, ale nie uprzedzajmy wypadków.

Zacznę jednak Arturze od tego co chciałem zawsze podkreślić, a co jest w Twojej kapłańskiej karierze niezwykle cenne i być może nie do końca powszechnie znane. Otóż w okresie Twojego proboszczowania w Mościcach, wyciągnąłeś przyjazną rękę do kilku upadłych kolegów. To niewątpliwie głównie dzięki Tobie, twój rokowy seminaryjny kolega, ks. Janusz K. (1966-2017), miał przysłowiowy dach nad głową, po jakże dramatycznych przeżyciach na jego poprzednich placówkach i dożył swoich dni w godny sposób. Innych waszych kolegów nie było stać na taki gest. Jeszcze więcej zawdzięcza Ci niewątpliwie ks. Janusz M., który jako kapłan upadł bardzo nisko, ale dzięki wsparciu, także Twojemu, podniósł się i mam nadzieję, że wytrwa w tej swojej walce.

Zacząłem od tych pozytywnych i niezwykle budujących przykładów Twojej proboszczowskiej i kapłańskiej działalności, bo gdy w kolejnych odsłonach tego cyklu przejdę do tych już mniej chwalebnych, abym nie został przez nikogo posądzony o brak obiektywizmu.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach „Pedofilia po tarnowsku” Część 9 i 10

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część IX.

W dniu 25 stycznia 2014 roku byłem w tarnowskiej bazylice katedralnej uczestnikiem uroczystości udzielenia sakry biskupiej dwóm biskupom pomocniczym tarnowskim: bp Janowi Piotrowskiemu (rocznik 1953) i bp Stanisławowi Salaterskiemu (rocznik 1954). Sakry udzielił im wtedy ordynariusz tarnowski, bp Andrzej Jeż, a asystowali mu ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce, abp Celestino Migliore (rocznik 1952) oraz emerytowany biskup pomocniczy tarnowski, bp Władysław Bobowski (rocznik 1932).

Dzisiejszy wpis poświęcę jednak tylko bp Janowi Piotrowskiemu i to zupełnie nie z powodu rzekomo naszych wspólnych przodków, z czego bynajmniej nie jestem dumny. A byłbym dumny, gdyby „mój daleki krewniak”, po przyjęciu sakry biskupiej zrobił cokolwiek w sprawie zwalczania plagi pedofilii i innych patologicznych plag w szeregach tarnowskiego duchowieństwa.

Jako młody kapłan zapowiadał się nawet nie najgorzej, jako misjonarz w Afryce, a potem w Ameryce Południowej. Ale już po kilku latach spędzonych w krajach misyjnych, bardzo szybko stał się „kościelnym biurokratą od spraw misyjnych”, a szkoda.

Kiedy mój kościelny kolega sprzed lat, ks. Waldek D. (rocznik 1959), prepozyt nowosądeckiej kapituły kolegiackiej i proboszcz Parafii pod wezwaniem Św. Małgorzaty, prawdopodobnie nie wytrzymał presji wywieranej na nim przez rządcę diecezji, wielokrotnie wspominanego na tym profilu, bp Wiktora Skworca (rocznik 1948), i zakończył w dniu 14 czerwca 2007 roku swoje kapłańskie życie na sznurze, wieszając się na rurkach instalacji gazowej na nowosądeckiej plebanii, jego miejsce zajął szybko ks. Andrzej Jeż (obecny ordynariusz tarnowski), a po jego konsekracji biskupiej ks. Jan Piotrowski, bohater naszego dzisiejszego wpisu. Stanowisko nowosądeckiego prepozyta, po tragicznej śmierci Waldka, stała się jak widać trampoliną w kościelnej drabinie dla dwóch jego następców. Trampoliną tak bardzo skuteczną, że wyniosła obu do godności biskupich.

Zapewne liczni obrońcy bp Jana Piotrowskiego uderzą w larum, że był on biskupem pomocniczym w diecezji tarnowskiej zbyt krótko, bo już po paru miesiącach papież Franciszek (rocznik 1936) zamianował go nowym ordynariuszem kieleckim. Czy zatem bp Jan Piotrowski mógł coś zrobić w sprawie zwalczania patologii w szeregach tarnowskiego duchowieństwa?

Spieszę więc przypomnieć szybko wszystkim jego obrońcom, że rok 2014 to był specyficzny okres w najnowszej historii tej diecezji. Wysyp skandali moralnych, z udziałem chociażby pedofilów był wówczas niemal stałym zjawiskiem. Przypomnę chociażby, że już cztery miesiące po konsekracji biskupiej obu wspomnianych w tym wpisie biskupów, aresztowano słynnego już na tym profilu ks. Mariusza G., a ostatecznie postawiono go przed sądem i skazano za seksualne relacje ze swoją dwunastoletnią uczennicą. A nie był on przecież jedynym pedofilem w diecezji tarnowskiej? A wcześniejsi kościelni dewianci? Ani jednemu z nich nie spadł wówczas przysłowiowy „włos z głowy”, bo działania ówczesnej prokuratury (na szczęście jeszcze nie pod rządami ministra sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego Zbigniewa Ziobro), trudno jest mi uznać za sukces władz diecezji tarnowskiej.

A także po przejściu do diecezji kieleckiej „Drogi Kuzynie” nie zrobiłeś nic lub zrobiłeś niewiele, aby wyeliminować kościelnych dewiantów z szeregów kieleckiego duchowieństwa. Przed zaledwie dwoma dniami (jak się ma „kuzyna”, historyka Kościoła, to jak widać łatwo nie jest nawet biskupowi) minęło dokładnie siedem lat od Twojej papieskiej bulli nominacyjnej i co…? I nic.

Nawet „bohatera” słynnego filmu braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”, ks. Jan A. (o doprawdy „anielskim” nazwisku), którego wtedy nagrano po latach w domu księży emerytów ze swoją dawną ofiarą, nie ukarałaś. Umarł podobno nie nękany przez nikogo, a jego ofiara sprzed lat miała zaledwie osiem lat!!!

A co z innymi dewiantami w szeregach kieleckiego duchowieństwa, którzy deprawują i łamią życie innym dzieciom? Co z tymi, którzy wykorzystują swoje stanowiska i wykorzystują seksualnie swoich podwładnych? A co z tymi, którzy są pazerni, zdeprawowani i wierzą jedynie w mamonę?

Diecezja kielecka jest wyjątkowo zdeprawowana po latach rządów nieżyjącego już ordynariusza, bp Kazimierza Ryczana (1939-2017), a co się w niej zmieniło na lepsze w ciągu ostatnich siedmiu lat?

Zaledwie kilka miesięcy temu o ordynariuszu kieleckim, bp Janie Piotrowskim, było niezwykle głośno w całym kraju, gdy krzyczał do protestujących młodych kobiet, po pamiętnym wyroku w Trybunale Julii Przyłębskiej w sprawie zakazu aborcji: „Precz z mojej katedry”. Zastanawiam się dlaczego nie krzyknął tak nigdy do niegodnych i zdemoralizowanych swoich kościelnych podwładnych?

Więc nawet gdy się było przez zaledwie kilka miesięcy biskupem w diecezji tarnowskiej, a wcześniej jej księdzem przez blisko 34 lata, to się jest moralnie współodpowiedzialnym za wszystkie krzywdy jakie wyrządzono tam niewinnym dzieciom przez dewiantów w sutannach. Chociażby za przyzwolenie, za milczenie i za niedziałanie…

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część X.

Drugim hierarchą wyświęconym z biskupem Janem Piotrowskim w tarnowskiej katedrze, w styczniu 2014 roku, był bp Stanisław Salaterski (rocznik 1954). Także obecnie biskup pomocniczy tarnowski, a ponadto co odnotowuję z prawdziwą satysfakcją historyk Kościoła. Ale po kolei.

Od 1995 roku, aż do nominacji biskupiej, ks. prałat Stanisław Salaterki był z nominacji ówczesnego ordynariusza tarnowskiego, bp Józefa Życińskiego (1948-2011), proboszczem parafii katedralnej. Zapewne niewielu wiernych tarnowskiej parafii katedralnej wie, że ta ówczesna nominacja, odbyła się w niezwykle burzliwych okolicznościach, gdy rządca diecezji, na skutek donosów innych „życzliwych koloratek”, odkrył nie tylko niezwykle burzliwe życie osobiste długoletniego ówczesnego proboszcza katedralnego, ks. prałata Kazimierza K. (1930-2015), ale także gdzie wypływają od lat fundusze naszej katedralnej kasy. Odwołany w trybie nagłym i w atmosferze skandalu długoletni (bo był proboszczem katedralnym od 1976 roku!!!) proboszcz i do tego ulubiony pupil dawnego ordynariusza tarnowskiego, bp Jerzego Ablewicza (1919-1990), nie tylko opuścił tarnowską katedrę, ale także diecezję tarnowską. Diecezja tarnowska podawała przez lata jego fikcyjny adres przy tarnowskiej katedrze, ale obrażony na cały świat Ksiądz Prałat mieszkał do swojej śmierci, w lutym 2015 roku, w małym uzdrowiskowym miasteczku na Lubelszczyźnie. Sam Bóg lub chichot losu sprawił mu jednak jeszcze jednego psikusa, gdy znienawidzony biskup tarnowski, w 1997 roku został metropolitą lubelskim. Prałat ponownie znalazł się pod duszpasterskim parasolem, tym razem już abp Józefa Życińskiego. Na szczęście dla Księdza Prałata, był już wtedy emerytem tarnowskiej diecezji i jedynie rezydentem w archidiecezji lubelskiej. Gdy zmarł w lutym 2015 roku, bp Andrzej Jeż, pochował go po królewsku w grobowcu kapituły katedralnej, odgrywając tradycyjny teatrzyk przed pobożnym Ludem Bożym Tarnowa.

Ks. prałat Stanisław Salaterski był nie tylko proboszczem katedralnym w Tarnowie, był także znanym historykiem Kościoła. Pracowaliśmy przez lata nad lustracją diecezji tarnowskiej nad tymi samymi aktami krakowskiego IPN-u. Niestety całość wieloletnich i żmudnych badań diecezjalnej komisji historycznej trafiła na polecenie ordynariusza tarnowskiego, bp Wiktora Skworca (rocznik 1948) do jego osobistego sejfu. A pamiętacie Państwo co obiecywał ten hierarcha powołując wspomnianą komisję lustracyjną? Ale jako Tajny Współpracownik SB o pseudonimie ”Dąbrowski”, zachował się godnie swojego pseudonimu i zasobów swojej własnej teczki w śląskim IPN.

Mój starszy kolega na stanowisku katedralnego proboszcza był też podobno tylko jedynym dziekanem (na 44 dziekanów w diecezji), który nie podpisał automatycznie „lojalki” wobec bp Wiktora Skworca, gdy wszyscy pozostali dziekani trzęsąc portkami, podpisywali wszystko bezrefleksyjnie, a potem zmuszali do tego samego wszystkich księży w swoich dekanatach. Miał zapłacić za swoją odwagę swoim katedralnym probostwem i trafić na plebanie do Limanowej, i tylko przeniesienie TW „Dąbrowskiego” na metropolitę katowickiego (w jesieni 2011 roku) uratowała go przed przenosinami.

Co się więc stało Księże Biskupie Stanisławie z dawnym niezłomnym kapłanem po przyjęciu sakry biskupiej? Czy fioletowa piuska na głowie, fioletowe guziki przy sutannie i złoty krzyż na sutannie, potrafi aż tak bardzo zmienić człowieka? Obserwuję teraz pracę Księdza Biskupa od siedmiu lat na stanowisku biskupim i jest mi niezwykle przykro. Tak bardzo, po ludzku. Bo czego mam się spodziewać po Andrzeju i jego teatralnych gestach? Wieśka znam od dzieciństwa, nasze rodziny przyjaźnią się od młodości naszych rodziców, więc nigdy niczego się nie spodziewałem po tym właścicielu polakierowanych loków na bezrefleksyjnej głowie i od wielu lat pupilu obecnego metropolity katowickiego. Jan jest typowym wytworem wiejskiego duchowieństwa tej diecezji na poziomie szczurowskiego plebana, więc już kielecka diecezja to i tak za dużo jak na jego możliwości. Ale Ksiądz Biskup jest moim niezwykłym rozczarowaniem.

Jako historycy Kościoła wiemy obaj pewnie najlepiej, że liczne grzechy tarnowskiego duchowieństwa: demoralizująca nasze dzieci pedofilia, pijaństwo i inne nałogi, czynny homoseksualizm, konkubiny i nieślubne dzieci tarnowskich księży i ich powszechna finansowa pazerność, były najczęściej przyczynami werbunku księży diecezji tarnowskiej przez funkcjonariuszy UB, a potem SB. Były przyczynami moralnego upadku naszej diecezji od pokoleń. Dlatego od historyka Kościoła, który sam najlepiej poznał te procesy upadku swojej własnej diecezji i miał kiedyś odwagę samemu przeciwstawić się złu, mogę spodziewać się czegoś więcej, szczególnie wtedy gdy on sam przywdział biskupią sutannę.

Kiedyś usłyszałem pewne niezwykle mądre słowa, które tu przytoczę w skrócie: „Słuchać Słowo Boga (…) to uczynienie przestrzeni w naszym życiu, by ono je porządkowało jak na dzieci Boże przystało”. Czy Ksiądz Biskup pamięta, kto i kiedy je wypowiedział…?

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach „Pedofilia po tarnowsku” Część 7 i 8

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część VII.

Od kilku dni bulwersujemy się decyzjami personalnymi ordynariusza tarnowskiego, bp Andrzeja Jeża, który zaledwie przed miesiącem umieścił „po chichu i w pełnej dyskrecji”, niemoralnych księży ze swojej diecezji w kilku znanych parafiach na terenie diecezji tarnowskiej.

Jednym z nich był ks. Mariusz G., skazany przez sąd pedofil, który został umieszczony przez biskupa tarnowskiego w bocheńskiej parafii pod wezwaniem Św. Mikołaja Biskupa. Ksiądz nie pracował co prawda w szkole, był spowiednikiem w tutejszej bazylice, ale czy to cokolwiek zmienia? Spowiadał przecież dzieci, zajmował się różnymi grupami duszpasterskimi w parafii, mógł być więc potencjalnym zagrożeniem dla wielu dzieci z parafii i z miasta. Biskup nie uwzględnił w swoich personalnych decyzjach, że skazany kapłan ma dożywotni zakaz pracy z dziećmi. A może według księdza biskupa, pedofil nie może pracować w szkole, ale może spowiadać dzieci? To doprawdy niezwykle pokrętna moralność. W zeszłym tygodniu ten prawomocnie skazany przez sąd pedofil został co prawda usunięty z parafii bocheńskiej, ale stało się to po licznych protestach i doniesieniach medialnych. Pozostali księża nadal pozostają w swoich parafiach.

Nawet nie można postawić tezy, że rządca diecezji tarnowskiej nie wiedział kogo w tych parafiach umieszcza. Biskup wiedział dobrze, bo musiał wiedzieć. Ponadto, gdyby cała sprawa miała jedynie charakter incydentalny, też byłaby naganna i nie miałaby prawa się zdarzyć, ale być może ktoś mógłby wówczas powiedzieć, że tylko jeden niemoralny ksiądz znalazł się w dużej miejskiej bocheńskiej parafii, ale co można powiedzieć na obronę tarnowskiego ordynariusza, gdy jego polityka to świadome działanie. Pomijam tu chociażby także fakt, że tego typu działania są od lat publicznie napiętnowane przez samego papieża Franciszka. Widać jego władza nie sięga jednak do diecezji tarnowskiej, tu sięga wyłącznie władza bp Andrzeja Jeża i jego współpracowników.

Czy zatem ordynariusz tarnowski przeprosił za swoje decyzje? Wyraził skruchę? Przynajmniej udawał, że nie znał przeszłości ks. Mariusza G.? Nic z tych rzeczy. Ale pokazał wyraźnie jak traktuje owieczki w swoim diecezjalnym stadzie. A przede wszystkim co sam ordynariusz myśli o swoich bocheńskich owieczkach.

W dniach od 3 do 10 października 2021 roku odbywa się w Bochni tygodniowy odpust ku czci Matki Boskiej Różańcowej. W czwartek, 7 października, pasterz tarnowskiej diecezji, z całą kolegiacką kapitułą bocheńską, ubraną w swoje piękne prałackie i kanonickie stroje, w dniu głównych uroczystości, uroczyście przemaszerował ulicami Bochni, w słynnej procesji różańcowej. Brakowało tylko pedofila, do niedawna głównego spowiednika przy miejscowej bazylice. Ale czy wśród tak licznych duchownych maszerujących w bocheńskiej procesji wokół swojego ordynariusza, ks. Mariusz G., nie miał godnych następców, zagwarantować nie mogę.

W bocheńskiej procesji brali jak zawsze liczny udział mieszkańcy tego miasta, a towarzyszyły im ich nieletnie pociechy. Dumny z siebie jak zawsze ordynariusz, maszerował przed słynnym obrazem Matki Boskiej Różańcowej, a poprzedzali go w niezwykle licznej grupie tarnowscy duchowni.

Zadaję sobie teraz pytanie, które ciśnie mi się od czwartku na usta. Ilu z tych tarnowskich księży czuło moralnego kaca maszerując w tej jakże uroczystej procesji? Ilu myślało, że im po prostu tak po ludzku wstyd, przed tymi mieszkańcami Bochni? Ilu księży myślało o tym, że jest być może także moralnie współwinnych tego, że nie miało odwagi głośno zaprotestować wobec działań swojego szefa, za to co zrobił zaledwie kilka dni wcześniej? A może nikogo z kościelnych uczestników procesji nie było stać na żadne wyrzuty sumienia, na żadną refleksję?

Bo przecież było tak pięknie. Uroczyste stroje. Towarzystwo samego ordynariusza, które dodawało splendoru, który spływał także na jego uczestników. Kto by się więc przejmował jakimiś zasadami moralnymi, jakimiś upadkami moralnymi księży, że ktoś tam kogoś molestował, że wykorzystał dziecko seksualnie? Że widzi to Bóg? Że być może kiedyś to też oceni? Żeby się jednak przejmować potępieniem Boga, trzeba w niego najpierw wierzyć, a z tym zapewne wśród uczestników procesji bocheńskiej bywa różnie. Natomiast nie ulega żadnej wątpliwości, że uczestnicy tej pięknej uroczystości wierzą głęboko, że obecny jest z nimi ich ordynariusz. On patrzy, ocenia ich obecność i zachowanie, a to może mieć decydujące znaczenie na ich przyszłe życie. Biskup darował wszystko pedofilowi, więc być może przymknie kiedyś w przyszłości swoje biskupie oko na niejedną obrzydliwość, niemoralność, wywołany skandal mój lub maszerującego obok mnie kolegi. A tylko to się liczy na takiej procesji…

O pedofilii w Kościele Powszechnym mówi się już od lat, o pedofilii w polskim Kościele mówi i pisze się teraz coraz więcej. Czas, aby pisać, mówić…, nie, wręcz krzyczeć, także o kościelnej pedofilii po tarnowsku. Także wówczas, gdy odpowiedzialni za dewiację, maszerują w pięknych procesjach po ulicach naszych miast.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część VIII.

Cykl o pedofilii i jej świadomego ukrywania w diecezji tarnowskiej, nie tej dawnej z czasów rządów bp Wiktora Skworca (rocznik 1948), czyli z lat 1998-2011, ale tej obecnych, budzi w tej diecezji niezwykłe emocje. Nic dziwnego, nie opisuję tu bowiem spraw sprzed lat, ale zaledwie te sprzed tygodni czy wręcz ostatnich dni.

Pada w nich najczęściej imię obecnego ordynariusza, bp Andrzeja Jeża (rocznik 1963), który od 2009 roku był biskupem pomocniczym bp Wiktora Skworca, a od maja 2012 roku sam stanął na czele diecezji tarnowskiej jako jej nowy rządca. Trudno sobie nawet wyobrazić fakt, że mógł on nie wiedzieć, jakie decyzje personalne podejmowane są w diecezji tarnowskiej za jego poprzednika w odniesieniu do pedofilów w sutannach i ich ofiar. Choć nie brakuje w jego otoczeniu i wśród wiernych diecezji tarnowskiej takich osób, które z uporem godnym większej sprawy, mimo wielu faktów, nadal go bronią. Nie wiem czy bardziej w ten sposób obrażają pamięć ofiar kościelnych pedofilów z tej diecezji czy też uwłaczają własnej inteligencji.

Ale także obecnie, gdy pełna odpowiedzialność spada na obecnego ordynariusza, bp Andrzeja Jeża, nie możemy zapominać, że także część odpowiedzialności moralnej za politykę personalną w diecezji spada na jego najbliższych współpracowników, w tym na jego biskupów pomocniczych.

A mam tu na myśli między innymi bp Wiesława Lechowicza (rocznik 1962), jednego z dawnych najbliższych współpracowników bp Wiktora Skworca, od 2008roku jego biskupa pomocniczego. Nie chcę tutaj przypominać czasów, gdy był on rektorem tarnowskiego seminarium i wielu faktów z życia tej uczelni, które dyskwalifikuje go moralnie, gdyż nie było wówczas takiego świństwa, którego by wtedy nie uczynił dla swojego ordynariusza. Od swoich wczesnych czasów seminaryjnych, obecny bp Wiesław Lechowicz był rzekomo przyjacielem bp Andrzeja Jeża, pracowali obaj po swoich święceniach kapłańskich na jednej parafii w Krościenku nad Dunajcem, a obecnie jest zaś jego biskupem pomocniczym. Powszechnie znaną tajemnicą jest fakt, że przyjaźń obu hierarchów mocno ucierpiała od czasów, gdy bp Wiesław Lechowicz, po odejściu bp Wiktora Skworca na metropolitę katowickiego, pełnił obowiązki jej administratora i niemal „drukował” już zaproszenia na swój ingres do tarnowskiej katedry. Do dzisiaj jego wielkie biskupie ambicje cierpią srogie męki, od czasów gdy w maju 2012 roku, przyszła do Tarnowa papieska bulla nominacyjna z nazwiskiem bp Andrzeja Jeża, a nie jego samego. Poluje nadal, choć podobno nieskutecznie, nad tymi wszystkimi w diecezji, którzy dołożyli wtedy swoje ręce (ja bym raczej powiedział, że nie ręce lecz języki) do jakże skutecznego wysadzenia go z tronu biskupa tarnowskiego.

Dostał co prawda na pociechę stanowisko delegata Episkopatu Polski do spraw duszpasterstwa Polonii i łupi finansowo polonijne parafie na całym świecie aż miło, ale żadne dolary ani euro nie uleczą zranionej dumy żadnego hierarchy w naszym kościelnym piekiełku. Ale mimo iż jest obecnie delegatem dla Polonii, nie zaprzestał być nadal biskupem pomocniczym tarnowskim, a więc jest także współodpowiedzialnym za to co dzieje się w tej diecezji, w tym za personalne decyzje i nominacje.

Tym bardziej, gdy także niegodni moralnie księża diecezji tarnowskiej, dziwnym trafem „lądują” w jakże dochodowych polonijnych parafiach na terenie Stanów Zjednoczonych, Kanady i w krajach Zjednoczonej Europy.

Wieśku, nie zrobiłeś nic, aby przeciwstawić się tym kompromitującym diecezję „cichym i dyskretnym” przenosinom niegodnych księży do innych parafii. A wiedziałeś, bo nie mogłeś nie wiedzieć…

Wiedzieli także inni biskupi pomocniczy diecezji tarnowskiej, ale oni poczekają na swoją kolej w naszym cyklu. Kto jak kto, ale historyk Kościoła wie, że struktura kościelna jest hierarchiczna, wiec należy zachować szacunek dla godności i hierarchiczności Ich Ekscelencji.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach. „Pedofilia po tarnowsku” Część 5 i 6

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część V.

Corocznie w okresie wakacyjnym tarnowska kuria biskupia dokonuje licznych zmian wśród swoich księży. Jedni proboszczowie odchodzą na emerytury, na ich miejsce przychodzą inni, często są to dotychczasowi wikarzy, ale najwięcej zmian personalnych i przenosin jest corocznie wśród tarnowskich wikarych. Wiadomo bowiem nie od dziś, że polityka kurialna jest taka, że kto zostaje już proboszczem i jest odpowiednio oceniany przez władze diecezji, nie podpadnie jakimś wywołanym publicznie skandalem i dostarcza kurii odpowiedni dochód ze swojego beneficjum, może liczyć na stabilizacje w życiu i nie grozi mu już żadne przeniesienie, no chyba że na lepsze probostwo ze znacznie większym dochodem. Kto z proboszczów wywoła jakiś publiczny skandal lub rozczarowuje biskupa dostarczanymi „ofiarami”, chociażby mniejszymi niż jego poprzednicy, powraca do szeregu wikariuszy i długo oczekuje na rehabilitacje w oczach swojego ordynariusza.

Zdecydowanie w najgorszej sytuacji kadrowej jest najliczniejsza grupa tarnowskich wikariuszy. Są zmieniani często, najbardziej podpadli nawet co kilka miesięcy, a ci grzeczniejsi co kilka lat. Wszyscy jednak robią wszystko, aby jak najszybciej wyrwać się z kręgu wikariuszy i dołączyć do grona proboszczów. Czasami metody awansu niewiele mają wspólnego z moralnością…

W miesiącach letnich na stronach wszystkich naszych diecezji, także w Tarnowie, pojawia się długo wyczekiwana lista zmian personalnych dokonywanych przez biskupa diecezjalnego. Wywołuje ona corocznie szereg emocji i komentarzy. Tak też było i w tym roku w tarnowskiej diecezji. Ale na próżno było wyszukiwać na niej nazwisk skazanych seksualnych dewiantów, takich jak ks. Mariusz G. Piszę seksualnych dewiantów, a nie seksualnego dewianta, bo opisany przeze mnie przypadek ks. Mariusza G. nie jest jedyny. W miesiącu wrześniu, po cichu i w zupełnej dyskrecji, biskup tarnowski Andrzej Jeż (rocznik 1963), poprzenosił na różne parafie, najczęściej wielkomiejskie, księży o których miał pełną wiedzę o ich dewiacjach, potwierdzonych często przez biegłych sądowych czy lekarzy, o ich skłonnościach pedofilskich, o ich niedojrzałości psychoseksualnej i tym podobnych bulwersujących opinię publiczną kwestiach moralnych.

Opisywany przeze mnie w tym cyklu ks. Mariusz G. został umieszczony, zaledwie kilka dni temu, z polecenia ordynariusza tarnowskiego, w znanej w całym kraju, starej parafii bocheńskiej, pod wezwaniem Św. Mikołaja Biskupa.

Parafii wyjątkowej pod wieloma względami, między innymi dlatego, że to znana w kraju kolegiata przy której jest znane Kolegium Kanoników Kolegiackich. Kolegium prałatów i kanoników, którzy latami ubiegali się o te godności, większość z nich wydała na to fortunę, ubierają się w swoje fioletowe mucety, peleryny, nakładają na siebie dystynktoria kanonickie przypięte do złotych łańcuchów, a przewodniczy całemu temu szacownemu gronu prepozyt kapituły.

No właśnie prepozyt kapituły jest tutaj postacią kluczową, gdyż we wspomnianej Kolegiacie Bocheńskiej jeszcze do niedawna funkcję tę pełnił ks. infułat Zdzisław S., ulubieniec i pupil naszego obecnego i poprzedniego biskupa. To właśnie biskupowi tarnowskiemu ksiądz infułat zawdzięcza tytuł Protonotariusza Apostolskiego i infułacką mitrę, którą załatwiono mu w samym Watykanie. I nie było by w tym nic nagannego, bo nie mnie ustalać kościelne listy biskupich pupili i ulubieńców, gdyby nie fakt, że księdza infułata od lat oskarża grono byłych ministrantów z Brzeska, gdzie wówczas pracował w parafii pod wezwaniem Św. Jakuba, o relacje…, no powiedzmy, bynajmniej nie duszpasterskie. O ile mi wiadomo sprawa utknęła w sądzie, nie wiem na jakim jest obecnie etapie, ale byli brzescy ministranci są także aktywni na moim profilu, więc nie będę tu ich reprezentował, gdyż to teraz dorośli mężczyźni.

Gdy sprawa księdza infułata z Bochni stała się medialna, to zniknął on nagle z Bochni i uczynił to tak szybko, że nawet się nie pożegnał ze swoimi bocheńskimi parafianami, a na jego miejsce pojawił się nagle i niespodziewanie kolejny biskupi pupil, do niedawna dyrektor jednego z wydziałów kurii biskupiej w Tarnowie. I jest tam już od lat, a żeby być precyzyjnym, od 2017 roku.

Tyle od lat się mówi, pisze, a nawet głośno krzyczy na całym świecie, a od kilku lat coraz częściej także w naszym kraju, o kościelnej polityce „dyskretnego przerzucania” skompromitowanych duchownych, także pedofilów, alkoholików, narkomanów i innych upadłych moralnie księży z parafii do parafii. Najwięcej emocji budzi ta kościelna polityka w odniesieniu do księży oskarżonych o seksualne kontakty z naszymi dziećmi. I wydawać by się mogło, że po tylu skandalach z udziałem kościelnych dewiantów, po tylu opublikowanych na świecie raportach, konferencjach naukowych i prasowych na ten bulwersujący temat, coś w nas pękło i nie ma prawa wydarzyć się znowu.

Wielu z nas zapewne wierzyło, że nie zrobi nam tego hierarcha, który niemal w każdym swoim publicznym wystąpieniu opowiada od lat o bezpardonowym ataku na Matkę Kościół. O tym jak musimy tę Matkę bronić przed Jej wrogami. I bronić Jej kapłanów…

Gdyby sprawa dotyczyła tylko Bochni, tylko byłego tam prepozyta, a obecnie ks. Mariusza G., to być może naiwni z nas, mogliby uznać to za jedynie niedopatrzenie ze strony ordynariusza diecezji, ale takich przenosin w ostatnich tygodniach mieliśmy znacznie więcej. Nawet niektórzy księża tarnowskiej diecezji mają tego dosyć, bo kto lubi celebrować przy ołtarzu i pić publicznie z jednego kielicha z pedofilem, dewiantem czy innym psychopatą. Kiedy zacząłem pisać o ks. Mariuszu G., zasypali mnie wprost kolejnymi przykładami polityki kadrowej obecnego tarnowskiego biskupa. Tak, świadomej polityki personalnej, bo to co się dzieje od pewnego czasu w tej diecezji to nie może być przypadek.

Matka Kościół nie wymaga obrony przed urojonymi wrogami, jeżeli jest oparta na Ewangelii, miłości płynącej z nauczania Jezusa, to poradzi sobie sama. Jeżeli już mielibyśmy Jej bronić, to przed ludźmi niegodnymi, niemoralnymi, zakłamanymi i obłudnymi. Nawet jeżeli chodzą w złotych ornatach, noszą złote mitry na swoich głowach, głoszą wzruszające mowy, są największym zagrożeniem dla Kościoła. Dewianci, psychopaci, pedofile i ich wpływowi obrońcy. To dzisiaj największe zagrożenie dla przyszłości Kościoła Powszechnego, także tego partykularnego, tarnowskiego… A ty do jakiej grupy należysz Księże Biskupie Andrzeju…?

W wyniku publikacji medialnych i protestów parafian bocheńskich ks. Mariusz G. został w trybie natychmiastowym zabrany w tym tygodniu z bocheńskiej fary. Po „cichym” odejściu przed czterema laty byłego bocheńskiego infułata, teraz historia tego miasta zatoczyła wręcz koło i odwołano z niej kolejnego biskupiego nominata. Czy zatem zostaną odwołani teraz kolejni, z innych miast? Jeżeli nie, mój profil się o nich na pewno upomni.

Ale do pięknej, starej Bochni jeszcze powrócę w tym cyklu, bo ta cała sprawa bocheńska ma jeszcze swoje inne odsłony, a mieszkańcy tego pięknego miasta mają prawo by wiedzieć wszystko. Bo prawda Was wyzwoli.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

PEDOFILA PO TARNOWSKU –część VI.

Okazuje się, że moje wpisy na temat Kościoła, umieszczane na tym profilu, są niezwykle uważnie czytane od lat przez przedstawicieli duchowieństwa, choć równocześnie muszę stwierdzić, że duchowni jak ognia unikają jakiegokolwiek ich publicznego komentowania. Niemal codziennie dostaję relacje o tym, jak się je głośno czyta i komentuje w kuriach biskupich, seminariach, zakonach, a najczęściej księża i osoby duchowne czytają je w zaciszach własnych pokoi.

Także cykl o pedofilii w diecezji tarnowskiej budzi niezwykłe emocje, co zrozumiałe, największe w szeregach jego duchowieństwa. Jestem mile zaskoczony jak wielu księży z tej diecezji życzy mi powodzenia, jak wielu prosi o dalsze wpisy, a nawet domaga się ostrego „dokopania” samemu ordynariuszowi tej diecezji, którego osobiście oskarżają o moralny upadek tarnowskiego Kościoła. Po moim wczorajszym wpisie spędziłem w dniu dzisiejszym kilka godzin na telefonie komórkowym, także z nieznajomymi mi osobiście księżmi. Doprawdy jestem pod dużym wrażeniem, zarówno tego jak nieznane mi osoby zdobywają mój prywatny numer telefonu, a także tego ile nowych informacji otrzymuję od samych księży tej diecezji. Oczywiście wszystkie sprawy wymagają sprawdzenia przed ewentualną publikacją, ale z drugiej strony świadczy to najlepiej o tym, że chyba wreszcie pękł wrzód na ciele diecezji. Jaki jest w tym mój osobisty wkład nie mnie oceniać, ale jestem bardzo wdzięczny wszystkim, także osobom duchownym, za ich życzliwość i zaufanie. Mam pełną świadomość, że są oni zdecydowaną mniejszością, ale równocześnie cieszy mnie fakt, że chociaż kilku księży tej diecezji dostrzega konieczność, aby z pękniętego wrzodu na ciele diecezji wypłynęła cała śmierdząca ropa. Dopiero wówczas rana się zabliźni. Pozostanie zapewne widoczna blizna, ale wyleczymy w ten sposób pacjenta.

Dostaję też życzliwe zgłoszenia o tych księżach, którzy głośno wyrażają pogróżki pod moim adresem, mówią o konieczności uciszenia mnie i przerwania moich publikacji. Padają przy tym ostre argumenty, które najlepiej świadczą o tym, że moje wpisy bolą, oj bolą bardzo. Czyli były bardzo celne. Zapewniam więc wszystkich pomstujących, że doceniam ich krytycyzm i postaram się, aby w przyszłości nadal zgrzytali mocno zębami. Zrobię wszystko, aby przewielebni prałaci i dostojni kanonicy, ale także nieutytułowani wiejscy proboszczowie i liczni wikarzy o mnie nie zapomnieli.

O tym jak bardzo dokładnie czyta się wszystkie moje wpisy w kręgach kościelnych, przekonałem się chociażby przy okazji wczorajszego wpisu o Bazylice Kolegiackiej Św. Mikołaja Biskupa w Bochni. Otóż w części dotyczącej pamiętnego ks. infułata Zdzisława S. (rocznik 1953) napisałem, że odszedł niechlubnie w 2017 roku, a na jego miejsce przyszedł obecny proboszcz i kustosz sanktuarium. Czuwający nad moimi tekstami tarnowscy duchowni, ci życzliwi mi i ci, którzy utopiliby mnie w każdej większej rzece na terenie diecezji, od razu wychwycili błąd. Błąd do którego się zresztą sam przyznaję, bo kto jest nieomylny. Tylko papież (ha, ha, ha…), a mnie do Tronu Świętego Piotra jeszcze daleko.

Wyjaśniam więc, że były infułat i prepozyt bocheński o którym wczoraj pisałem, „zniknął” niespodziewanie z Bazyliki Świętego Mikołaja w Bochni w marcu 2015 roku, a nie jak pisałem w 2017 roku. Zdjęcie pięknego wnętrza bocheńskiej bazyliki dołączam do tego wpisu.

Niemal natychmiast na jego miejsce został mianowany dotychczasowy prefekt tarnowskiego seminarium duchownego i dawny misjonarz, ks. Leszek Leszkiewicz (rocznik 1970), który szybko został kanonikiem gremialnym tejże kapituły kolegiackiej i niemal równocześnie jej prepozytem. Nie pełnił tych funkcji zbyt długo, gdyż za „ugaszenie moralnego pożaru” po swoim poprzedniku, został nagrodzony przez tarnowskiego ordynariusza, bp Andrzeja Jeża (rocznik 1963), bullą papieską i sakrą biskupią. Już w dniu 19 grudnia 2015 roku została ta papieska bulla publicznie ogłoszona, a w dniu 6 lutego 2016 roku, sam bp Andrzej Jeż konsekrował go na swojego biskupa pomocniczego i tytularnego Bosse.

Zanim jednak konsekrowano nowego biskupa nominata w tarnowskiej katedrze, biskup tarnowski zamianował w dniu 9 stycznia 2016 roku, na jego następcę do bocheńskiej bazyliki kolegiackiej, ówczesnego wykładowcę tarnowskiego seminarium, ks. Wojciecha Gałdę (rocznik 1966), który po kilku miesiącach niespodziewanie i w nie do końca jasnych okolicznościach zrezygnował z zajmowanego stanowiska (lub zrezygnowano z jego usług), i powrócił on do dawnych obowiązków do tarnowskiego seminarium. Był czerwiec 2017 roku.

I dopiero wówczas ogłoszono nominacje do Bochni dotychczasowego dyrektora tarnowskiego Caritasu, ks. Ryszarda Podstołowicza (rocznik 1965), który co ciekawe i ważne, dopiero po dwóch miesiącach został zainstalowany na nowe stanowisko. Do końca wakacji spekulowano nad tą nominacją i rzekomo do końca nie wiadomo było czy do niej dojdzie. Ale doszło i teraz od czterech lat nowy kustosz bazyliki czuwa, aby nie wspominano publicznie o jego poprzedniku sprzed 2015 roku i jego burzliwej przeszłości.

Jak więc widzicie drodzy czytelnicy, skazany sądowo przed kilku laty pedofil, ks. Mariusz G., trafił przed zaledwie miesiącem, z nominacji biskupa tarnowskiego do bocheńskiej parafii, która słynie nie tylko ze swoich historycznych walorów. Gdyby mury tejże kolegiaty, a przede wszystkim jej plebanii, mogły mówić, dowiedzielibyśmy się wielu niezwykle ciekawych rzeczy. Niejedno kościelne lico musiałoby się wówczas zarumienić.

W dzisiejszym wpisie padło nazwisko jednego z obecnych biskupów pomocniczych w diecezji tarnowskiej, więc omawiając kwestie pedofilii w tej diecezji, następny wpis poświęcę w tym kontekście jej biskupom pomocniczym. Wszystkich księży diecezji tarnowskiej, zarówno tych mi życzliwych jak i tych, którzy jeszcze mnie nie docenili w pełni, już dziś zachęcam do odwiedzenia mojego profilu. Nie będziecie zawiedzeni.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach „Pedofilia po tarnowsku” część 3 i 4

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część III.

Ktoś zapewne powie, że skoro 31-letni ks. Mariusz G., został skazany prawomocnym wyrokiem Sądu Okręgowego w Tarnowie, to wyrok ten wszystko by zakończył i sprawy już zupełnie by nie było. Z prawnego i moralnego punktu widzenia. Otóż nie do końca.

Tak by było chociażby, gdyby Mariusz G. był nauczycielem, kierowcą, policjantem, szewcem, murarzem, kominiarzem lub wykonywałby inny, równie ciekawy i jakiś ważny zawód. Jako nauczyciel, trener, policjant, skazany prawomocnym wyrokiem Mariusz G., nie mógłby już więcej wykonywać swojego zawodu. Ale Mariusz G. nosił sutannę, a to wiele zmienia.

Co prawda sąd orzekł wobec niego dożywotni zakaz pracy z dziećmi, biegli sądowi potwierdzili ponad wszelką wątpliwość jego skłonności pedofilskie, a on sam przyznał się do swoich skłonności i wyraził żal i skruchę, ale w jego dalsze losy włączyła się tarnowska kuria biskupia i jej ordynariusz.

Uznali wówczas, że Mariusz G. jest kapłanem diecezji tarnowskiej i wymaga tego, aby rozwinąć nad nim parasol ochronny. I uczynili to szybko i wyjątkowo skutecznie.

Pamiętacie wszyscy Państwo, jak w maju 2014 roku, gdy doszło do aresztowania, a ostatecznie do skazania ks. Mariusza G., rzecznik ordynariusza tarnowskiego zapewniał nas, że o całej sprawie został powiadomiony Watykan i o dalszym losie tego kościelnego dewianta zadecyduje Stolica Apostolska. Minęło kilka miesięcy, opinia publiczna w J., gdzie pracował ostatnio skazany ksiądz zapomniała o incydencie, a rzecznik biskupa już się w całej sprawie nie wypowiadał.

Od czasów pontyfikatu papieża Franciszka, skazani prawomocnymi wyrokami księża, są niemal z automatu karani, początkowo zawieszani, a potem przenoszeni do stanu świeckiego. Papież argentyński nie ma nawet cienia wątpliwości w bezwzględnym karaniu biskupów na całym świecie za ukrywanie pedofilów w swoich diecezjach. Polscy biskupi ostatnio mieli najlepsza okazję, aby się o tym boleśnie przekonać. Tym bardziej więc zadaję teraz kilka niezwykle istotnych pytań odnośnie przypadku ks. Mariusza G.

Czy Watykan po jego aresztowaniu został o tym powiadomiony? Co ujawniono wówczas Stolicy Apostolskiej? Czy Watykan odpowiedział w sprawie tego pedofila? Jak w stosunku do ks. Mariusza G. zastosowano przepisy kościelne wprowadzone obligatoryjnie w 2001 roku? Na te pytania do dzisiaj trudno szukać odpowiedzi na stronie internetowej diecezji tarnowskiej, a jej opinia publiczna została w tym względzie zupełnie zlekceważona.

Przez lata dopytywałem o dalsze losy skazanego katechety z J. koło Ciężkowic. Mijały kolejne miesiące, a skandal z nim związany lądował coraz głębiej pod dywanem kurialnym.

Tarnowska kuria biskupia zastosowała w tym wypadku sprawdzony, stosowany od lat schemat działania, powtarzany przez wielu polskich biskupów w całym kraju. Skazany za pedofilie kapłan został „po cichu” umieszczony w jakiejś kościelnej instytucji zajmującej się działalnością charytatywną lub medyczną. Kapelan szpitala, więzienia czy jakiegoś zakonu lub domu zakonnego, a może pracownik Caritasu. Możliwości jest wiele. Pamiętacie Państwo słynny film braci Sekielskich „Zabawa w chowanego”? Tam też jedna z ofiar odnalazła swojego oprawcę, ks. Arkadiusza H., z diecezji kaliskiej w…, w szpitalu, jako kapelana.

I tu padają kolejne moje pytania. Od kiedy to ręce kapelana w szpitalu, więzieniu, zakonie czy w Caritasie, mogą być rekami pedofila? Co to za moralność? Czy wystarczy przenieść katechetę, pedofila na kapelana i sprawy nie ma? Jak pedofil nie uczy dzieci, ale swoimi rękami podaje Najświętszy Sakrament chorym, cierpiącym i ich rodzinom, to wszystko jest w porządku? Czy sumienie biskupa diecezjalnego nie ma z tym żadnego problemu?

Rozumiem też, że kiedy my podatnicy opłacamy w naszych podatkach katechetę pedofila to opinia publiczna jest wzburzona, ale kiedy z tych samych podatków opłacamy kapelana szpitalnego, więziennego czy innego pracownika Caritasu, to nie mamy prawa do żadnej krytyki. Przynajmniej w interpretacji kurii biskupich w tym kraju.

To może rzecznik tarnowskiego biskupa będzie miał teraz cywilną odwagę publicznie wyrazić, w imieniu swojego kościelnego szefa, swoją interpretację tego jakże moralnie wątpliwego zagadnienia. Jak dowiemy się wszyscy, co porabiał przez ostatnie siedem lat, skazany przez sąd pedofil ks. Mariusz G., ile przez te lata zarobił, ile mszy w tym okresie odprawił, ilu ludzi wyspowiadał, to wtedy chciałbym zobaczyć miny tych wszystkich, którzy tak zdecydowanie od lat bronią obecnego ordynariusza tarnowskiego. Bo to tylko od niego zależało i zależy do dzisiaj los każdego księdza diecezji tarnowskiej.

Rozumiem, że w dniu dzisiejszym zarówno biskup ordynariusz, jak i jego świta, ostro balowali na bankiecie w tarnowskich Mościcach. Urodzinowa impreza znanego liceum i odpust Św. Teresy… Wiem, że było hucznie. Dołączam się do wszystkich gratulacji. Ale jak jutro wszyscy wytrzeźwiejecie, to pamiętajcie, że czekamy na wyjaśnienia. Nie na temat dzisiejszego bankietu, ale ks. Mariusza G.

Osobiste i zawodowe losy ks. Mariusza G. za ostatnie siedem lat, to niewątpliwie pasjonujący temat do wyjaśnienia opinii publicznej, ale do jeszcze bardziej bulwersujących wydarzeń doszło właśnie przed kilku dniami.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część IV.

Wywołałem prawdziwą burzę w diecezji tarnowskiej w związku ze sprawą ks. Mariusza G. Jedni z czytelników są oszołomieni całą sprawą, a drudzy są wściekli i udają, że cała sprawa jest niewiarygodna i bronią zarówno kurię biskupią jak i skazanego pedofila. Tarnowska kuria przez długie lata ukrywała bowiem całą sprawę przed opinią publiczną, a kiedy ja poszukiwałem i śledziłem te sprawę i jej „odpryski” w diecezji, dla wielu stawałem się wrogiem publicznym Kościoła tarnowskiego.

Teraz, kiedy okazało się, że ks. Mariusz G. jednak zrobił co zrobił i jako skazany prawomocnym wyrokiem pedofil, nie jest wytworem mojej wyobraźni, lecz jednym z kapłanów diecezji tarnowskiej za czyny którego ta diecezja jest prawnie i moralnie odpowiedzialna, jego obrońcy próbują go nadal tłumaczyć, a wtórują im liczni kapłani tej diecezji i kuria biskupia.

Linia naszego sporu przebiega obecnie między innymi wokół kwestii rzekomej terapii jaką podobno przebył skazany pedofil. Podobno według władz tarnowskiej diecezji i wielu obrońców ks. Mariusza G., po takiej terapii jest on już wyleczony i nikomu już nie zagraża.

Natomiast kiedy zbierałem informacje w tej sprawie i dowiadywałem się, kto rzekomo na zlecenie władz diecezji tę terapię przeprowadził, to jestem zdecydowanym sceptykiem co do takich metod postępowania i ich rzekomych efektów. Ksiądz psycholog, podobno najsłynniejszy w diecezji fachowiec w branży, który miał tę terapię przeprowadzić, jest od lat znany jako sam kandydat do niejednej terapii. Miałem z nim kontakt przed laty i jeżeli do tej pory jego stan się nie poprawił, to swoje terapie nie powinien stosować nawet wobec kotów, bo co nam winne te skądinąd sympatyczne zwierzęta.

Generalnie nie wierzę w te kościelne rewelacje o leczeniu z pedofilii czy homoseksualizmu i innych preferencji seksualnych. Pamiętacie Państwo te konferencje prasowe o kościelnych ośrodkach leczących takie preferencje. Wypowiedzi tych kościelnych specjalistów budziły szok i niedowierzanie seksuologów, psychologów i psychiatrów, a wiele wypowiedzi tych kościelnych fachowców stało się tematów licznych menów.

Jestem jedynie skromnym historykiem, badaczem dziejów Kościoła, więc gdzież mi tam do podważania opinii kościelnych fachowców w dziedzinie seksu. Ale wykonałem kilka telefonów, przeczytałem kilka artykułów w prasie fachowej czyli niekościelnej lecz medycznej i mogę cytować tych do których mam w tej kwestii pełne zaufanie.

Jeden z kolegów z wydziału medycznego, wykładowca seksuologii, stwierdził tylko krótko: „Wyleczyć się tego nie da. Nie pomoże żadna terapia. Pedofil zostanie po niej pedofilem. Sadomasochista zostanie sadomasochistą. Ekshibicjonista będzie nadal ekshibicjonistą. Nie da się zmienić czyjejś preferencji seksualnej. Pedofila podniecają dzieci i nie da się go przekonać do innej preferencji seksualnej. Nie namówimy go nagle do tego, żeby zaczął oglądać się za osobami dorosłymi. Żadna terapia nie zmusi go do współżycia seksualnego z dojrzałymi kobietami czy mężczyznami. I tyle”.

Mało tego. Od kiedy zmieniła się władza w tym kraju, coraz częściej sądy powszechne skazują kościelnych pedofilii na zaledwie kilkuletnie wyroki zabraniające im pracy z dziećmi. Mój rozmówca, biegły sądowy w takich procesach, jest zszokowany takimi wyrokami. Cytuję tu jego wypowiedź w tej bulwersującej sprawie: „Taki mężczyzna, po dwóch czy nawet pięciu latach spędzonych w więzieniu, nagle nie przestanie być pedofilem. Dla mnie to są kuriozalne wyroki sądów świadczące jedynie o nieznajomości problemu”. Tyle wypowiedź fachowca, ale kościelni specjaliści widać wiedzą lepiej.

Widać tacy kościelni specjaliści zadecydowali, że po przebytej „terapii”, ks. Mariusz G. jest już wyleczonym, byłym pedofilem. Wiem jednak, że kościelna rzeczywistość często odwołuje się do cudów, ale w kwestii kościelnej pedofilii, limit kościelnych cudów został tu zdecydowanie przekroczony.

W sprawie ks. Mariusza G. przekroczony został również w diecezji tarnowskiej limit zwykłej przyzwoitości o czym dowiecie się Państwo już wkrótce.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach „Pedofilia po tarnowsku” część 1 i 2

PEDOFILIA PO TARNOWSKU – część I.

Mariusz pochodził z małej wioski pod Dębicą, której nazwa zaczyna się na literę N. Urodził się w dniu 24 maja 1983 roku. Skończył dębickie technikum w klasie męskiej (mam liczne zdjęcia jego klasy z czasów szkolnych, ale ze względu na drastyczność tematu i ochronę wizerunku jego nauczycieli i kolegów szkolnych ich nie opublikuje), a po maturze wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie.

Podobno czuł już od dziecka, że jest inny. Od czasów dojrzewania zachowywał się dziwnie i obawiał się kontaktów z koleżankami. Ale jak sam podobno twierdził, nie był gejem. Dopiero w seminarium poznał prawdziwych gejów, którzy czynnie uprawiali seks. Gejami byli klerycy, ale i wśród kilku wykładowców i przełożonych tego seminarium nie brakowało jak twierdzi, miłośników ciał młodych chłopców. Tarnowskie seminarium w tym czasie było największe w całym kraju i liczyło ponad 340 studentów. Młodych, niewyżytych, w żyłach których buzowała krew i hormony. Wystarczyło kilku prowodyrów, czasami jakiś alkohol i…, od razu było miło.

Na wykładach w seminarium kleryk Mariusz słyszał przez wiele lat, że kobieta jest źródłem upadku kapłana, może doprowadzić go do jego zguby, że ciało kobiety jest grzeszne, a on musi być wierny celibatowi i uratować swoją moralną czystość. Podobno jak sam twierdził, nie chciał uprawiać seksu z innymi kolegami w seminarium, nie szukał więc w seminarium nikogo dla siebie, choć kilku kleryków z tego okresu czasu twierdzi coś zupełnie innego.

W dniu 30 maja 2009 roku diakon Mariusz G. otrzymał w tarnowskiej katedrze święcenia kapłańskie z rąk ordynariusza tarnowskiego, bp Wiktora Skworca (rocznik 1948). Jego seminaryjni przełożeni wyrazili zgodę na święcenia i mimo iż od dawna nie radził sobie ze swoja seksualnością, nikt nie zamierzał utrudniać mu życia. W końcu nawet sam ordynariusz nie był święty, o czym wszyscy wiedzieli, więc czego wymagać od zwykłego neoprezbitera…

Od siebie dodam tylko, że kiedy pisząc te słowa, patrzę na całą listę nowo wyświęconych księży z tego rocznika, a było ich wówczas 27 diakonów, to stwierdzam, że diakon Mariusz G. nie był najbardziej upadłym moralnie neoprezbiterem w tym dniu.

Bezpośrednio po święceniach kapłańskich trafił do bardzo małej parafii pod Tuchowem, której nazwa zaczyna się na litery S T. Pracowali już tam dwaj starsi księża, zaledwie od roku był na niej proboszcz (rocznik 1963) i starszy emeryt (rocznik 1934), który pracował tam od 1972 roku. Byli starsi, ale nie święci…

Jako zdecydowanie najmłodszy ksiądz w tej parafii trafił do szkoły, a wikary na każdej wsi to z automatu katecheta. Miał zaledwie 26 lat, żadnego pedagogicznego doświadczenia, ale wokół miał za to młode nauczycielki, bezkrytyczne i wpatrzone w młodego kolegę w sutannie. Nie publikuje posiadanych zdjęć z tego okresu czasu ze względu na ochronę wizerunku tych osób. Młody katecheta z S T nie czuł się gejem, ale z drugiej strony bał się dojrzałych kobiet, bo każda kobieta, wiadomo… Pamiętał czego nauczył się w seminarium.

Ale młodość, długoletnia abstynencja seksualna i burza hormonalna… To nie mogło się dobrze skończyć. Nowo wyświęcony ks. Mariusz czuł, że jego seksualność kieruje się w stronę dziewczynek, właściwie dzieci, bo w ówczesnej sześcioletniej podstawówce, najstarsze z nich miały zaledwie 13 lat. Czuł jednak, że ze sobą nie wygra, mimo iż miał pełną świadomość, że krzywdzi te dzieci. Tak miał podobno wspominać to po latach wobec biegłych sądowych psychiatrów.

Uległ, ale w małej wsi, gdzie każdy ksiądz jest niemal święty, a winna jest zawsze jego partnerka, nawet jak ma zaledwie 12-13 lat, bo kusiła, ubierała się niewłaściwie i „szukając miłości, pociągnęła tego człowieka za sobą”. Znamy już dobrze te stwierdzenia. Jak do tego są we wsi nauczycielki i matki, które zapatrzone w sutannę, widzą w nieletnich ofiarach sprawczynie upadku kapłana… Wywinął się.

Trafił w 2012 roku do małej wsi pod Ciężkowicami o nazwie na literę J. Proboszcz (rocznik 1949), niby wiedział, choć twierdzi, że nie wiedział. Dzisiaj już nikt tego nie potwierdzi. Nowym ordynariuszem tarnowskim był wówczas już od kilku tygodni biskup Andrzej Jeż (rocznik 1963), dotychczasowy biskup pomocniczy tarnowski i do niedawna prawa ręka swojego poprzednika. Ale nowy biskup tarnowski swoje teatralne gesty, pobożności i uduchowienia, opanował do perfekcji i wielu się na nie nabrało. Liczyło, że po okresie moralnego upadku za czasów bp Wiktora Skworca, nowy ordynariusz choć wierzy w Boga. Sam to wtedy wielokrotnie podkreślałem podczas moich wykładów.

Na nieszczęście 12-letnich dziewczynek ze wsi J., bardzo szybko się jednak okazało, że w diecezji tarnowskiej zmienił się wówczas tylko ordynariusz. Grzechy duchownych, postępowanie jej ordynariusza, standardy moralne i podejście do pedofilii były w niej jednak nadal bez zmian.

Zwykły przypadek, czujność rodziców jednej 12-latki, coraz częstsze nagłaśnianie przypadków pedofilii w Kościele, a być może jeszcze coś zupełnie innego zadecydowało, że 31-letni katecheta z J., ks. Mariusz G. został zatrzymany przez organy ścigania. Był maj 2014 roku. Dowody dewiacji i deprawujących kontaktów ze swoimi uczennicami były ewidentne. Zgubiła go technika i elektronika. Resztę zrobili już policjanci i prokurator.

Kiedy podobno płakał i opowiadał o swojej dewiacji był niezwykle wiarygodny dla badających go na zlecenie sądu i prokuratury biegłych psychiatrów. Poczuwał się wtedy w pełni do winy, sam uważał się za dewianta seksualnego i podkreślał, że rozumie jak nisko upadł, ale przegrał ze swoją seksualnością. Trzeba podkreślić, że niczego się nie wypierał jak wielu innych duchownych dewiantów, ale równocześnie ujawnił kulisy formacji duchownych w swojej diecezji. Od seminarium po pracę na parafiach. Od parafii wielkomiejskich do odległych małych plebanii daleko od Tarnowa.

W moim dzisiejszym wpisie występują stosunkowo często takie słowa jak „prawdopodobnie” czy „podobno”, gdyż opieram się w nim w dużej mierze na dyskretnych informacjach sprzed lat od jednego z zaprzyjaźnionych sędziów miejscowego sądu okręgowego, któremu muszę zagwarantować pełną anonimowość. Dostęp na salę sądową tarnowskiego sądu był wówczas niemożliwy, a instytucja diecezji robiła niemal wszystko, aby uratować swój własny wizerunek i doprowadzić do wyroku „w zawiasach”..

Wyrok: dwa lata więzienia w zawieszeniu na pięć lat. Biegli sądowi z zakresu psychiatrii potwierdzili, że ks. Mariusz G. ma wszystkie cechy pedofila i dożywotnio nie może pracować z dziećmi. Jego pedofilia ma charakter heteroseksualny, jest w pełni niedojrzały psychoseksualnie i nie nadaje się do pracy jako duchowny.

I zapewne większość z Państwa uznało w tej sytuacji, że problem z dewiacją seksualną i niedojrzałością psychoseksualną ks. Mariusza G. zamyka tym wyrokiem całą sprawę, a rodzice dziewczynek w szkołach podstawowych w całej diecezji tarnowskiej mogą w tym momencie odetchnąć z ulgą. Otóż wszyscy, którzy tak pomyśleli są w błędzie. Nie doceniliście Państwo władz diecezji…

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

PEDOFILIA PO TARNOWSKU –część II.

Zabawa w przysłowiowego „kotka i myszkę” rozpoczęła się w tej sprawie w tarnowskiej kurii biskupiej niemal od samego początku. Niby rzecznik biskupa tarnowskiego w momencie aresztowania ks. Mariusza G. informował, że o wszystkim zostanie powiadomiony Watykan, ale gdy zapadł już na niego wyrok skazujący i wyrok się uprawomocnił, ksiądz rzecznik nigdy tego nie potwierdził i stał się wyjątkowo małomówny w tej sprawie.

A kwestia ks. Mariusza paliła tarnowską kurię jak „gorący ziemniak z ogniska”, bo w trakcie samego śledztwa i przyznawania się do winy ujawnił kulisy formacji seminaryjnej tej diecezji, która od zawsze chwaliła się najwyższym wskaźnikiem powołań w Polsce i wyjątkową formacją duchową swojego seminarium.

A tu okazało się jak w praktyce ta „formacja” wygląda. Klerycy po wstąpieniu do seminarium są wywożeni do specjalnego ośrodka seminaryjnego „poza miasto”, położonego malowniczo nad Dunajcem. Ciekawostka, kilkaset metrów dalej okupanci niemieccy wymordowali kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców tarnowskiego getta oraz kilkuset Polaków. To dawne gospodarstwo rolne należące do seminarium od przeszło 150 lat, gdzie do dzisiaj hoduje się świnie, kury i dostarcza wszystkie produkty rolne na stół biskupi, kurialny i do seminarium. Nadwyżki jedynie sprzedaje się do dziś na wolnym rynku. Wyroby mięsne i wędliniarskie iście na biskupie podniebienie. Ceny także…

Ale od kilku lat to nie tylko miejsce produkcji rolniczej, ale także część dydaktyczna seminarium, gdzie pierwszy semestr (od września do stycznia) spędzają klerycy pierwszego roku, a ostatni (od litego do maja) diakoni przed święceniami kapłańskimi. Spędzają tam czas w pełnej izolacji od świata, swojej rodziny, wszystkich dotychczasowych przyjaciół i często przechodzą tam „łamanie kręgosłupów moralnych”. Jak kiedyś w wojsku na „szkółce”. Do głównego gmachu tarnowskiego seminarium na dalszą naukę, trafiają już tylko ci w pełni „uformowani”. I nie byłoby w tym systemie nic złego, bo takie czasowe wyciszenie, wyłączenie z życia codziennego takiego młodego człowieka, nikomu by nie szkodziło, gdyby pracowali z takimi kandydatami do kapłaństwa prawdziwi kapłani, a nie „wojskowi kaprale w sutannach” do tego o nie najwyższych standardach moralnych.

Ośrodkowi w Błoniu nad Dunajcem poświęcę kiedyś specjalny cykl, bo to wyjątkowe miejsce na mapie tej diecezji i działo się tam zawsze niezwykle dużo. Dużo i niezwykle dramatycznie. W czasach odległych, w latach okupacji, a także współcześnie.

To miejsce także w pewnym stopniu ukształtowało dwudziestoletniego wówczas Mariusza G. i jego seminaryjnych kolegów. Po jego skazaniu „kilka kurialnych i seminaryjnych głów poleciało”, ale odbyło się to w stylu bp Andrzeja Jeża. Wylecieli z seminarium, z kurii, ale wylądowali na najbogatszych plebaniach w diecezji. Stracili prestiżowe stołki, ale równocześnie niewątpliwie zyskali finansowo. Jeden z tych słynnych cwaniaczków, jak popił na imprezie imieninowej kolegi to krzyczał, że teraz za tydzień „ma swoje stare kurialne zarobki”. Ale jak się jest w Tarnowie prałatem, zna się największe brudy kolegi seminaryjnego, a teraz biskupa ordynariusza, to człowiek może czuć się zawsze w pełni bezkarnym. To stara tarnowska kurialna prawda…

Prawnicy kurii robili wszystko, aby pedofil, ks. Mariusz G. nie trafił za kraty na długie lata i aby zaraz po procesie wyszedł na upragnioną wolność. I aby odczul, że „dobry duch kurii” nad nim nadal czuwa. Trzeba go było otulić opieką i w pełni odciąć od wszelkiego kontaktu ze światem zewnętrznym, dziennikarzami, prawnikami czy święckimi historykami diecezji… Przynajmniej takim jednym. Też na G.

Już siedząc w areszcie i oczekując na proces ks. Mariusz G. odczuwał, że „dobry duch kurii” go nie opuścił. Miał zapewnioną wtedy nie tylko ochronę prawną, ale także…, dochody stuły. Bo zaangażowani koledzy załatwiali mu chociażby codzienne intencje mszalne. Dzisiaj to wydaje się wręcz niewiarygodne, a nawet szokujące, że w areszcie odprawiał codziennie msze święte i brał za to jeszcze sporą kasę. Jak to możliwe? W każdej niemal parafii, gdy wierni są wyjątkowo gorliwi, proboszcz ma tyle zamówień na intencje mszalne, że nie jest ich w stanie ich wszystkich sam obsłużyć, nawet jak ma jeszcze wikarych. Msze po pogrzebach, tradycyjne gregorianki, na rocznice, urodziny, imieniny, za zdrowie, za udana operację… Przykładów można mnożyć. A każda taka intencja mszalna to od 50 do 100 złotych. Każdy ksiądz może ich mieć do dziesięciu w tygodniu, do czterdziestu w miesiącu, do pięciuset w roku. Liczyć dalej…?

Więc jak się siedzi w areszcie śledczym i ma się dużo czasu wolnego, a w więzieniu jest kaplica… Tego nawet nie trzeba zgłaszać do urzędu skarbowego, ani opłacać z tego ZUS-u. Trzeba mieć tylko „dobrego ducha kurii” nad sobą i wdzięcznych kolegów.

Przed laty, gdy szukałem informacji o losie skazanego ks. Mariusza G., jeden z księży pokazał mi wykaz intencji mszalnych tylko z jednej wiejskiej parafii na literę G, spod Brzeska, które odprawił skazany, „opadła mi wręcz szczęka”. Nazwiska, imiona, wezwania o zdrowie i prośby o Boże Błogosławieństwo. Zmarli i żywi, setki intencji i próśb. Gdy je pospisywałem, pomyślałem o tych wszystkich ludziach, którzy z głęboką wiarą klęczeli w swoich parafialnych świątyniach, mocno i gorliwie wierząc, że jakiś godny kapłan odprawia w ich intencji te msze i wznosi modły do Boga w ich imieniu. Wznosił je wówczas skazany pedofil…

Nie umieszczę tych skanów z tymi intencjami mszalnymi w dzisiejszym wpisie, bo nie chcę nikomu postronnemu sprawiać przykrości, ale pozwolę sobie na mały skromny komentarz. Jakim cynizmem trzeba się charakteryzować, gdy się jest biskupem tarnowskim, tarnowskim kurialistą, pracuje się w miejscowym seminarium, albo się jest tylko nieznaczącym proboszczem lub wikarym na małej wiejskiej placówce, aby robić coś takiego swoim wiernym. I robić to całkowicie świadomie, bo o tej podłości wiedzieli wszyscy. Bo musieli wiedzieć…

Ale podłości związanych z dalszymi losami ks. Mariusza G., skazanego prawomocnie dewianta seksualnego, było w tej diecezji jeszcze więcej.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach „Abp Henryk Hoser” część 12,13,14

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część XII.

Coraz bardziej wpływowy człowiek w Kościele rwandyjskim, który jak twierdzą teraz jego obecni obrońcy powołując się na jego własne wypowiedzi sprzed lat „całym sercem pokochał Afrykę”, pallotyński misjonarz z kraju polskiego papieża, ks. Henryk Hoser, jesienią 1993 roku, niespodziewanie dla wielu opuszcza „ukochaną Afrykę” i udaje się do Jerozolimy, aby tam, jak sam twierdzi po wielu latach, odbyć „formację zakonną”.

Co dziwne, Rwandę opuszcza też ówczesny tamtejszy nuncjusz, abp Giuseppe Bertello (rocznik 1942), a więc rówieśnik naszego bohatera. Jego zdjęcie dołączam do tego wpisu. Ks. Henryk Hoser to także od lat bliski współpracownik i powiernik wielu tajemnic nuncjusza. Panowie regularnie spotykali się zarówno z prezydentem tego kraju Juvenalem Habyavima (1937-1994), ale także z wpływowymi przedstawicielami najwyższych sił w armii tego afrykańskiego kraju. Kto zna historie tego kontynentu, ten wie, że na siłach zbrojnych oparta jest niemal każda afrykańska dyktatura.

Przypomnijmy tutaj, że od pokoleń obecna Rwanda była terytorium spornym, gdzie rywalizowały europejskie potęgi kolonialne. Ścierały się tutaj wpływy Wielkiej Brytanii, Niemiec i Belgii. I ta ostatnia wyszła z tych sporów zwycięsko. Praktycznie do lat sześćdziesiątych minionego wieku, administracja belgijska traktowała terytorium obecnej Rwandy jak własne terytorium kolonialne. Jednym z filarów kolonializmu, nie tylko w tym kraju, była religia chrześcijańska. Chrystianizacja rdzennej ludności Afryki i bezwzględne rugowanie ze świadomości czarnych mieszkańców tego kontynentu jakichkolwiek wierzeń pierwotnych, miała umocnić siłę państw kolonialnych, stąd też wspieranie misji było codziennością polityki rządu belgijskiego.

Terytorium Rwandy to niemal od zawsze był teren ostrej rywalizacji dwóch dominujących plemion: Tutsi i Hutu. Pisząc rywalizacji mam na myśli nie tylko rywalizację o wpływy gospodarcze, ekonomiczne czy polityczne, ale także dosłowne fizyczne unicestwienie przeciwnika. Tak było od pokoleń, a polityka kolonialna, a tym samym działalność wielu hierarchów Kościoła, świadomie podsycała wrogość oby plemion. Gdy hierarchami kościelnymi byli jeszcze wyłącznie biali biskupi, a Rwanda była w kolonialnych szponach Europejczyków, polityka Kościoła była w pełni zbieżna z polityką kolonistów. Co dziwne, także po stopniowej wymianie miejscowego episkopatu na rdzennych czarnych biskupów, polityka „dziel i rządź” pozostała nadal aktualna. Ofiarami tej polityki byli zawsze cywile, raz z jednego, a drugi raz z drugiego plemienia. Byli też, co warto także podkreślić, nieliczni duchowni pochodzący z krajów europejskich, a także rdzenni Rwandyjczycy, którzy nawoływali do jedności kraju, ale byli usuwani lub dyscyplinowani przez czynniki rządzące Kościołem w tym kraju. Episkopat był częścią establishmentu rządzącego Rwandą i szedł z czynnikami rządowymi „ręka w rękę”. Częścią tego establishmentu był także nuncjusz, abp Giuseppe Bertello i coraz bardziej wpływowy ks. Henryk Hoser.

Jest wiele niepotwierdzonych opinii, relacji i komentarzy na temat tego, kiedy tak naprawdę do Rwandy zaczęły napływać na masowa skalę transporty maczet i innych ostrych narzędzi, które potencjalnie mogłyby służyć do masowej eksterminacji ludności zwalczających się plemion. Były to transporty zamówione z dużym wyprzedzeniem, sprowadzane głównie z Azji, w większości przypadków z Chin. Sprowadzali je wojskowi, płacili wojskowi, a nadzorowali te dostawy…, wojskowi kapelani. Dziś znamy wiele nazwisk, stopni wojskowych, ale nie jesteśmy w stanie postawić tych ludzi przed żadnym sądem, bo w odpowiednim dla nich czasie uciekli z Rwandy. Gdzie i kiedy dowiecie się Państwo już wkrótce. Tak jak dowiecie się, gdzie obecnie mieszkają i co obecnie robią i kto zapewnił im dożywotnią bezkarność.

Nigdy nie wypowiedziana oficjalnie wojna domowa w tym kraju, pomiędzy plemionami Tutsi i Hutu toczyła się od lat, co najmniej od 1990 roku, ale nikt nie wiedział, że co najgorsze nadejdzie wkrótce. Potrzebna była tylko iskra, bo beczka prochu już była gotowa.

Abp Henryk Hoser już nic nie powie, a póki żył i tak albo milczał w tej sprawie, albo kłamał w niespecjalnie wybredny sposób. Bo w nagłe i niespodziewane „odbycie formacji w Jerozolimie”, nie wierzą już nawet jego obrońcy. Ale powiedzieć mógłby teraz abp Giuseppe Bertello, od 2012 roku kardynał, kto poinformował ich o konieczności opuszczenia kraju w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Wiemy na pewno, że nuncjusz o aktualnej sytuacji w Rwandzie, powiadomił w specjalnym szyfrowanym raporcie Watykan i papieża Jana Pawła II i od Sekretarza Stanu dostał zgodę na opuszczenie nuncjatury. Kto jednak powiadomił Hosera…?

Obecny kard. Giuseppe Bertello, to był od zawsze rasowy watykański dyplomata, niezwykle dyskretny i zawsze w pełni oddany polityce Stolicy Apostolskiej. Wyszedł ze starej sprawdzonej szkoły dyplomacji kard. Agostino Casarolego (1914-1998), ulubieńca i najbliższego współpracownika papieża Jana Pawła II (1920-2005). Jak dodam, że po Casarolim, Sekretarzem Stanu został w 1991 roku, z woli polskiego papieża, kard. Angelo Sodano (rocznik 1927), to chyba wyjaśnia to wiele. O moralności obu kardynałów pisze obszernie Frederick Martel w słynnej i już niemal kultowej „Sodomie”. Polecam wszystkim, którzy jej jeszcze nie czytali.

Nuncjusz w Rwandzie, za wierność i dyskrecję zostaje w 1995 roku nagrodzony stanowiskiem Stałego Obserwatora Stolicy Apostolskiej przy ONZ w Genewie, a od końca grudnia 2000 roku jest nuncjuszem w Meksyku, gdzie także współpracuje blisko z dyktaturą i woskowymi. Kiedy po latach wiernej służby pragnie powrócić do rodzinnej Italii, zostaje w styczniu 2007 roku, mianowany nuncjuszem we Włoszech i w Sam Marino, gdzie tuszuje skandale obyczajowe we włoskim Kościele.

W swoje 69 urodziny, w dniu 1 października 2011 roku, długoletni watykański dyplomata zostaje Gubernatorem Państwa Watykańskiego, czyli staje na czele najważniejszego organu władzy administracyjnej i wykonawczej tej monarchii. Przez jego ręce przechodzą miliony euro i największe finansowe tajemnice Watykanu. Ukoronowaniem kariery kościelnego milionera jest kardynalski biret, którym papież Benedykt XVI (rocznik 1927), nagradza wiernego i dyskretnego dyplomatę i sługę Kościoła Powszechnego.

Tymczasem w opuszczonej przez nuncjusza i ks. Henryka Hosera Rwandzie przychodzi dzień 6 kwietnia 1994 roku.

Ciąg dalszy nastąpi…

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) – część XIII.

Mimo iż wojna domowa w Rwandzie trwała od co najmniej czterech lat, a rywalizacja międzyplemienna pomiędzy plemionami Hutu i Tutsi rozgrywała się od pokoleń, to momentem decydującym w niej był dzień 6 kwietnia 1994 roku. W tym właśnie tragicznym dniu doszło do pamiętnej katastrofy lotniczej nad stolicą kraju, Kigali, w której zginęli prezydenci: Juvenal Habyarimana (1937-1994), prezydent Rwandy, którego zdjęcie dołączam do tego wpisu oraz Cyprien Ntaryamira (1955-1994), prezydent sąsiedniego Burundi. Co ważne w tej historii to fakt, że obaj zamordowani w tym dniu prezydenci należeli do tego samego plemienia Hutu, co niemal natychmiast wywołało gwałtowne reakcje rebeliantów z tego plemienia. Wraz z obu prezydentami zginęli wszyscy towarzyszący im ich współpracownicy i ochroniarze. Katastrofa w Kigali była przysłowiową „iskrą na beczce prochu” zarówno w tym afrykańskim kraju jak i w całym regionie.

Do dzisiaj okoliczności tej katastrofy lotniczej, która była niewątpliwie zamachem, budzi w tym kraju i w sąsiednim Burundi niezwykłe emocje. Wiele wskazuje na to, że zamach zorganizowali właśnie żołnierze Hutu, należący do rwandyjskiej gwardii prezydenckiej. Prawdopodobnie więc obu prezydentów zabili przedstawiciele ich własnego plemienia, ale odpowiedzialność za zamach miał spaść na konkurencyjne plemię Tutsi.

Kiedy doszło do zamachu na prezydencki samolot (zdjęcia z katastrofy dołączam do dzisiejszego odcinka), ks. Henryk Hoser był daleko od Rwandy. Podobnie jak nuncjusz apostolski w tym kraju, wspomniany już abp Giuseppe Bertello (obecnie kardynał). Przez wiele lat obaj hierarchowie nie odpowiadali na szereg niezwykle istotnych pytań, jakie im zadawano publicznie w związku z wręcz niewyobrażalnym ludobójstwem jakie nastąpiło w Rwandzie po zamachu i trwało przez kilka miesięcy w tym kraju. Kto ich uprzedził o niebezpieczeństwie? Dlaczego opuścili Rwandę? Dlaczego nie uprzedzili o nadciągającym dramacie innych członków rwandyjskiego Kościoła, a jedynie Watykan? Takich pytań jest znacznie więcej i padną one w stosunku do osoby abp Henryka Hosera w dalszej odsłonach tego cyklu.

Po wielu latach, na skutek publikacji w prasie światowej i w polskich mediach, abp Henryk Hoser podjął próbę udzielenia odpowiedzi na niektóre z tych pytań. Wywiad ten omówię dokładnie w odrębnym odcinku, gdyż jest on niezwykle istotny w tej sprawie, choć został przeprowadzony bardzo nieudolnie, a odpowiedzi arcybiskupa są delikatnie mówiąc mało wiarygodne i rodzą kolejne liczne pytania i wątpliwości.

Według jednej z wersji arcybiskupa, jeszcze przed masakrą w Rwandzie, wyjechał on do Ziemi Świętej, do Jerozolimy, rzekomo w celu „odbycia i pogłębienia formacji”. Jakoś dziwne, że nie pogłębiał jej od czasu swoich święceń kapłańskich, a także później, gdy pracował w Europie Zachodniej i wtedy gdy został arcybiskupem w Watykanie, a następnie ordynariuszem diecezji warszawsko-praskiej. W innym wywiadzie abp Henryk Hoser powołuje się na fakt, że wyjechał wówczas do Polski i podnosił swoje kwalifikacje lekarskie, będąc na stażu ultrasonografii w Szpitalu Bródnowskim w Warszawie. Doprawdy jakoś trudno uwierzyć, że kiedy Rwandyjczycy, pod koniec XX wieku, mordują się wzajemnie w barbarzyński sposób, ks. Henryk Hoser podnosi swoje kwalifikacje w zakresie ultrasonografii, a równocześnie „organizuje” sobie wygodna posadę w strukturach kościoła francuskiego pod Paryżem.

Jest jeszcze trzecia wersja wydarzeń, a mianowicie, w jednej ze swoich wypowiedzi dla polskiej katolickiej gazety, abp Henryk Hoser stwierdza po wielu latach, że na polecenie Watykanu wyjechał wtedy do Rzymu na intensywny kurs języka włoskiego. Rozumiem, że mordującym się w 1994 roku Rwandyjczykom zależało, aby pracujący od lat w ich kraju misjonarz, a do tego lekarz, mówił płynnie po włosku…

Każdy ma prawo do swojej własnej obrony w życiu. Miał ją także abp Henryk Hoser. A ja mam prawo odnieść się do jego wypowiedzi w tej sprawie, dlatego omówię je w kolejnych odcinkach.

Ale póki co powrócę w ramach tego cyklu do kolejnego, niezwykle istotnego dnia w chronologii tych dramatycznych wydarzeń w Rwandzie. Do dnia 7 kwietnia 1994 roku. Pierwszego dnia po zamachu w Kidali.

Ciąg dalszy nastąpi…

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część XIV.

Jedną z niewyjaśnionych też kwestii, budzących do tej pory niezwykłe emocje, zarówno w Rwandzie jak i w innych krajach, jest tu sprawa stosunku ks. Henryka Hosera względem rwandyjskich kobiet. Już jako arcybiskup, pracownik struktur watykańskich urzędów, a potem znany hierarcha w polskim episkopacie, nigdy nie odniósł się on do trudnych pytań stawianych mu przez media afrykańskie, głównie rwandyjskie, w kwestii jego wizji roli kobiety w rodzinie i społeczeństwie. Ks. Henryk Hoser jako wpływowy kapłan w strukturach rwandyjskiego Kościoła, bo misjonarzem już wówczas dawno nie był, miał decydujący wpływ na pracę i podejmowane decyzje w rwandyjskim episkopacie, w komisjach dotyczących zdrowia i rodziny. Jego wizja roli kobiety w rodzinie i w społeczeństwie rwandyjskim, budziła u jednych wręcz szok, a u drugich niedowierzanie. Kobiety rwandyjskie dążyły do zdobywania edukacji, niezależności w życiu i w społeczeństwie zdominowanym przez świat mężczyzn, powszechnego prawa do antykoncepcji i decydowania o swojej seksualności i płodności, a tymczasem nieznany im kapłan z dalekiej ojczyzny polskiego papieża, posiadający niewątpliwe wpływy w rwandyjskim episkopacie, pozbawiał ich podstawowych praw, jakie posiadały ich rówieśniczki w innych krajach świata. To budziło sprzeciw i protesty.

Pamiętamy jakim wymagającym i nieustępliwym hierarchą w kwestiach moralnych był abp Henryk Hoser, jako ordynariusz warszawsko-praski. Jego wypowiedzi w dziedzinie etyki i moralności to temat na odrębne cykle. Internet jest pełen komentarzy, licznych polemik i ostrych reakcji na wypowiedzi arcybiskupa w tych kwestiach społecznych. Hierarcha stał się niemal symbolem Kościoła zamkniętego na zmiany społeczne zachodzące we współczesnym świecie.

Jego współcześni obrońcy podkreślają jego niezłomność w kwestiach etycznych i moralnych, uważają go za wzór kapłana, walczącego ze złem moralnym i emancypacją kobiet. Proponuję tym obrońcom, aby przypomnieli nam teraz, ilu czynnych homoseksualistów w diecezji warszawsko-praskiej arcybiskup upomniał i wezwał do nawrócenia, ilu pedofilów suspendował i usunął z szeregów kapłaństwa? A kogo zaś zwalczał i usuwał przypomnę już wkrótce.

Prawdziwym symbolem i wręcz wzorem dla wielu rwandyjskich kobiet stała się w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku Agatha Uwilingiyimana (1953-1994). Wszechstronnie wykształcona i pierwsza kobieta, która doszła nawet do stanowiska szefa rządu w tym afrykańskim kraju. O ostrych wypowiedziach ks. Henryka Hosera na jej temat można by pisać wiele. Zainteresowanych tym bliżej odsyłam do Internetu. Wielu rwandyjskich polityków, też niechętnych kobietom w strukturach rządowych, wtórowało wówczas polskiemu księdzu. Jak się teraz czyta teksty o stawianych wobec niej zarzutach, że chociażby jest „krytykowana za zbyt naukowe wykształcenie”, to wręcz trudno nawet to zrozumieć i komentować. W czasach, gdy kobiety stają na czele katedr uniwersyteckich, operują i ratują życie chorym, kierują rządami i czynnie wpływają na życie w wielu krajach, są mężczyźni, którzy chcą je zamknąć w domach, a ich aktywność ograniczyć do prac domowych, wychowywania dzieci i służenia mężczyznom.

Do najostrzejszych wypowiedzi ks. Henryka Hosera względem Agathy Uwilihgiyimany doszło wówczas, gdy w 1992 roku została rwandyjskim ministrem edukacji. Jej pomysł edukowania dziewczynek na równi z chłopcami, edukacja dorosłych kobiet analfabetek, edukacja seksualna to tematy sporów z ks. Henrykiem Hoserem. Do największego starcia doszło, gdy pani minister edukacji podjęła decyzję o powszechnym edukowaniu niezamężnych matek. Takie kobiety w tym społeczeństwie budziły spore emocje, choć było ich w tym kraju bardzo dużo. Trudno wręcz uwierzyć, że pod koniec dwudziestego wieku, gdy rwandyjska pani minister edukacji zaledwie podjęła próbę wyrwania tych kobiet z marginesu społecznego, spotkała się ze zdecydowaną krytyką szefa komisji do spraw rodziny episkopatu rwandyjskiego. A kto wówczas pełnił te funkcję?

W dniu 18 lipca 1993 roku Agatha Uwilihgiyimana została pierwsza kobietą w Rwandzie, która stanęła na czele rządu. O emocjach jakie to wywołało w konserwatywnych kręgach kościelnych możemy pisać długo. Także wielu polityków rwandyjskich patrzyło na panią premier z wyraźną niechęcią. Pierwsza pani premier była niezwykle aktywna we wszystkich przemianach społecznych w Rwandzie, o czym świadczą wszystkie działania jakie wówczas podejmowała ona sama i jej rząd. Ale wszystkie one zostały przerwane w dniu 7 kwietnia 1994 roku.

 

Dzień wcześniej zginęli w katastrofie lotniczej prezydenci Rwandy i Burundi z plemienia Hutu. Zgodnie z konstytucją Rwandy, w chwili śmierci prezydenta jego obowiązki przejmował szef rządu. W tym dniu premierem była Agatha Uwilingiyimana, a więc ona przejęła obowiązki prezydenta. Pełniła je jednak zaledwie przez 14 godzin…

Do jej domu, gdzie mieszkała z mężem, którym był Ignace Barahira, i małymi dziećmi, wdarli się żołnierze z plemienia Hutu z Rwandyjskiej Gwardii Prezydenckiej i dokonali brutalnego wymordowania: pani premier, jej rodziny oraz całej jej ochrony. O tym co zrobiono wtedy z ciałem zamordowanej kobiety trudno nawet pisać spokojnie po latach. Żołnierzy z jej osobistej ochrony, w tym także europejskich żołnierzy ONZ-MINUAR, wymordowano, wykastrowano i wypatroszono jak wieprze w rzeźni. Ich zbiorowa mogiła to do dziś wstydliwy symbol barbarzyństwa jaki się wówczas dokonał w tym kraju. Ale to dopiero były pierwsze tak dramatyczne i krwawe wydarzenia w tym kraju. Jeszcze gorsze sceny rozegrały się w kolejnych miesiącach, o czym jeszcze wspomnimy w kolejnych odsłonach tego cyklu.

A jak na brutalną śmierć pani premier, jej bliskich i ochrony zareagował ks. Henryk Hoser? Czy wypowiedział się o tym publicznie? Wspomniał ofiary w swoich wywiadach po latach? Czy może jako osoba duchowna potępił barbarzyństwo i okrucieństwo oprawców? A może skomentują to obecni obrońcy arcybiskupa? Do jednego, wręcz kompromitującego, wywiadu abp Henryka Hosera jeszcze powrócimy.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach „Abp Henryk Hoser” Część 10 i 11

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część X.

Młody pallotyński ksiądz trafił do Afryki w 1975 roku. W Rwandzie Księża Pallotyni pracowali już od czterech lat. Można założyć, że kiedy ks. Henryk Hoser podjął w Rwandzie obowiązki misjonarza, był pełen młodzieńczego entuzjazmu, energii i kipiał wręcz nowymi pomysłami. To typowe dla wielu młodych kapłanów w ich początkowym okresie kapłaństwa. Niestety, ten początkowy entuzjazm często krytykowany i hamowany przez kościelnych przełożonych, po latach przechodzi w fazę walki takiego kapłana o godności, stanowiska, władzę w Kościele. Po pewnym czasie, taki dawny entuzjasta w sutannie lub w habicie, sam krytykuje swoich młodszych współbraci w kapłańskie i hamuje ich młodzieńczy entuzjazm. Trudno pozbyć się wrażenia, że właśnie takie okresy w swoim misyjnym życiu przechodził także potomek dawnych warszawskich ogrodników w pallotyńskiej sutannie.

Zaczął jednak bardzo entuzjastycznie i niezwykle ciekawie. Był nie tylko oddanym krzewicielem katolickiej wiary, ale także oddanym lekarzem, co w warunkach afrykańskiego kraju misyjnego jakim była Rwanda, było niezwykle cenne. Zaczął jako zwykły wikary w jednej z parafii w stolicy kraju, Kigali. Jego ówcześni współpracownicy wspominają go z tego okresu czasu jako niezwykle miłego, uczynnego i oddanego kapłana. Jeszcze kiedy trafił do szpitala rejonowego w Kabgayi, opinie o nim były niezwykle pozytywne. Bardzo umiejętnie łączył bowiem funkcje duszpasterskie z obowiązkami kapłańskimi.

Przełomem okazał się w życiu misjonarza podobno rok 1978, gdy na czele Kościoła Powszechnego stanął polski papież, Jan Paweł II (1920-2005). Wtedy młody polski misjonarz i ceniony lekarz coraz częściej zaczął przypominać swojemu rwandyjskiemu otoczeniu, że Kościół jest hierarchiczny, a on nie zamierza przez resztę swojego życia być jedynie zwykłym misjonarzem.

Jedną z obsesji ks. Henryka Hosera była kwestia naturalnej regulacji urodzeń. Sprawa nie byłaby dziwna, gdyby nie dotyczyła realiów życia w Afryce w latach osiemdziesiątych XX wieku. Pamiętamy wszyscy jakie znaczenie miała ta kwestia w polskim Kościele w duszpasterstwie także wielu księży nad Wisłą. Nie robiła nigdy na nich większego wrażenia pedofilia, homoseksualizm duchownych, a także nieślubne dzieci osób życia konsekrowanego, ale tabletka antykoncepcyjna czy prezerwatywa użyta nawet w związku małżeńskim zawartym w Kościele, była dla nich nie do zaakceptowania.

Kiedy młody ks. Henryk Hoser był jeszcze podporządkowany swoim pallotyńskim przełożonym, pochodzącym z krajów Zachodniej Europy i był przez nich finansowany i kontrolowany, sprawa naturalnej regulacji urodzeń nie była aż tak palącym problemem. Kiedy jednak sam zaczął być znaczącym księdzem w hierarchii Pallotynów w Rwandzie, konflikt na tle antykoncepcji i naturalnej metody urodzeń był nieunikniony. Ich pierwszymi ofiarami w tej sytuacji zostały siostry zakonne i świeckie misjonarki pochodzące z Europy Zachodniej.

Kobiety w habitach, tym bardziej misjonarki świeckie pracujące na misjach w Afryce, nawet jeżeli same rozumiały oficjalną naukę Kościoła Katolickiego w kwestii antykoncepcji i naturalnej regulacji urodzeń, to jednak wiedziały dobrze, że w warunkach afrykańskich, pewne zasady muszą też zostać zweryfikowane. Czarne kobiety podporządkowane swoim ojcom, braciom, a potem mężom, pozbawione elementarnej edukacji, a często nawet praw obywatelskich, nie miały możliwości domagania się prawa do sprawdzania swojej płodności. W życiu takich kobiet częściej dochodziło do gwałtów, przemocy domowej, a nawet śmierci z rąk mężczyzn, niż do możliwości negocjacji z partnerem czy mężem, w kwestii tego czy w danym dniu może czy nie może podjąć współżycie seksualne. Tylko ktoś oderwany od rzeczywistości i realiów życia takich kobiet mógł zakładać, że taka afrykańska kobieta miała jakiekolwiek możliwości codziennego badania sobie temperatury ciała, że w ogóle ma dostęp do jakiegokolwiek termometru, a jeżeli już ma, to że jakikolwiek mężczyzna uwzględni to w swoim oczekiwaniu jej całkowitego oddania się jego potrzebom i zachciankom.

Jak do tego dodamy dramatyczny rozmiar pandemii AIDS, szalejącej na całym afrykańskim kontynencie, także w Rwandzie, to zrozumiemy jak bardzo wymagania moralne i nakazy względem podwładnych ks. Henryka Hosera, rozmijały się z codziennością w pracy sióstr i świeckich misjonarek.

Kobiety te sprowadzały ze swoich krajów pochodzenia, jak dawniej od lat po cichu i nieformalnie, środki antykoncepcyjne i rozdawały je kobietom w swoich placówkach misyjnych. Robiły to co od zawsze w misjach protestanckich było czymś oczywistym. Ale teraz był ks. Henryk Hoser…

Interweniował w Watykanie, domagał się konsekwencji kanonicznych i z czasem wygrywał. Internet jest pełen materiałów i wspomnień sióstr zakonnych pochodzących z Ameryki Północnej czy krajów Europy Zachodniej, które po kilkudziesięciu latach pracy na misjach zostały odwołane, a niektóre nawet usunięte z zakonów i pozbawione środków do życia. Nie pomagały pisane raporty do samego Watykanu, o sytuacji niewykształconych kobiet w krajach misyjnych. Mężczyźni w sutannach zawsze wiedzieli lepiej, co jest dobre i właściwe dla kobiet na całym świecie. Wiedział to także ks. Henryk Hoser w Rwandzie i jego wielki protektor w białej papieskiej sutannie.

Więc kiedy teraz obrońcy abp Henryka Hosera podkreślają jak wielką rolę odegrały jego działania na tym polu, chociażby powołana przez niego Rwandyjska Akcja Rodzinna, zajmująca się przede wszystkim naturalną regulacją urodzeń czy kierowane przez niego Stowarzyszenie Ośrodków Lekarskich w Kigali, niech pomyślą o milionach rwandyjskich kobiet i setkach milionów innych kobiet afrykańskich, ich realiach codziennego życia. Niech pomyślą o milionach zarażonych na AIDS, w tym dzieciach, które w afrykańskich warunkach medycznych czekała jedynie śmierć w męczarniach. Niech pomyślą także o niechcianych dzieciach rodzonych przez zdesperowane, a często gwałcone matki, których często jedynym celem w życiu była śmierć głodowa. Czy to wszystko było warte tego, aby jakiś zdesperowany i oderwany od realiów życia kapłan z dalekiej Polski gonił za tymi kobietami z termometrem i zapewniał sobie dobre samopoczucie…?

Z czasem jednak jego ambicje wzrosły i już nie chodziło tylko o uszczęśliwianie rwandyjskich kobiet termometrem i naturalną regulacją urodzeń. Rozpoczął się nowy etap w jego rwandyjskiej karierze.

Ciąg dalszy nastąpi…

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część XI.

Medialni „adwokaci” i liczni publiczni obrońcy niedawno zmarłego arcybiskupa Henryka Hosera nieustannie powtarzają, jakim ciepłym, oddanym i zawsze wiernym chrześcijańskim wartościom był ten znany hierarcha. Bo jeżeli ktoś na początku kariery duchownego wyjeżdża na misje do biednego kraju afrykańskiego, a więc poświęca się nieznanym ludziom, leczy ich często za darmo i z pełnym poświęceniem, to czy nie jest kimś wyjątkowym?

I tu pewna mała dygresja. Przeciętnemu mieszkańcowi naszego kraju tak właśnie kojarzy się każdy ksiądz, zakonnica czy świecki misjonarz, który nagle porzuca wygodne życie i wyjeżdża do kraju misyjnego na wiele lat. Tyle, że jest to tylko jedna strona misji. Jest jeszcze druga. Przeprowadziłem dziesiątki rozmów z misjonarzami oraz z byłymi misjonarzami i chciałbym zburzyć nieco ten sielankowy obraz pracy misyjnej.

Są misjonarze ciężko pracujący w odległych i zapominanych przez ludzi i Boga placówkach duszpasterskich, w pełni oddanych swoim wiernym, którzy często są dla nich jedynym światełkiem w tunelu na inne, najczęściej lepsze życie. Tym ludziom zawdzięczają nie tylko nową religię, ale także jedyną edukacje dla siebie i swoich dzieci, ochronę zdrowia, dostęp do wody, lepsze warunki uprawy roli, a niekiedy możliwość innej ścieżki kariery zawodowej w życiu.

Ale często misjonarze z Ameryki Północnej czy Europy, po kilku latach pracy w dżungli na odległych placówkach misyjnych, przechodzą do miejscowych elit politycznych, kręgów finansowych, często także elit działających na pograniczu prawa, w kraju misyjnym. Wtedy pracują w dużych miastach, w budynkach, które są w pełni klimatyzowane, jeżdżą luksusowymi samochodami za kwoty niewyobrażalne dla ich kolegów misjonarzy z dżungli, a także ich rodzin w krajach ich pochodzenia. Przypomina to niekiedy permanentne elitarne safari na afrykańskim kontynencie… Kto był, najczęściej przez tydzień lub dwa, to wie o czym piszę. Kiedyś poświęcę temu odrębny cykl i pokażę szokujące zdjęcia, które ujawnią czytelnikom dwa oblicza misji.

Taka również metamorfoza zaszła, jak sądzę w życiu pallotyńskiego misjonarza, ks. Henryka Hosera. Był bowiem Hoser z lat 1965-1978, ale wszystko się zmieniło w latach pontyfikatu polskiego papieża. Wtedy z każdym rokiem jego pozycja w hierarchii rwandyjskiego Kościoła rosła w zawrotnym tempie. Rosły także jego wpływy w stosunkowo małym episkopacie tego kraju. I prawdopodobnie poprzez te rosnące wpływy w episkopacie, dotarł do elit politycznych Rwandy.

Nikt z jego obrońców nie był w stanie wyjaśnić mi, co z tego mieli biedni mieszkańcy tego kraju. Co zatem, poza własnymi ambicjami misjonarza z kraju papieża, wynikało z jego czynnego udziału w życiu towarzyskim elit politycznych Rwandy? Z jego kontaktów z politykami rządzącymi tym krajem, z prezydentem Juvenalem Habyavimanem na czele. Do osoby prezydenta tego kraju jeszcze powrócę w kolejnych odcinkach tego cyklu.

Już nie pracował wtedy w odległym od stolicy prymitywnym szpitaliku w dżungli, a było takich setki w całym tym kraju, do których docierało większość najbiedniejszych Rwandyjczyków. Już nawet nie pracował w regionalnym szpitalu w Kabgayi, gdzie zaczynał swoją lekarską karierę na afrykańskim kontynencie, o czym wspominałem we wcześniejszych odcinkach tego cyklu. Załatwił sobie pracę w szpitalu uniwersyteckim w Butare, gdzie został zapamiętany jako katolicki fanatyk, propagator naturalnej metody urodzeń, walczący z prezerwatywami i tabletkami antykoncepcyjnymi. W szpitalu ludzie umierali wokół, a on usuwał z pracy medyków z różnych krajów świata oraz personel rwandyjski, bo ta walka z prezerwatywami i „grzesznymi tabletkami” była dla niego priorytetem. Nie wchodzę tutaj w żadną debatę ze zwolennikami lub przeciwnikami antykoncepcji w wersji Kościoła Katolickiego, ale proszę pamiętać, że działo się to w szpitalu uniwersyteckim afrykańskiego kraju, gdzie szalało AIDS, a ludzie umierali w tysiącach…

Podkreśla się, że bohater naszego cyklu założył w 1978 roku słynne w stolicy kraju Kigali, Centrum Zdrowia Gikondo, którym kierował do swojego nagłego wyjazdu z kraju przez siedemnaście lat. Brawo. Ale szkoda, że w pamięci wielu Rwandyjczyków centrum to kojarzy się do dzisiaj z miejscem, gdzie teologia rządziła prawami medycyny.

Wszystkie dołączone do tego odcinka zdjęcia, pochodzą z rodzinnego albumu siostry arcybiskupa, Julii Hoser-Krauze, urodzonej w dniu 12 maja 1941 roku, a zmarłej w dniu 7 listopada 2012 roku.

Poprzez swoje bliskie kontakty z biskupami rwandyjskimi, ks. Henryk Hoser został powołany do wpływowych struktur w episkopacie tego kraju. Wspomina się nawet teraz po latach, że ks. Henryk Hoser rządził bez większego ograniczenia zarówno Komisją Episkopatu Rwandy do Spraw Zdrowia, a potem także Komisją Episkopatu Rwandy do Spraw Rodziny.

Także w strukturach swojego zgromadzenia jego pozycja rosła w niebywałym tempie i w niczym nie przypominała pracy skromnego pallotyńskiego misjonarza. W 1981 roku, nie bez wpływu pontyfikatu papieża Jana Pała II, został mimo młodego wieku i zastrzeżeń wielu Pallotynów pracujących w Afryce, przełożonym Delegatury Misyjnej Zgromadzenia Księży Pallotynów w Rwandzie. Został więc pierwszym Pallotynem w tym kraju. W 1988 roku został superiorem (przełożonym) Regii Zgromadzenia Księży Pallotynów na Rwandę, Zair i Belgię. A miał wtedy zaledwie 46 lat!!!

Apetyt jednak rośnie. Rosną także wpływy w strukturach Kościoła w Rwandzie. Ks. Henryk Hoser zostaje przewodniczącym Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonnych w Rwandzie. A więc kieruje wtedy strukturą wszystkich męskich zakonów i zgromadzeń zakonnych w tej części Afryki.

A więc proszę tych, którzy mnie tak ostro atakują za ten cykl, abyśmy ograniczyli emocje, a jeżeli już ktoś chce bronić zmarłego hierarchę, a mnie atakować i obrażać, to dyskutujmy o faktach, a nie o naszych osobistych wyobrażeniach o nich. Zachęcam także wszystkie „gorące głowy” do wyhamowania swoich złych emocji, bo najgorsze fakty z życia naszego „bohatera” są jeszcze przed nami.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach. „Abp Henryk Hoser” Część 6 i 7

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część VI.

Matce przyszłego arcybiskupa nie udało się postawić rodzinnego biznesu ogrodniczego na nogi. Gdy jej krewna zajmowała się jej dziećmi w dalekiej Wielkopolsce, ona walczyła o firmę i materialną przyszłość swoich dzieci. I kiedy już wydawało się, że w dramatycznej powojennej rzeczywistości pojawia się dla tej rodziny cień nadziei, komuniści upaństwowili rodzinną firmę i przekreślili plany pracowitej i niewątpliwie bardzo dobrze wykształconej kobiety.

Halina Irena Hoser władała biegle niemieckim, francuskim, angielskim i dość dobrze znała łacinę. Dzieci zapewne to właśnie jej zawdzięczają talent do języków. Uczyła ich języków obcych w domu rodzinnym i uzupełniała wiedzę, jaką wynosili ze szkoły. Na załączonym do tego odcinka zdjęciu widać rodzeństwo Hoserów z czasów dzieciństwa.

Wykształcenie na poziomie szkoły podstawowej młodzi Julia i Henryk zdobywali początkowo w Wielkopolsce, a od 1949 roku, gdy matka zabrała ich do Żbikowa, koło Warszawy, naukę kontynuowali w Szkole Podstawowej im. Marii Konopnickiej w Pruszkowie, znajdującej się przy ulicy Narodowej 26. Żbików był od lat ważnym miejscem w życiu rodziny Hoserów, gdzie krewni męża, Stryj Piotr Hoser i jego siostry, nadal prowadzili część dawnego biznesu rodzinnego, pod nazwa „Szkółki Żbikowskie”.

W 1954 roku rozpoczęli naukę w Liceum Ogólnokształcącym im. Tomasza Zana w Pruszkowie, gdzie tradycyjnie od lat, uczęszczało wielu młodych Hoserów. Uczyło tam wówczas wielu wspaniałych przedwojennych pedagogów, choć już wówczas odczuwało się już ideologiczne wpływy komunistycznej rzeczywistości. Młody Henryk, wybrał świadomie klasę z językiem francuskim, mając wyraźnie słabość do tego języka.

 

 

Nie jest prawdą, że od najmłodszych lat Henryk myślał o kapłaństwie. To mity, które powstały po latach na etapie tworzenia jego medialnego wizerunku, gdy zaczął robić błyskotliwą karierę w strukturach Kościoła Powszechnego, a liczne media coraz wyraźniej atakowały go za jego kontrowersyjne działania i wypowiedzi. Prawdą jest natomiast, że od najmłodszych lat był ministrantem, ale tego życzyła sobie jego matka. Gdy jako chłopiec miał kłopoty z ministranturą, bo służący wówczas do Mszy Świętej ministrant, był zobowiązany do znajomości wszystkich łacińskich odpowiedzi kapłanowi przy ołtarzu, matka sama wyuczyła go na pamięć łacińskiego tekstu całej Mszy. Młody Henryk na wyrywki recytował wtedy po łacinie, nie tylko kwestie ministranta, ale także celebransa. Matka nie pozostawiła mu nawet wyboru. Co ciekawe, jego siostra wspominała po latach, że ta łacińska „tresura” matki była na tyle skuteczna, że nawet ona nauczyła się całej przedpoborowej Mszy Świętej na wyrywki, ale oczywiście nigdy jako dziewczynka nie miała szansy stanąć przy ołtarzu. Natomiast po pewnym czasie, odprawianie „mszy w domu”, stało się częstą zabawą dzieci. Henryk odprawiał „domową mszę”, a jego ministrantem była jego siostra Julia.

Dzieci miały swoje tajemnice i niewątpliwie były ze sobą niezwykle zżyte emocjonalnie. Z czasem te tajemnice „przerabiano” na potrzeby kościelnej kariery brata, ale mimo to nadal kilka z nich żyje swoim życiem.

Jedną z takich tajemnic jest kwestia wyboru zawodu przez młodego Henryka. Do dziś krążą w Internecie i w licznych katolickich mediach mity o tym, jak to się stało, że dojrzewający Henryk został studentem medycyny, mimo iż rzekomo od wczesnego dzieciństwa miał mieć powołanie do kapłaństwa, gdyż tak zadecydował sam Bóg, który go wybrał i powołał.

Otóż pozostawiając te „pobożne” opowieści gorliwym katolikom, którzy potrzebują najwyraźniej takich interpretacji, warto wspomnieć o innych prozaicznych faktach z życia przyszłego hierarchy.

Jeszcze na etapie nauki w liceum, młody Henryk poznał o kilka lat starszego od siebie studenta medycyny, którym się zafascynował. Znajomość była burzliwa i niezwykła, a młody Henryk zaangażował się w tę znajomość do tego stopnia, że wzbudziła ona wyraźnie niepokój jego katechety i spowiednika, a wkrótce także samej matki.

Prawdopodobnie to ten młody student medycyny ofiarował młodemu licealiście książkę Maxenca van der Meerche’a „Ciała i dusze”. Lektura ta pochłonęła Henryka bez reszty. Mimo iż najbliższa rodzina robiła wiele, aby wpłynąć na młodego człowieka, on zadecydował, że pójdzie w ślady swojego starszego przyjaciela. Został studentem medycyny. Był rok 1960.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część VII.

W latach 1960-1966 Henryk Hoser był studentem Akademii Medycznej w Warszawie. Wiele obecnie dostępnych źródeł pisanych i wspomnień jego danych kolegów jednoznacznie wskazuje na to, że nigdy nie miał kłopotów z nauką, był niezwykle zdolnym studentem i zapowiadała się przed nim wspaniała przyszłość, a być może nawet kariera naukowa na tej znanej medycznej uczelni (obecnie jest to Warszawski Uniwersytet Medyczny).

Były to jednak niezwykle trudne czasy, gdy na wszystkich studiach na państwowych uczelniach, niepodzielnie ingerowała ideologia, polityka i propaganda partyjna, jedynej, „słusznej” opcji. Nie inaczej było także na tej warszawskiej uczelni medycznej. Jednym z organów ingerencji bieżącej polityki w życie wszystkich studentów, bez względu na to czy mieli być w przyszłości lekarzami, inżynierami, politykami, prawnikami czy nauczycielami, była studencka organizacja o nazwie Zrzeszenie Studentów Polskich, przemianowana wkrótce w Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. Była to partyjna przybudówka na każdej uczelni, w pełni kontrolowana przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, bez wiedzy której nic na uczelni nie miało prawa zaistnieć.

Rządząca partia kierowała na front uczelniany swoje najlepsze kadry, a z drugiej strony najzdolniejsi i najwierniejsi działacze Zrzeszenia, a potem Związku, stawali się naturalnym zapleczem kadrowym partii. Wystarczy poznać nazwiska działaczy studenckich tych organizacji i porównać z późniejszymi nazwiskami znanych w całym kraju działaczy komunistycznej władzy. Krąg się zamyka. W latach 1960-1973 jednym z najważniejszych działaczy Zrzeszenia, a potem Związku, był Stanisław Ciosek (rocznik 1939), późniejszy znany działacz PZPR, także sekretarz Komitetu Centralnego i ambasador Polski w Moskwie.

Najwierniejszych, a zarazem najpodlejszych, kierowano do struktur, które ostatecznie decydowały, niekiedy bardziej niż władze uczelni o losach i życiu tysięcy studentów. Jednym z takich organów był zawsze uczelniany sąd koleżeński ZSP, a potem SZSP. Sąd taki wydawał wyroki na koleżanki i kolegów, relegował ich z uczelni i pozbawiał możliwości dalszego kształcenia. A powodem otrzymania takiego „wilczego biletu” na resztę życia, nie były względy dydaktyczne czy kłopoty w nauce, a jedynie względy ideologiczne. Dzisiaj trudno jest nawet wyjaśnić wielu młodym ludziom jak taki szatański system funkcjonował, ale studenci z lat stalinowskich, gomułkowskich czy nawet gierkowskich, zapewne te czasy jeszcze dobrze pamiętają.

Miały swoje własne sądy koleżeństwie oddziały Zrzeszenia czy Związku na wszystkich uczelniach w kraju, miała je także Akademia Medyczna w Warszawie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. I zapewne teraz zadajecie sobie Państwo pytanie, kto stał wówczas na czele tego sądu przez te lata. Otóż spieszę donieść, że kierował nim student wydziały lekarskiego, Henryk Hoser (rocznik 1942), ten sam, który później został księdzem i arcybiskupem.

To był niezwykle drażliwy temat dla Księdza Arcybiskupa. Nigdy tak naprawdę nie chciał odpowiadać na pytania o ten okres swojego życia. I chyba wiadomo dlaczego tak reagował. Natomiast jego obrońcy, którzy w ostatnich latach jego życia wręcz stawali na głowie, aby ten temat załagodzić, także ci z tytułami naukowymi, prześcigali się wręcz w interpretacjach. I tak dowiadujemy się, że jako przewodniczący sądu koleżeńskiego, student Henryk Hoser zajmował się jedynie warunkami bytowymi studentów, rozdawał koleżeństwu miejsca w akademikach, dbał o ich wakacyjny wypoczynek i tak dalej. Doprawdy, działał jak nie sąd koleżeński na uczelni. I nikt tego nie zauważył. Nie zauważyła tego organizacja partyjna na warszawskiej Akademii Medycznej, partyjne władze tej uczelni, o warszawskich i centralnych strukturach partii i służb specjalnych PRL nie wspominając.

Nawiasem mówiąc, latach 1960-1966 sąd koleżeński Zrzeszenia podjął decyzje o usunięciu przeszło kilkuset studentów. Jego przewodniczący jednak, nie miał z tym zupełnie nic wspólnego. Jak więc widzimy cuda się zdarzają nawet w komunistycznych strukturach uczelnianych…

Aż mi brakuje wyznań obrońców Henryka Hosera, przewodniczącego sądu koleżeńskiego Zrzeszenia na AM w Warszawie o tym jak to w ramach struktur sądu wręcz duszpasterzował, podnosił tym samym poziom życia religijnego wszystkich studentów, a każde obrady sądu rozpoczynał modlitwą…

Ale jest jeszcze jeden jakże ciekawy aspekt z życia studenta medycyny Henryka Hosera, z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. A mianowicie coś tak oczywistego jak codzienne życie studenckie, a tym samym burza hormonów w ciele każdego młodego mężczyzny. Tym bardziej gdy studiuje się medycynę, niemal codziennie ogląda i bada ciało ludzkie, a otaczają go młode i piękne dziewczyny.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

 

 

Andrzej Gerlach. „Abp Henryk Hoser” Część 4 i 5

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część IV.

Rodzina Hoserów miała wiele tajemnic, których zapewne nigdy do końca nie poznamy. Te tajemnice stały się tym bardziej tajemne, gdy jeden z Hoserów stał się katolickim hierarchą, a tym bardziej wówczas, gdy został on ordynariuszem warszawsko-praskim, którego często kontrowersyjne wypowiedzi jak również działania, budziły tym większe zainteresowanie mediów i opinii publicznej. Wiele tajemnic związanych jest ze słynną rezydencją rodową Hoserów, reprezentacyjną kamienicą pod adresem Aleje Jerozolimskie 51 w Warszawie (do 1939 roku był to numer 45).

Kamienica została wybudowana w latach 1904-1905 na warszawskich gruntach Zakładu Ogrodniczego Braci Hoser, jako dowód snobizmu rodziny przyszłego arcybiskupa. Każdy element tej kamienicy miał świadczyć o znaczeniu rodziny Hoserów, o ich ogromnych dochodach i coraz większym znaczeniu w społeczności Warszawy, doby panowania dynastii Romanowów.

Nie wiemy kto tak naprawdę był architektem tego domu. Padają tu różne nazwiska znanych i wpływowych architektów epoki, ale wśród nich pojawia się nazwisko architekta z rodziny Hoserów, Pawła Hosera. Urodził się w dniu 24 sierpnia 1864 roku w Warszawie jako syn Piotra i Emilii z domu Bohme. Jako nieliczny z rodziny Hoserów nie zajmował się początkowo rodzinnym biznesem ogrodniczym, pracował jako znany w środowisku architekt. Ale z czasem dołączył do rodzinnego biznesu jako dyrektor cegielni w Żbikowie. Żbików to była niezwykle ważna część biznesu całej rodziny. Jednym z jego elementów była właśnie ta cegielnia.

Przez całe swoje życie podkreślał swoje niemieckie pochodzenie z którego był niezwykle dumny. Mówił przeważnie po niemiecku. Przez lata rodzina ukrywała ten fakt, jak również to, że jako znany architekt chętnie projektował także świątynie protestanckie. Paweł Hoser zmarł w okupowanej Warszawie w dniu 2 września 1943 roku.

Jego bratem był Piotr Hoser II (1857-1939), mąż Antoniny z domu Popiel, wykładowca akademickiego Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Autor licznych i bardzo ważnych publikacji z dziedziny ogrodnictwa. Jego synem był Piotr Tadeusz Hoser (ur. 1901).

Dom rodziny Hoserów był przepiękny. Każdy element jego elewacji był tu przemyślany i ważny. Każdy bowiem coś symbolizował i nawiązywał do losów rodziny. Równie piękny był także wewnątrz. Ten dom był nie tylko siedzibą firmy i siedzibą rodową, ale także odgrywał niezwykle ważną rolę w biznesie. Na pierwszym piętrze kamienicy znajdowała się, słynna w całym mieście cieplarnia, w której od lat hodowano specjalne rośliny wymagające wyższych temperatur.

O warszawskim domu Hoserów mówiło całe miasto. Ale nie zawsze mówiło dobrze. W domu tym bowiem Paweł Hoser prowadził słynny warszawski kantor, który przyjmował w depozyty mienie ruchome tych, którzy popadli w kłopoty finansowe. Biżuteria, kosztowności, dzieła sztuki i inne wartościowe przedmioty przechodziły w tym domu z rąk do rąk. I mało kiedy wracały do zadłużonych ich dawnych właścicieli. O wyjątkowej pazerności właścicieli tego kantoru krążyły niemal legendy. Wiele przejętych w ten sposób przedmiotów po pewnym czasie było sprzedawana z kolosalnym zyskiem. Także poza granicami kraju. Nawet warszawscy Żydzi, słynący też z podobnej działalności, na warszawski kantor przy Alejach Jerozolimskich 45, patrzyli z zawiścią, ale i często z zazdrością. Hoserowie zawsze wiedzieli, że wszystko co wezmą do rąk musi szybko zamieniać się w gotówkę lub przynosić im inny znaczący dochód. I tak było przez pokolenia.

O innych działaniach i finansowych sukcesach rodziny można by pisać wiele. Ale przyszedł wrzesień 1939 roku. Wybuchła wojna…

Ciąg dalszy nastąpi…

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część V.

Wybuch drugiej wojny światowej był wstrząsem dla milionów rodzin. Był także niewątpliwym wstrząsem dla rodziny Hoserów. Pomimo iż Hoserowie mieli niemieckie pochodzenie, a wielu członków tej rodziny było wręcz z tego dumnych i często podkreślało swoje niemieckie pochodzenie, to podczas okupacji niemieckiej Hoserowie zachowali się bardzo godnie, a kilku z nich nawet należało do zbrojnego podziemia i walczyło z niemieckim okupantem.

Stryj przyszłego arcybiskupa, Konstanty Hoser, należał do konspiracji, a podczas Powstania Warszawskiego walczył w Śródmieściu, w kompanii szturmowej Szafrański i posiadał konspiracyjny pseudonim „Andrzej”. W strukturach zbrojnego podziemia czynny udział brali także dziadek, Henryk Hoser (1870-1944) i ojciec arcybiskupa, Janusz Henryk Hoser (1901-1944).

Dziadek hierarchy, Henryk Hoser, urodził się w dniu 8 października 1870 roku w Warszawie jako syn Piotra. Jego syn, ojciec przyszłego arcybiskupa, urodził się w dniu 6 września 1901 roku, także w stolicy. Ożenił się z Haliną Ireną z Zabłońskich (1908-1993), prawdopodobnie w 1940 roku w Parafii pod wezwaniem Św. Barbary w Warszawie (data i miejsce ślubu są tu jednak kwestionowane).

Obaj panowie, dziadek i ojciec arcybiskupa, należeli do Narodowych Sił Zbrojnych i z znani byli ze swoich skrajnie prawicowych poglądów. Podobno byli także niezwykle krytycznie nastawieni do Żydów, co w okresie okupacji i zagłady tego narodu było częstym zjawiskiem w szeregach NSZ. Osoby blisko związane z rodziną tłumaczyły to tym, że przez pokolenia warszawscy biznesmeni pochodzenia żydowskiego byli naturalnymi konkurentami Hoserów w biznesie. Rodzina Hoserów przez długie lata ukrywała członkostwo swoich przodków w NSZ i ich antysemityzm, a kiedy tylko była mowa o ojcu i dziadku arcybiskupa podawano, że byli członkami Armii Krajowej. Nasiliło się to głównie po tym, kiedy to ordynariusz warszawsko-praski popadł w znany i głośny konflikt ze swoim podwładnym, ks. Wojciechem Lemańskim (rocznik 1960), a tłem konfliktu były także kwestie antysemickie. Ale do tego wątku powrócę w kolejnych odsłonach tego cyklu.

Do największego dramatu w rodzinie Hoserów doszło jednak podczas Powstania Warszawskiego, gdy na Woli hitlerowscy oprawcy niemieccy i wspierający ich sojusznicy ukraińscy, dokonywali rzezi całej ludności tej warszawskiej dzielnicy. W dniu 5 sierpnia 1944 roku Henryk Hoser (1870-1944) i jego syn Janusz Henryk Hoser (1901-1944) zostali obaj zamordowani na dziedzińcu Fabryki Franaszka. Ciał zamordowanych mężczyzn nigdy nie odnaleziono, a rodzina o śmierci swoich krewnych dowiedziała się dopiero po wielu miesiącach, gdyż podczas rzezi Woli rodzina łudziła się, że trafili do niewoli i kiedyś powrócą do domu.

 

 

 

Janusz Henryk Hoser osierocił wówczas dwoje dzieci: starszą córkę Julie Hoser, urodzoną w dniu 2 maja 1941 roku i jej młodszego brata, Henryka Hosera, urodzonego w dniu 27 listopada 1942 roku, bohatera naszego obecnego cyklu. Żona i dzieci Janusza Henryka uratowały się wówczas tylko dlatego, że w okresie rozgrywającego się w Warszawie dramatu przebywały w podwarszawskiej Podkowie Leśnej.

Po upadku powstania matka i dzieci zostały wysiedlone ze stolicy i jako popowstaniowi tułacze trafili do Krakowa, a potem do małopolskiej Rabki. Dopiero w 1946 roku rodzina trafiła do Śremu Wielkopolskiego, do rodziny swojej matki. Halina Irena Hoser powróciła do zrujnowanej stolicy, gdzie podjęła próbę ratowania i odbudowy rodzinnej firmy, a jej dzieci wychowywała bliska krewna, ciocia Urszula. Dzieci mieszkały ze swoją ciotką w folwarku Kawcze, której właścicielką była ich babka Marta Zabłońska, matka Haliny Ireny. Ze swoją matką dzieci widywały się okazjonalnie, tylko wówczas, gdy przyjeżdżała ona z Warszawy, co być może miało istotny wpływ na to, że dzieci tak bardzo zżyły się emocjonalnie ze sobą. Będzie to miało znaczenie w ich dalszym życiu, ale o tym napisze więcej w kolejnych odsłonach tego cyklu.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Andrzej Gerlach „Abp Henryk Hoser” Część 2 i 3

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) –część II.

Ten swój cykl zacznę od krótkiej i niezwykle ciekawej historii rodziny zmarłego hierarchy, gdyż abp Henryk Hoser w przeciwieństwie do większości naszych biskupów, pochodził z niezwyklej rodziny, w której obok niezwykle chwalebnych zdarzeń, zdarzały się także epizody mniej chwalebne, co niezwykle starannie ukrywano przez lata, szczególnie wówczas, gdy potomek tego rodu piął się po drabinie kościelnych awansów.

Rodzina Hoserów zawsze podkreślała swoją polskość i swój niezwykły patriotyzm, a ordynariusz warszawsko-praski w mediach prawicowych i skrajnie katolickich, podkreślał to z niezwykłym uporem. Oczywiście, wielu członków rodu dało dowody swojego przywiązania do polskości, ale nie zawsze tak bywało.

 

 

 

Rodzina niezwykle zasłużona dla niemieckojęzycznego Augsburga, już od co najmniej XV wieku jest wymieniana w składzie tego patrycjatu miejskiego. Nie tylko zasiadali w radzie miasta, ale także rozwijali swój biznes i się bogacili, co z czasem uczyniło ich jedną ze znaczących rodzin w tym mieście. Nie wiemy co było bezpośrednim powodem tego, że jedna z gałęzi tego bogatego rodu przeniosła się do Czech rządzonych przez wieki przez niemieckojęzycznych władców. I tam nie tylko rozwijali swój rodzinny biznes, ale także z pokolenia na pokolenie coraz bardziej się bogacili. I tu pierwsza ważna cecha charakteru, która charakteryzowała jej członków od pokoleń. Hoserowie od zawsze wiedzieli, że trzeba trzymać i wspierać aktualnie rządzących, pracować jedynie dla tych, którzy są wpływowi i bogaci oraz przy których może równocześnie stale rosnąć ich własna zasobność portfela. I ta zasada zawsze się sprawdzała w tej rodzinie. Nie wspominam tego bynajmniej jako jedynie zarzutu, ale podkreślam tę cechę charakteru jako pewną prawidłowość, która sprawiła, że rodzina Hoserów była od pokoleń i jest do tej pory taka jaka jest i jej wpływy finansowe, biznesowe, rodzinne koligacje czy powiązania towarzyskie sięgają dzisiaj równie daleko.

 

 

 

 

Do Warszawy niemieckojęzyczny ród Hoserów dotarł w 1844 roku, w przededniu Wiosny Ludów, za sprawą Piotra Hosera I (1818-1904). Był przedstawicielem tej czeskiej gałęzi rodu i przybył do Warszawy w określonym biznesowym celu. Mimo iż urodził się w 1818 roku w czeskim Svojku (w niektórych dokumentach miejscowość określana jako Schwoika), był rodowitym Niemcem, niezwykle przywiązanym do tradycji swojej rodziny. Pracował jako bardzo znany w tej części Europy ogrodnik. Mimo swojego młodego wieku, pracował już dla najlepszych i zawsze z niezwykłym sukcesem. Wśród jego pracodawców byli znani arystokraci i ludzie niezwykle zamożni i wpływowi. Młody Piotr Hoser I zajmował się ogrodami książąt Kinskych i barona Hugla. Więc kiedy został sprowadzony do Warszawy, prawdopodobnie przez kuratora Ogrodu Saskiego, Michała Bończa-Brujewicza, był już powszechnie znany w swoim fachu.

 

 

Idea odbudowy całego Pałacu Saskiego robi współcześnie w kręgach władzy prawdziwą furorę, więc dodam tu tylko, że w czasach, gdy do Warszawy przybył pradziad zmarłego arcybiskupa, Ogród Saski był niezwykle zaniedbany i wymagał ręki fachowca.

 Przez pierwsze dwa lata Piotr Hoser I pracował w zespole, ale bardzo szybko wykorzystał swoje rodowe cechy i „wykosił” swoją konkurencję, stając się wśród ogrodników Ogrodu Saskiego głównym ogrodnikiem, który decydował o wszystkich decyzjach podejmowanych w Ogrodzie Saskim. Piotr Hoser I wiedział dobrze, kto płaci, ile płaci i za co płaci. Ogród Saski z każdym rokiem zmieniał się pod wpływem ręki swojego głównego ogrodnika, piękniał i wzbudzał podziw wszystkich, a portfel głównego ogrodnika pęczniał z każdym rokiem.

Piotr Hoser I bardzo szybko zrozumiał, kto w czasach zaborów rządzi w Warszawie, kto decyduje i kto płaci. Był bezwzględny dla potencjalnej konkurencji. Król ogrodnictwa mógł być tylko jeden. Już w 1848 roku, gdy cała Europa krwawiła w okresie zmagań Wiosny Ludów, główny ogrodnik Ogrodu Saskiego inwestował w ziemię zarobione pieniądze. Inwestował je z niezwykłym rozmachem. Do tego stopnia, że brakujące kwoty pożyczał gdzie tylko mógł, ale wiedział dobrze, że inwestycja się szybko zwróci z gwarantowanym zyskiem. I tutaj ujawnia się kolejna cecha rodziny Hoserów.

 

 

 Oficjalnie Piotr Hoser kupuje ziemię pod szkółki z roślinami, krzewami ozdobnymi i drzewkami owocowymi, które następnie wykorzystuje do swoich prac ogrodniczych lub sprzedaje innym z kolosalnym zyskiem. Przy tym jako doświadczony ogrodnik inwestuje w rośliny egzotyczne, często nieznane dotychczas w Warszawie, co tym bardziej go wyróżnia w branży i podbija ceny. Ale ziemię kupuje tylko w miejscach, gdzie planowane są dalsze inwestycje miasta. Pracuje z ludźmi wpływowymi, a każda informacja o planowanych inwestycjach miejskich jest dla niego bezcenna. Zakupioną ziemię odsprzedaje wówczas jako działki budowlane, zarabiając na tym krocie. Zarobione pieniądze inwestuje w kolejne działki rolne, które dziwnym trafem snów stają się terenami budowlanymi. Biznes kwitnie jak Ogród Saski.

 

 

Prawdopodobnie w 1849 roku operatywny ogrodnik sprowadził z Czech do Warszawy swoich rodzonych braci: Pawła Hosera (1823-1881) i Wincentego Hosera (1830-1907). Biznes rodziny Hoserów wchodzi wówczas w nową fazę.

Ciąg dalszy nastąpi…

 

 

 

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) – część III.

W połowie XIX wieku powstała w Warszawie firma ogrodnicza „Bracia Hoser”. Podają tu różne daty, od 1848 do 1850, ale jedno nie ulega kwestii, że rodzinny biznes ogrodniczy kwitł z roku na rok, jak kwiaty w nim hodowane.

Prawdopodobnie, pierwszą lokalizacją należąca do braci Hoser była działka zakupiona pod adresem Nowogrodzka w Warszawie. Tak, ta sama Nowogrodzka, gdzie obecnie znajduje się „centrum dowodzenia całym światem”. Kiedy firma została przeniesiona do ścisłego centrum, na Aleje Jerozolimskie, nosiła już nazwę „Zakład Ogrodniczy Bracia Hoser”. Była to posesja wokół ulic: Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, Żurawia i Leopoldyny (czyli obecnie Emilii Plater). Ścisłe centrum, dziś warta miliony. W 1879 roku dokupiono jeszcze ziemię na Rakowcu, czyli dzisiejszy teren pomiędzy Aleją Krakowską, a 1 Sierpnia. Tamże jeden z braci, Wincenty Hoser, prowadził słynną szkółkę drzew. Potem przyszły kolejne inwestycje w ścisłym centrum miasta, a także kolejne na Woli i na Rakowcu. Zakupione grunty w podwarszawskich wsiach: Żbików i Duchcice, to dziś także dzielnice znanych miejscowości z obecnej aglomeracji warszawskiej. Słynne w branży ogrodniczej przez pokolenia „Szkółki Żbikowskie”, upaństwowione po drugiej wojnie światowej przez komunistów, powróciły w 2003 roku do potomków swoich założycieli.

 

 

 

Firma zatrudniała coraz więcej ludzi i bogaciła się bardzo szybko na pracy fizycznej swoich pracowników, pozbawionych wszelkich praw pracowniczych, co było wówczas niemal normą i nie obciąża w sposób wyjątkowy rodziny Hoserów. Do pracy ściągano ludzi z okolicznych wsi, a także dzieci, którym płacono jedynie część tego co dorosłym pracownikom. Zyski inwestowano nie tylko w nieruchomości, ale także w inne dziedziny, które gwarantowały też kolosalny zysk. Jedną z nich był słynny kantor przy Alejach Jerozolimskich 51 w Warszawie, gdzie osoby zadłużone czy postawione w sytuacji bez wyjścia, wyprzedawały lub zastawiały swój ruchomy majątek.

 

 

 

Protoplasta warszawskiej linii rodu, Piotr Hoser I w 1853 roku porzucił prace dla Ogrodów Saskich i skupił się jedynie na swoim własnym biznesie. Wspierali go w tym godnie jego bracia, wspomniany Paweł i Wincenty. Kiedy Piotr wycofał się formalnie z biznesu, zastapili go jego synowie: Piotr Ferdynand II (1857-1939), Wincenty II i Henryk (1870-1944). Piotr Ferdynand II zasłynął po latach także z działalności jako znany wykładowca akademicki i Doktor Honoris Causa dwóch uczelni: warszawskiej SGGW i Akademii Rolniczej w Poznaniu. Zmarł w styczniu 1939 roku w rodzinnym Żbikowie i został pochowany jak większość rodziny na warszawskim Cmentarzu na Powązkach. Najmłodszy z braci Henryk, był ojcem Janusza Henryka (1901-1944), ojca zmarłego przed kilku dniami arcybiskupa Henryka Hosera. Będzie o nich jeszcze mowa w kolejnych odsłonach tego cyklu.

 

 

 

 

O wyjątkowej sławie rodziny Hoserów i ich wyjątkowej roli w dziejach dziewiętnastowiecznej Warszawie może służyć fakt, czego zapewne nie zauważyli nawet niektórzy nasi poloniści, że wspomina ród Hoserów w swojej powieści z tej epoki, zatytułowanej „Lalka”, sam Bolesław Prus. Pisarz na łamach warszawskiego „Kuriera Codziennego” publikował w latach 1887-89 dzieje nieszczęśliwej miłości Stanisława Wokulskiego i Izabeli Łęckiej. Czy przypominacie sobie Państwo znamienny fragment „Lalki”, kiedy to ciotka Izabeli Łęckiej pisze do niej słynny liścik, a w nim kreśli takie zdanie: „Mój poczciwy Wokulski daje fontannę, sztuczne śpiewające ptaszki, pozytywkę, która będzie grała same poważne kawałki i mnóstwo dywanów. Hoser dostarcza kwiatów…” Nie wiemy, który to z Hoserów te kwiaty dostarczył szacownej Księżnej, autorce tego liściku, na słynną kwestę w okresie Wielkiego Tygodnia (jeżeli mnie pamięć nie myli co do szczegółów powieści), ale jak Warszawa, Hoser i kwiaty, to zapewne był to jeden z braci Hoserów lub któryś z ich synów.

 

 

 

Musieli mieć więc Hoserowie wówczas mocną i ugruntowaną pozycję zarówno finansową, towarzyską i społeczną w całej Warszawie, skoro trafili na karty „Lalki” Bolesława Prusa. Ale o prestiżu i pozycji rodziny w tym mieście najdobitniej świadczył słynny Dom Hoserów, który do dzisiaj jest świadectwem ich pozycji na przełomie XIX i XX wieku.

Ciąg dalszy nastąpi…

Henryk Hoser już nie odpowie na żadne pytania. KK nadal istnieje i zna odpowiedzi. Dlaczego nikt nie pyta?

ABP HENRYK HOSER (1942-2021) -część I.

W ostatni piątek, w dniu 13 sierpnia 2021 roku, po długiej chorobie nowotworowej i po licznych komplikacjach wynikających z przebytego koronawirusa, zmarł emerytowany ordynariusz warszawsko-praski, abp Henryk Hoser, kapłan ze Zgromadzenia Pallotynów.

W obliczu cierpienia i śmierci każdego człowieka człowiek schyla nisko głowę i wyraża swoją empatię wobec rodziny zmarłego i tych, których ta śmierć dotyka. Ale w wypadku śmierci kogoś ważnego, kogoś powszechnie znanego, a przede wszystkim kogoś, kto wywierał konkretne wpływ na życie innych ludzi, poza zadumą nad jego odejściem, mamy prawo dokonać pewnego podsumowania. Tego co zrobił w swoim życiu i czego nie zrobił, a powinien. Co powiedział i czego nie powiedział, a powinien. Jak wpłynął na życie innych ludzi i czy ten wpływ był właściwy, godny i nie krzywdzący dla innych ludzi. Takie podsumowanie należy się każdemu człowiekowi, który był osobą publiczną. Tym bardziej należy się ono biskupowi.

W polskiej tradycji mówimy od dawna, że „o człowieku zmarłym mówimy dobrze lub wcale”. Mam co do tej tego powiedzenia pewne wątpliwości, gdyż uważam, że o każdym człowieku, bez względu na to czy żywym czy zmarłym, należy mówić przede wszystkim prawdę. I tę prawdę należy mówić także nad trumną zmarłego arcybiskupa…

Zadumie nad jego trumną towarzyszą jednak padające na nią cienie. Te cienie są niezwykle bolesne i dlatego warto o nich nie tylko rozmawiać, ale także głęboko nad nimi się zadumać. Tym bardziej, gdy doczesne życie hierarchy dobiegło końca i trwają obecnie intensywne przygotowania do jego uroczystości pogrzebowych.

Najciemniejsze cienie padają z dalekiej afrykańskiej Rwandy, gdzie przed laty pracował przez ponad dwadzieścia lat, zmarły polski hierarcha. To niezwykle dramatyczne wydarzenia w historii tego afrykańskiego kraju i całego regionu. A cieniom blisko miliona ofiar tych krwawych dni towarzyszą liczne pytania stawiane zmarłemu arcybiskupowi. Na wiele z nich nigdy nie odpowiedział, a te odpowiedzi, które udzielił stoją w sprzeczności z wieloma dokumentami i wspomnieniami innych świadków tych krwawych wydarzeń.

Afrykańska tragedia to także setki tysięcy gwałtów i aktów seksualnej przemocy wobec kobiet na całym świecie. Słowa arcybiskupa o odczuciach gwałconej kobiety i ewentualnych poczęciach w wyniku tego gwałtu, powtórzone także w stosunku do polskich kobiet podczas ich ulicznych protestów sprzed kilku miesięcy, to także cienie, które padają w tych dniach na jego trumnę.

Cienie na tę trumnę padają obecnie także znad Wisły. Padają one na rzekome bruzdy na czołach dzieci, poczętych metodą pozaustrojowego zapłodnienia in vitro. Dzieci te są największą radością ich rodziców, owocem ich wielkiego poświęcenia i prawdziwej miłości. Są także darem od Boga, tak jak darem od Boga jest umysł ludzki, rozwój medycyny i talent współczesnych lekarzy. Zmarły hierarcha, mimo iż sam także lekarz ze swojego pierwszego wykształcenia, zwalczał tę metodę wszelkimi dostępnymi metodami, a za słowa które w tej walce padły nigdy nie przeprosił.

Wielokrotnie zmarły hierarcha odwoływał się w swoich wypowiedziach do etyki i moralności. Ale cieniami kryje się jego własne postępowanie jako człowieka, lekarza i jako biskupa. Jego osobisty naganny stosunek do swoich kościelnych podwładnych, opisywany ze szczegółami przez polskie media. A równocześnie milczenie w stosunku do afer z udziałem jego podwładnych, a przede wszystkich jego braci w biskupstwie.

Odniosę się więc szczegółowo do tych cieni, jakie padają w tych dniach na trumnę zmarłego arcybiskupa w odrębnym cyklu.

Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach