Spotkania przy trzepaku

Abp Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 24 i 25

ABP JULIUSZ PAETZ – część XXIV.

Ponieważ były liczne uwagi, że załączony do poprzedniego odcinka skan z dokumentem był mało czytelny, więc powrócę do tego wątku raz jeszcze, gdyż ma on ważne znaczenie do dnia dzisiejszego, chociażby w kontekście tego, kiedy Stolica Apostolska i sam papież Jan Paweł II dowiedzieli się o skandalicznych poczynaniach poznańskiego metropolity.


W dniu 10 września 2001 roku, grupa kilku osób, wpływowych księży archidiecezji poznańskiej i jedna osoba świecka, podjęła kolejną próbę poinformowania papieża o konieczności szybkiej interwencji w sprawie homoseksualnych zachowań poznańskiego hierarchy względem kleryków miejscowego seminarium. Pierwsze takie próby księża ci podjęli już w 1999 roku, ale nie było wówczas żadnej interwencji ze strony polskiego papieża, a jedyną reakcją na te działania były złośliwości ze strony abp Juliusza Paetza wobec podległych mu niepokornych księży.

Metropolitę poznańskiego o działaniach jego podwładnych w samym Watykanie, ostrzegał wówczas prawdopodobnie sam nuncjusz abp Józef Kowalczyk, zaprzyjaźniony z nim od lat. Piszę, prawdopodobnie, gdyż jest to opinia wielu księży archidiecezji poznańskiej i pracowników nuncjatury z którymi o tym rozmawiałem, ale dowodu w na to w postaci dokumentu nie posiadam.


Poznańscy księża przygotowali cztery kopie swojego listu dla delegatów Episkopatu Polski na Synod Biskupów w Rzymie. Synod ten, o ironio, podejmował z osobistym udziałem papieża Jana Pawła II debatę o roli posługi biskupiej w Kościele Powszechnym. Problem abp Juliusza Paetza wpisywał się w treść obrad synodu i mógł posłużyć jako ważny element w toczącej się na nim debacie. Chodziło także o to, aby papież wiedział z pierwszej ręki, że homoseksualizm poznańskiego ordynariusza jest już tematem publikacji w prasie ogólnopolskiej, chociażby w „Faktach i Mitach” wydawanych od lat przez byłego księdza katolickiego.

A oto pełna treść tego listu:

„Ekscelencjo Najprzewielebniejszy Księże Arcybiskupie. Zwracamy się do Waszej Ekscelencji, jako delegata Episkopatu Polski na tegoroczną sesję Synodu Biskupów w Rzymie, poświęconą posłudze biskupów. Prosimy o podniesienie podczas obrad synodalnych kwestii możliwości obrony kościoła lokalnego przed niemoralnymi, błędnymi lub szkodliwymi działaniami miejscowego biskupa.

Ośmielamy się o to prosić w związku z sytuacją, której od pewnego czasu doświadczamy w Archidiecezji Poznańskiej. Chodzi o działania Księdza Arcybiskupa Juliusza Paetza, które przez osoby bezpośrednio nim dotknięte (w tym przez kleryków Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu) odbierane są jako homoseksualne.

Jak zapewne Waszej Ekscelencji wiadomo w ostatnim czasie sprawa ta dotarła do opinii publicznej za sprawą jednego z antykościelnych czasopism. Szkoda jest tym większa, że dla wielu osób, nie tylko w Poznaniu, publikacja ta jest tylko głośnym wypowiedzeniem sprawy im od dawna wiadomej – i dlatego nie jest traktowana jako wrogów Kościoła.

Niżej podpisani, obawiając się takiej właśnie szkody dla Kościoła, od blisko dwu lat starali się zapobiec niebezpieczeństwu, także zwracając się w tej sprawie z udokumentowanymi informacjami do Stolicy Apostolskiej. Czujemy się jednakże pozostawieni samym sobie i bezradni.

W dzisiejszych warunkach życie Kościoła, jego dobro wymaga możliwości skutecznego zapobiegania tego rodzaju zagrożeniom – stąd prośba, którą przedkładamy. Łączymy wyrazy czci”.

List ten przekazany czterem polskim delegatom na Synod Biskupi w Rzymie (abp Tadeusz Gocłowski CM, Abp Józef Michalik, abp Henryk Muszyński oraz bp Antoni Dydycz OFM Cap.), podpisali ryzykując karami kościelnymi znaczący księża archidiecezji poznańskiej: wspominany w poprzednim odcinku ks. prof. Tomasz Węcławski, dziekan Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu (na zdjęciu dołączonym do tego odcinka, z czasów jego pracy naukowej na UAM w Poznaniu), ks. dr Tadeusz Karkosz, rektor Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu, ks. dr Jacek Stępczak, redaktor naczelny „Przewodnika Katolickiego”, dr Paweł Wosicki, prezes Ogólnopolskiego Porozumienia Ruchów Obrony Życia oraz ks. Marcin Węcławski, proboszcz Parafii Maryi Królowej w Poznaniu, a prywatnie brat ks. Tomasza Węcławskiego.

Wiem, że metropolita gdański, abp Tadeusz Gocłowski CM, przekazał papieżowi ten list na audiencji prywatnej odbytej podczas obrad Synodu Biskupów w Rzymie i rozmawiał o abp Juliuszu Paetzu, ale papież nie wyrażał przy metropolicie gdańskim opinii w jaki sposób zamierza rozwiązać problem kościoła poznańskiego.
Po powrocie do Polski delegatów Episkopatu, sygnatariusze listu oczekiwali, pełni nadziei, szybkiej reakcji papieża w sprawie swojego metropolity. Takiej reakcji się jednak nie doczekali.

Doczekali się natomiast dotkliwych represji ze strony abp Juliusza Paetza. O dalszych burzliwych losach ks. prof. Tomasza Węcławskiego już Państwo wiecie. O losach pozostałych buntowników w sutannach napisze Państwu w kolejnych odcinkach tego cyklu.

 

Ciąg dalszy nastąpi…

ABP JULIUSZ PAETZ – część XXV.

Nie tylko ks. prof. dr hab. Tomasz Węcławski stanął w tych trudnych i przełomowych czasach dla Kościoła poznańskiego na wysokości zadania. Drugim niewątpliwie sprawiedliwym kapłanem, okazał się ówczesny rektor Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu, ks. dr Tadeusz Karkosz, kapłan pochodzący z Rawicza, z rocznika 1962, wyświęcony na kapłana w 1987 roku. To on pełnił wówczas funkcję rektora uczelni z której pochodzili wzywani do arcybiskupiej rezydencji klerycy obdarowywani męskimi czerwonymi stringami z napisem „ROMA”. To do nich przechodził tajnym podziemnym przejściem ze swojej rezydencji abp Juliusz Paetz. Długo nie wiedziałem, że takie przejście zostało zaprojektowane i wykonane.

Nie słyszałem nigdy o podobnych przejściach w innych tego typu budowlach kościelnych. Wiem, że w czasach abp Antoniego Baraniaka (1904 – 1977), czyli jeszcze w czasach PRL, gdy powstał jeden z najnowocześniejszych budynków seminaryjnych w Polsce, Wyższe Seminarium Duchowne Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii w Poznaniu, metropolicie poznańskiemu nowoczesna architektura tego obiektu podnosiła ciśnienie i wielokrotnie złorzeczył wystawnej inwestycji księży pracujących na wszystkich kontynentach z bogatą Polonią.

Moi szkolni koledzy w USA, którzy tam studiowali, a potem pracowali ze mną na terenie archidiecezji chicagowskiej, często wspominając swój pobyt w Poznaniu, opowiadali o ostrym konflikcie Towarzystwa Chrystusowego z duchowieństwem poznańskim. Duchowieństwo diecezjalne z Wielkopolski nazywane wówczas było „baraniakami”, a o jego konflikcie z Chrystusowcami opowiadano istne legendy. Oczywiście zawsze z „kasą” w tle.

Ale kiedy powstał budynek seminarium diecezjalnego, nigdy nie słyszałem o tajnym podziemnym przejściu, bezpośrednio z pałacu arcybiskupiego do budynku tego seminarium.

Rozmawiałem z wieloma księżmi archidiecezji poznańskiej i wiem, że następca abp Antoniego Baraniaka, abp Jerzy Stroba (1919 – 1999), mianowany metropolitą poznańskim przez papieża Jana Pawła I, na cztery tygodnie przed wyborem Karola Wojtyły na papieża, nigdy nie przychodził do seminarium bez uprzedzenia. Jego wizyty miały wyłącznie charakter oficjalny, odbywały się zaledwie kilka razy w roku, a rektor był o nich zawsze uprzedzony i witał metropolitę w progu uczelni w imieniu całej wspólnoty seminaryjnej.


Zupełnie nowe zwyczaje w tym względzie rozpoczęły się od 1996 roku, wówczas gdy emerytowanego metropolitę Jerzego Strobę zastąpił dotychczasowy ordynariusz łomżyński, abp Juliusz Paetz. Wpadał podziemnym przejściem bez uprzedzenia i co gorsze, zamiast o swojej wizycie informować rektora, ks. dr Tadeusza Karkosza, wchodził bez uprzedzenia do sypialni wybranych przez siebie kleryków.

Tych kleryków, którzy w tym dniu byli obdarowywani czerwonymi stringami. Mieli wówczas głośno czytać „ROMA” od tyłu, czyli „AMOR”, a ofiarodawca bawił się przy tym, tym bardziej, im bardziej wybrany kleryk był tym zawstydzony. Ale to było dopiero preludium. Główny akt przedstawienia miał nastąpić wieczorem, w rezydencji arcybiskupa…


Ks. rektor był jednym z sygnatariuszy listu do papieża Jana Pawła II z dnia 10 września 2001 roku, o którym pisałem obszernie w poprzednim odcinku tego cyklu, ale kiedy mimo upływu kolejnych miesięcy, papież nie reagował, ks. dr Tadeusz Karkosz zdecydował się na krok bez precedensu. Krok, który mógł go kosztować stanowisko, karierę, jednym słowem całą kapłańską przyszłość.

Podczas kolejnej niespodziewanej wizyty abp Juliusza Paetza w pokojach kleryków, ks. Tadeusz Karkosz wtargnął do jednego z nich i publicznie oznajmił metropolicie, że „jako rektor zabrania arcybiskupowi odwiedzania kleryków w ich sypialniach”, a następnie w formie pisemnej wydał decyzję w której napisał, że po „sprawach, które wyszły” metropolita poznański „ma zakaz pojawiania się w seminarium bez uprzedzenia”.

To przypadek bez precedensu, gdyż arcybiskup, jako ordynariusz poznański, był nie tylko bezpośrednim przełożonym rektora, wszystkich władz seminarium, ale także każdego kościelnego urzędnika na terenie całej archidiecezji. Wystarczył jeden podpis metropolity i rektor stałby się natychmiast byłym rektorem. Każdy ordynariusz mianuje bowiem na takie stanowiska kogo chce i w każdej chwili może go także odwołać. Nie musi przy tym nikomu z niczego się tłumaczyć.

Sprawa tego incydentu odbiła się szerokim echem w całej archidiecezji, a po kilku dniach była szeroko komentowana nie tylko w całej archidiecezji, ale także w samym Episkopacie. Było to tym bardziej sensacyjne, że arcybiskup Juliusz Paetz, publicznie poniżony w tak spektakularny sposób przez swojego podwładnego, zupełnie na to nie zareagował, nie odwołał także w natychmiastowym trybie rektora, a z pokoju kleryków wyszedł jak uczniak przyłapany na czymś nagannym


W 2002 roku ks. Tadeusz Karkosz tylko raz skomentował ten incydent do dziennikarzy tłumacząc, że jako rektor jest odpowiedzialny za wszystkich młodych adeptów do kapłaństwa powierzonych jego trosce. To była piękna i jakże wzorowa postawa odpowiedzialnego kapłana. Tak powinien postąpić każdy rektor seminarium, ale nie znam takiego drugiego przypadku w tym kraju, aby którykolwiek rektor zdobył się na taki akt odwagi. Teraz, po blisko dwudziestu latach, ks. dr Tadeusz Karkosz nie chce się jednak na ten temat wypowiadać.


Czy z całej sytuacji wyszedł bez szwanku? Otóż nie. Poniósł dotkliwą karę, ale po czasie. Z niepotwierdzonych informacji wiem, ze sam nuncjusz i inni biskupi ingerowali w ten incydent, namawiając swojego poznańskiego kolegę do wyciągnięcia daleko idących konsekwencji wobec niepokornego rektora. Być może bracia w biskupstwie obawiali się, aby przykład odwagi rektora seminarium poznańskiego nie pociągnął reakcji łańcuchowej także w ich diecezjach. W końcu Paetz jest jeden, ale grzechy Paetza są o wiele liczniejsze…


Ks. dr Tadeuszowi Karkoszowi złamano jednak karierę naukową, mimo imponującego dorobku z zakresu teologii, stracił stanowisko rektora i musiał opuścić Poznań, zerwać kontakty z seminarium i z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Metropolita poznański miał na tym uniwersytecie nieograniczone wpływy, szczególnie w czasach, gdy buławę rektora dzierżył prof. Stefan Jurga (któremu poświęcę jeszcze kilka wpisów). Odwołany rektor poznańskiego seminarium został duszpasterzem w odległej od stolicy Wielkopolski parafii. Taka była wówczas cena kapłańskiej odwagi.


A jak zachowali się w sprawie seksualnych wyczynów w poznańskim seminarium inni poznańscy kapłani? Różnie. Niektórzy chwalebnie, jak wspomniani ks. prof. dr hab. Tomasz Węcławski i ks. dr Tadeusz Karkosz, ale inni pewnie woleli by, aby o nich i ich zachowaniu nie wspominać. Wspomnimy wszystkich, bo…


Ciąg dalszy nastąpi…

 

Andrzej Gerlach

Abp Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 20 i 21

 

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XX.

 

 

O seksualnym podejściu abp Juliusza Paetza do jego podwładnych w poznańskim seminarium słyszał cały katolicki świat w 2002 roku, gdy metropolita poznański został w trybie nagłym odwołany z zajmowanego stanowiska, na osiem lat przed planowaną emeryturą. Ale o tym dokładniej napiszę w kolejnych odsłonach tego cyklu, obalając przy okazji kilka mitów, które temu odwołaniu towarzyszą.


Ale seksualne upodobania i skłonności poznańskiego hierarchy do młodych, przystojnych chłopców, nie ograniczały się jedynie do kościelnego narybku, ale były skierowane głównie do świeckich młodzieńców i takie skłonności towarzyszyły mu przez całe jego życie.


Gdy był młody sam był obiektem częstych westchnień swoich kościelnych przełożonych, kilku z nich, tych z najwyższych szczytów watykańskiej drabiny władzy, znamy z imienia i nazwiska. Ale on sam korzystał wówczas z usług męskich prostytutek w rzymskich saunach dla gejów, w męskich klubach i domach uciech, gdzie tacy młodzieńcy dorabiali do swojego ubogiego studenckiego lub młodzieżowego budżetu.

Kiedy powrócił do Polski musiał sobie takich młodzieńców sam dyskretnie „zorganizować”. Łomża czy Poznań, to w końcu nie Rzym. Jak widzimy to teraz, analizując zachowane relacje i dokumenty, dawał sobie w tej kwestii świetnie radę. Klimat w Polsce jest co prawda inny niż nad rzymskim Tybrem, ale grzechy zawsze są takie same. A tym bardziej, że wielu kolegów z Episkopatu mogło mu pomóc, bo też należeli do tej samej „opcji” w rodzimym Kościele, więc solidarnie tym bardziej rozumieli cierpiącego kolegę.


Większość młodych duchownych i kleryków, którzy poznali seksualne upodobania ordynariusza łomżyńskiego, a potem metropolity poznańskiego, podkreślało zgodnie, że w „polowaniu” na każdą swoją zdobycz, zawsze był przy tym prawdziwym dżentelmenem i erudytą. Nie porywał się na byle kogo, a swoje potencjalne „zdobycze” osaczał długo i skutecznie. Nie był typem, jak inny jego kolega, także w fioletowej sutannie, który „zaliczał” na ilość i najczęściej swoje kontakty ograniczał do jednego czy kilku nocy, udowadniając sobie, że ciągle może zdobywać każdego kogo chce.

Abp Juliusz Paetz szukał przeważnie partnerów na dłużej, ale stawiał im w miarę wysokie poprzeczki. Esteta w każdym calu. Przede wszystkim musieli to być młodzieńcy lub młodzi mężczyźni o odpowiedniej aparycji i budowie ciała. Kulturalni, zadbani, chętni do rozmowy, ale także spełniający dla niego jego wyszukane zachcianki seksualne. Wielu z nich, nie znając siebie nawzajem, wspomina to podobnie i dlatego ich relacje są przez to bardzo wiarygodne.


Ponieważ metropolita poznański był częstym gościem salonów politycznych, kulturalnych i naukowych, także i jego „zdobycze” pochodziły z takich kręgów Poznania. Romansował zarówno z politykami, wszelkich opcji politycznych, najczęściej katolikami związanymi bardzo blisko z Kościołem poznańskim, a w jednym znanym mi przypadku z synem znanego polityka. Być może dlatego tak wielu polityków stanęło w jego obronie w 2002 roku i postawiło wówczas nad jego siwą głową skuteczny parasol ochronny.

Jego niedyskrecja mogła wówczas spowodować prawdziwą polityczną lawinę. Kilka z tych politycznych nazwisk do tej pory nie schodzi z pierwszych stron gazet. Najzabawniejsze dla mnie jest to, że obecnie nazwiska te stoją po różnych stronach naszej politycznej bariery. I pomyśleć tylko, że łączyło ich kiedyś jedno łózko i być może ta sama wanna.


Inną częstą grupą społeczną w której obracał się poznański hierarcha, byli znani poznańscy biznesmeni i świat artystyczny tego miasta. Na liście nazwisk ludzi, którymi interesował się ordynariusz poznański, są właściciele firm, artyści, głównie tancerze baletu, ale i aktorzy czy fotografowie. Do tych ostatnich miał bowiem wyjątkową słabość.


Do wybrańców arcybiskupa należeli także młodzi lokalni dziennikarze i redakcyjni fotoreporterzy. Metropolita tak kokietował młodych mężczyzn z lokalnej prasy, że wielu z nich odmawiało w swoich redakcjach jakichkolwiek zleceń z udziałem metropolity, a na wywiady jak musieli, chodzili najczęściej we dwóch, a i tak byli adorowani przez rozanielonego hierarchę. Do tej pory wspominają starsi dziennikarze, że w przypadku telefonu do arcybiskupa z prośbą o ewentualny wywiad, padało z jego strony pytanie wprost, czy przyjdzie „pan czy pani”. Jak był to dziennikarz, który nie był odpowiednio młody i atrakcyjny, arcybiskup potrafił odwołać wywiad i zażądać zmiany dziennikarza. W kilku poznańskich redakcjach, także katolickich, abp Juliusza Paetza nazywano wówczas „Dżulietta”.


Nieliczną grupę mężczyzn z kręgu zainteresowań arcybiskupa, stanowili świeccy pracownicy kurii arcybiskupiej. Z całą pewnością arcybiskup zatrudniał ich według określonego klucza i z nastawieniem, że do ich obowiązków będzie w przyszłości należało spędzanie ze swoim szefem upojnych nocy w jego arcybiskupiej rezydencji. Wszyscy oni byli świetnie zbudowani i wywoływali swoim wyglądem i zachowaniem dreszcz szefa. Sam im to później opowiadał ze szczegółami, stąd to wiemy.


Ale bezczelnie i nachalnie podrywał także młodych mężczyzn spotkanych zupełnie przypadkowo. Jak anegdotę opowiada się po teraz pikantną historie, jak metropolita przed laty kokietował i zapraszał do siebie młodych archeologów, którzy pracowali wokół jego biskupiej rezydencji, przy badaniach archeologicznych ruin dawnej rezydencji Mieszka I. Widok rozebranych i spoconych młodych męskich ciał był silniejszy niż dyskrecja i godność sutanny metropolity.


Niecodzienna historia wydarzyła się pewnego razu w murach słynnego klasztoru Ojców Paulinów na Jasnej Górze, podczas jednej z Konferencji Episkopatu Polski. Od pewnego czasu biskup pomocniczy pewnej diecezji, przyjeżdżał na konferencję z niezwykle atrakcyjnym młodym kierowcą, którego raz nazywał synem swojej kuzynki, a innym razem, gdy zapomniał wcześniejszej wersji, mężem siostrzenicy. Kierowcy innych biskupów, którzy już niejedno w życiu widzieli i słyszeli w biskupich limuzynach, kwitowali to między sobą pikantnymi i świńskimi komentarzami.

Ale kiedy tego kierowcę zobaczył metropolita poznański, nie był w stanie powstrzymać swojego podziwu dla młodego biskupiego szofera i bezceremonialnie publicznie zaczął go kokietować. Dopiero ostra reakcja jego pryncypała przerwała całą tę sytuację. Skończyło się głośnym skandalem o którym było głośno podczas całej Konferencji Episkopatu Polski, a biskup pomocniczy na kolejne konferencje przyjeżdżał już bez swojego kierowcy, korzystając z limuzyny swojego ordynariusza.


Czy zatem nikt nie wiedział o preferencjach seksualnych poznańskiego hierarchy? Wiedzieli wszyscy, przynajmniej ci z najbliższego kręgu jego znajomości, ale solidarnie udawali, że o niczym nie wiedzą. Liczni młodzi mężczyźni, o skłonnościach homoseksualnych sami szukali z nim jednak kontaktu, tym bardziej, że o spotkaniach z metropolitą i licznych cennych dowodach jego wdzięczności dla pięknych młodych męskich ciał, krążyły po mieście legendy.


Ten powszechnie uwielbiany przez wielu gawędziarz i salonowiec, był równocześnie prawdziwym seksoholikiem i erotomanem, który nie panował nad swoim temperamentem i namiętnościami. Opisywałem już na czym polegało włoskie „baccione” z bohaterem naszego cyklu. W Poznaniu gdy ktoś uległ jego namiętnościom, abp Juliusz Paetz organizował coś co sam nazywał „scrutinium” czyli rozmowy w „cztery oczy”. Aby dowiedzieć się na czym polegało w praktyce „scrutinium”, trzeba odwiedzić ponownie mój profil, gdyż…
Ciąg dalszy nastąpi…

 

***

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XXI.

 

„Scrutinium” to słowo będzie kluczem tego odcinka cyklu o abp Juliuszu Paetzu, zmarłym w atmosferze skandalu kilka tygodni temu metropolicie poznańskim.


Scrutinum to określenie wymyślone przez samego metropolitę poznańskiego i oznaczało homoseksualną randkę w jego biskupiej rezydencji lub rzymskim apartamencie. Po słynnym „Baccione”, to drugie słowo, które już na zawsze przylgnęło do abp Juliusza Paetza i będzie się już prawdopodobnie zawsze kojarzyło z jego seksualnymi wyczynami.


Dotarłem do dwóch relacji dotyczących szczegółów tego jak w praktyce wyglądało „scrutinium” i na czym polegało. Obie relacje pochodzą od młodych kochanków zmarłego hierarchy i są nie tylko niemal identyczne, ale przez to i wiarygodne.
Jednym z nich jest młody mężczyzna o imieniu A. (aby nie umożliwić jego identyfikację w środowisku byłych kleryków poznańskiego seminarium, podam jedynie pierwszą literę jego nazwiska), który zaczął się spotykać z arcybiskupem, jeszcze jako kleryk, potem młody ksiądz przez niego samego wyświęcony. Po latach porzucił kapłaństwo (już za rządów abp Stanisława Gadeckiego, ale nie podaję tej daty, aby w ten sposób nikomu nie pomóc w ujawnieniu jego tożsamości), a nawet jak sam twierdzi stracił wiarę w Boga i obecnie określa się jako niewierzący. Namierzył go i wybrał w seminarium sam metropolita. Był wówczas dwudziestoletnim klerykiem pierwszego roku studiów. Wiedział od dawna, że jest homoseksualistą, dlatego aby uniknąć niewygodnych pytań ze strony rodziny poszedł do seminarium, a tam spotkał wielu takich jak on. Uganiał się za innymi chłopcami, a za nim spoglądali namiętnie i darzyli go sympatią starsi klerycy. Aż dostał sygnał od samego metropolity. Został wybrany…


Nawet teraz wygląda atrakcyjnie. Niewysoki mężczyzna, niezwykle zadbany, modnie i gustownie ubrany i mimo upływu lat nadal o chłopięcej twarzy. Niejedna dziewczyna…, wiadomo.
O scrutinum usłyszał już pierwszego dnia. Kiedy zapytał co to takiego, usłyszał od głowy wielkopolskiego Kościoła, że to „rozmowa w cztery oczy”. wiedział gdzie idzie i po co. W końcu nie był pierwszym, a po seminarium krążyły już o tym legendy. Wiedzieli także jego przełożeni w seminarium. Przecież musiał uzyskać formalne pozwolenie na opuszczenie seminarium na wiele godzin, a nawet potencjalne nocowanie poza seminarium.


Co pamięta z tych spotkań? Po pierwszym razie niewiele. Był zagraniczny alkohol, pieszczoty dwóch nagich ciał i wielka wanna. Wrócił na wielkim kacu i spał po powrocie do seminarium przez cały dzień. Był bardzo zaskoczony, że nikt z przełożonych z seminarium o nic nie zapytał. A potem było coraz lepiej. Długie rozmowy, bo gospodarz to cudowny gawędziarz i erudyta. Po jednej takiej „przytulance” i wspólnej kąpieli w wielkiej wannie, arcybiskup pokazywał dziwne zdjęcia z ludźmi z Watykanu, także z samym papieżem Pawłem VI. 
Zdjęcia prawdopodobnie z wakacji, być może z plaży, bo duchowni byli na wspólnych zdjęciach jedynie w bieliźnie. Papież także. Arcybiskup sugerował, że wiele wie i wiele może, ale nigdy nie kończył pewnych wątków swoich opowieści.


Czy był w rzymskim apartamencie? Był i opisał go bardzo szczegółowo. Z bursztynowym krucyfiksem włącznie. Kto czytał wcześniejsze odcinki ten wie o czym mowa. Spędził w Rzymie cudowne wakacje i poznał wielu ciekawych ludzi w samym Watykanie. Do Rzymu lecieli osobno, rożnymi samolotami i w różne dni tygodnia. Kiedy dotarł na miejsce arcybiskup już tam był, czekał na niego i wszystko dokładnie przygotował. Było cudownie jak w poznańskiej rezydencji arcybiskupa, tylko alkohole były bardziej egzotyczne.

 

 

 


Co dostawał w zamian? To co wszyscy, głównie gotówkę (gdy pytam ile, słyszę, że kilkaset złotych za każde spotkanie), ale dodatkiem były także drogie perfumy, alkohole i ciuchy. Do tej pory ma na tym puncie bzika i z takiego luksusu już nie zrezygnuje. Arcybiskup szalał, gdy ciało jego partnera pachniało jego ulubionym zapachem „Hugo Boss”, o męskiej nucie z modelu classic. Te perfumy przewijają się w każdej niemal relacji seksualnych partnerów arcybiskupa. Wspomina o tym rodzaju perfum także jeden ze znanych dziennikarzy poznańskich, ale jestem zobowiązany do nierozwijania tego wątku.


Długoletnim partnerem metropolity poznańskiego był w tych latach także świecki młodzieniec o imieniu P. (ponieważ był znany w poznańskiej kurii, pominę jego całe imię). Bardzo męski, o południowych rysach i ciemnej karnacji skóry. Swoim wyglądem przypominający Włocha lub Hiszpana, choć zapewnia, że urodził się w Wielkopolsce. Kiedy pierwszy raz przyszedł do rezydencji arcybiskupa, wiedział dobrze co się mogło zdarzyć. Został wówczas oszołomiony alkoholem z jakąś nieznaną mu domieszką, ale dał radę opuścić pałac o własnych siłach i przez niemal rok prowadził z arcybiskupem grę. Dostawał sprośne SMS-y, albo wyznania miłosne podpisane „Twój Juliusz”. 
Po roku uległ i przychodził do niego także po jego usunięciu z pałacu i po przymusowym przejściu na emeryturę. Spotykali się do 2019 roku, niemal do końca jego życia.


W czasie tego drugiego spotkania, po roku zabiegów arcybiskupa, został poproszony przez swojego gospodarza o pomoc w przełożeniu książek na wysokiej półce w jego sypialni. Kiedy tam wszedł, żadnych półek ani książek nie było. Ale było wielkie łózko w którym wylądowali. I tak już zostało. Wówczas, po ich pierwszym razie, dostał od arcybiskupa tomik poezji bp Jana Szkodonia z Krakowa. Teraz po latach, po skandalu seksualnym o charakterze pedofilskim, z rzekomym udziałem tego hierarchy, ten prezent wygląda niemalże jak kpina.


P. opowiada, że arcybiskup miał od zawsze obsesję swojego ciała i ciała swoich gości. „Gdy zobaczył mnie raz nieco tęższego, robił wymówki, szarpał za koszulę. Jak ty wyglądasz, mówił, bierz ze mnie przykład”. Abp Juliusz Paetz jadał codziennie pięć regularnych i do tego odpowiednio zbilansowanych posiłków i regularnie się badał u najlepszych lekarzy. Był obsesyjny na punkcie swojego zdrowia, także w sprawach nieistotnych. Chciał chociażby odbarwiać sobie cytryną plamy i piegi na skórze rąk. I tak było z każdą zauważoną zmianą na jego ciele.
Co dostawał od swojego kochanka? Regularnie pieniądze. W miesiącu to było nawet kilka tysięcy złotych. Wszystko zależało od tego jak często się spotykaliśmy. Do tego drogie i bardzo gustowne ciuchy oraz regularnie perfumy.


Czy zachowywali ostrożność i dyskrecję? Niespecjalnie. Gdy wychodziłem z pałacu arcybiskupa,spotykałem wielu znanych księży, a nawet miejscowych biskupów. Jeden z nich udzielał mi nawet bierzmowania przed laty. Mój Juliusz był wówczas w Poznaniu najważniejszy, więc nikt nawet nie odważył się zadawać mi jakichkolwiek pytań.
Przypomnę w tym momencie, że biskupami pomocniczymi archidiecezji byli wówczas: bp Zdzisław Fortuniak (od 1982 roku, rocznik 1939), bp Marek Jędraszewski (od 1997 roku, rocznik 1949) oraz bp Grzegorz Balcerek (od 1999 roku, rocznik 1954). Ale tym panom poświęcę nieco więcej czasu w kolejnych odsłonach tego cyklu, gdy szczegółowo opiszę jak ofiarami seksualnych wyczynów poznańskiego metropolity padali wybrani klerycy miejscowego seminarium. Bo…


Ciąg dalszy nastąpi…

Andrzej Gerlach

Abp Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 18 i 19

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XVIII.

 

 

Wspominałem już w poprzednich odsłonach tego cyklu, że od przyjścia do diecezji łomżyńskiej, bp Juliusz Paetz robił wszystko, aby otrzymać inną, prawdopodobnie bardziej dochodową i dająca większy prestiż diecezję w Polsce. Jego działania zmierzały przede wszystkim w kierunku pozyskania w tym względzie nowego nuncjusza w Warszawie, którym był od czasu ponownego nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską, a Stolica Apostolską, kolega bp Juliusza Paetza z okresu rzymskiego, abp Józef Kowalczyk.


Biskup łomżyński liczył przede wszystkim na metropolie poznańską, ale tam rządził silną ręka abp Jerzy Stroba, którego z papieżem Janem Pawłem II łączyły długoletnie więzi nie tylko przyjaźni, ale i ścieżki kariery w Kościele. Wojtyła i Stroba byli niemal w podobnym wieku (Stroba był pięć miesięcy starszy), ale także w jednym dniu, 4 lipca 1958 roku, zostali mianowani biskupami pomocniczymi. Ks. Jerzy Stroba w Gnieźnie, a ks. Karol Wojtyła w Krakowie. W 1958 roku byli oni najmłodszymi biskupami w polskim Episkopacie. Więc wiadomo było, że aby uzyskać nominację na następstwo po Strobie trzeba się mocno postarać.

I Paetz się starał. Mocno się starał. Zarówno w warszawskiej nuncjaturze jak i w watykańskiej Kongregacji Do Spraw Biskupów w Watykanie. Ale decydująca decyzja należała jak zawsze do papieża. który znał Kościół w Polsce, polskie diecezje i ich realia.

Do pierwszego podejścia doszło pod koniec 1994 roku, gdy metropolita poznański kończył 75 lat i zgodnie z prawem kanonicznym, był zobowiązany do złożenia na ręce papieża, wniosku o przejście na emeryturę. Równocześnie nuncjatura warszawska złożyła na wymaganym ternie i przesłała do Rzymu, trzy nazwiska potencjalnych kandydatów na tron metropolity poznańskiego. Abp Józef Kowalczyk, który już wówczas „zachwaszczał” nam polski Episkopat ludźmi niegodnymi: byłymi tajnymi współpracownikami SB, gejami i alkoholikami, stanął na wysokości zadania i tym razem. Listę na przygotowanym dla Watykanu ternie, otwierał biskup łomżyński Juliusz Paetz.

I stała się rzecz, która wielu zaskoczyła. Ordynariusz łomżyński, który, jak wynika to z relacji jego współpracownika z kurii, już przyjmował gratulacje i przygotowywał się do przeprowadzki do Poznania, został zaskoczony decyzją papieża. Abp Jerzy Stroba dostał od Jana Pawła II przedłużenie na pełnienie dotychczasowej funkcji w Kościele poznańskim, na co najmniej kolejne dwa lata.

Do sprawy powrócono zatem wiosną w 1996 roku. I oficjalnie w dniu 11 kwietnia 1996 roku, jak to wynika z zachowanych dokumentów papieskich, abp Jerzy Stroba został biskupim emerytem. W tym samym dniu nuncjatura warszawska ogłosiła nowym metropolitą poznańskim, dotychczasowego ordynariusza łomżyńskiego, bp Juliusza Paetza.

Czy papież Jan Paweł II nie wiedział zatem kogo mianuje na tron biskupi w Poznaniu? Już wówczas znane były akta IPN i rola jaką odgrywał w czasach PRL, ks. prałat Juliusz Paetz w strukturach Watykanu. Wiadomo także było, że werbunek służb PRL miał podłoże obyczajowe, z homoseksualizmem prałata w tle. Papież wiedział o wątpliwych moralnie powiązaniach prałata z osobami z najwyższych kręgów władzy w Kościele, którzy pośrednio lub bezpośrednio byli zamieszani w tajemniczą śmierć Jana Pawła I.

W Watykanie od dawna plotkowano o mieszkaniu biskupa łomżyńskiego, zlokalizowanym niemalże przy murach Stolicy Apostolskiej i o charakterze spotkań jakie tam się odbywają. Te plotki dotyczyły także wielu polskich hierarchów z najbliższego otoczenia papieża, którzy też ten adres znali. Nieprawdaż kardynale Stanisławie?

Jan Paweł II musiał przecież pamiętać, dlaczego „pozbył się” z Rzymu swojego kontrowersyjnego współpracownika w 1982 roku, mianując go biskupem łomżyńskim. Papież musiał wiedzieć o skandalicznych i dwuznacznych relacjach bp Juliusza Paetza ze swoimi młodymi współpracownikami w łomżyńskiej kurii oraz z klerykami podległego mu seminarium. O bliskich relacjach rządcy diecezji łomżyńskiej z biskupami polskimi i amerykańskimi, także z kręgu wiadomego lobby w Kościele nie wspominając.

W świetle tych wszystkich faktów, nie jestem w stanie odpowiedzieć więc na to zasadnicze dziś pytanie. Dlaczego papież Jan Paweł II, dziś Święty Kościoła Katolickiego, podpisał właśnie tę nominację. Nie umieją mi na to pytanie odpowiedzieć również osoby duchowne, którym to pytanie zadaję.

Dalsze wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie. Nowy metropolita poznański odbył uroczysty ingres do Bazyliki Archikatedralnej w Poznaniu pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła, w którym uczestniczyli, poza samym nuncjuszem, liczni biskupi z większości polskich diecezji.

Nowy metropolita poznański wraz z nuncjuszem abp Józefem Kowalczykiem postarali się, aby opuszczoną stolice biskupią w Łomży objął dotychczasowy biskup pomocniczy szczecińsko – kamieński, Stanisław Stefanek, kapłan ze Zgromadzenia Chrystusowców dla Polonii Zagranicznej. Bp Juliusz Paetz pozostawił w Łomży, godnego siebie następcę, którego miałem wątpliwą przyjemność poznać podczas jego wizyt w Chicago. Jeszcze jeden moralny „chwast” z licznego dorobku nuncjusza Józefa Kowalczyka. Bp Stanisław Stefanek zmarł przed miesiącem, jako emerytowany biskup łomżyński, przeżywając swojego poprzednika zaledwie o kilka miesięcy.

Zapewne licznie zebrani klerycy Metropolitarnego Seminarium Duchownego w Poznaniu, uczestniczący w 1996 roku, w uroczystym ingresie swojego nowego ordynariusza, nie przypuszczali w swoich najczarniejszych snach, że rozpoczął się w życiu wiele z nich okres, którego nie zapomną do końca swojego życia.
Ciąg dalszy nastąpi…

 

 ***

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XIX.

Jak zachowywał się nowy poznański metropolita po ingresie do miejscowej archikatedry? W swojej kościelnej karierze osiągnął bowiem już niemal wszystko, poza kardynalską purpurą. Powrócił do tej samej archikatedry w której przed laty otrzymał święcenia kapłańskie, a teraz zasiadł w niej na tronie metropolity.


W Poznaniu pod rządami nowego rządcy archidiecezji rozpoczęły się bardzo szybko zmiany. Pierwsze z nich objęły samą rezydencję arcybiskupią, a także miejscową Bazylikę Metropolitarną. Nie na darmo nowy metropolita spędził wiele lat na dworze papieskim, aby teraz nie wykorzystać swojego watykańskiego doświadczenia. Tam był i funkcjonował w cieniu papieża i służył kolejnym papieżom jak mógł najlepiej, ale teraz w Poznaniu to on był numerem jeden i teraz jemu wszyscy winni służyć. Bardzo szybko przekonali się o tym jego najbliżsi współpracownicy, wierni całej archidiecezji i liczny establishment stolicy Wielkopolski.


Bardzo szybko abp Juliusz Paetz stał się niezastąpiony na poznańskich salonach, bywał wszędzie, a bywać umiał i sprawiało mu to prawdziwą przyjemność. A ponieważ był gawędziarzem, zaprawionym w bawieniu gości, gdyż przez lata zabawiał gości oczekujących na audiencję z kolejnymi papieżami, wykorzystywał swój talent na salonach Poznania, na które był chętnie i często zapraszany. A był salonowcem, który bardzo szybko zyskał uznanie establishmentu tego miasta.


Nie tylko bywał tam gdzie trzeba, ale także pokazywał się publicznie z osobami z którymi pokazywać się było warto. Był częstym bywalcem na premierach teatralnych, na balach i galach organizowanych przez biznesmenów i polityków. Bywał wszędzie i z każdym, kto miał wówczas pieniądze, pozycje i władze. Politycy się zmieniali, władze i opcje polityczne się zmieniały, a metropolita poznański był zawsze ten sam. Często był widywany w poznańskiej operze i zawsze w loży honorowej Jana Kulczyka, bo to zawsze robiło wrażenie i wszyscy to widzieli i o tym mówili. Otaczał się artystami, biznesmenami, prawnikami, a przede wszystkim politykami. Gdy po sześciu latach niespodziewanie powinęła mu się noga, wszyscy solidarnie stanęli w jego obronie.


Remontował i przebudował swoją arcybiskupią rezydencję, a w trakcie przebudowy na głównej posadzce kazał wmurować swój biskupi herb, w którym są lilie, symbol niewinności i czystości moralnej. Obecny metropolita poznański, abp Stanisław Gądecki, nie mogąc wykuć z podłogi swojej rezydencji herbu swojego poprzednika, kazał lilie, dowód czystości moralnej i niewinności ich właściciela, przykryć odpowiednio dużym dywanem. Bywalcy w Pałacu Arcybiskupim twierdzili zgodnie, że w czasach świetności abp Juliusza Paetza pałac jaśniał wyjątkowym blaskiem. Jak i sam ówczesny metropolita.


Abp Juliusz Paetz uwielbiał zawsze gościć w swoim pałacu odpowiednich gości. Rola gospodarza tych spotkań, odpowiednio dobrane dania, zakąski i alkohole to był zawsze jego prawdziwy żywioł. Bywalcy tych spotkań wspominali je z rozrzewnieniem jeszcze po wielu latach. W 2001 roku gospodarz Pałacu Arcybiskupiego wpadł na pomysł, aby wszyscy młodzi księża i klerycy, którzy byli specjalnie wyselekcjonowani do obsługi tych przyjęć, zamienili swoje sutanny na inny, bardziej odpowiedni strój. Któregoś dnia zarządził, aby zdjęli swoje sutanny, a specjalnie wynajęty krawiec ich wszystkich wymierzył i uszył im odpowiednie liberie. Mieli wyglądać jak lokaje na dworze monarchy.

Osłupiałym młodym mężczyznom oznajmił iż: „Nie mogę narażać swoich czcigodnych gości, często niewierzących, by obsługiwali ich księża w sutannach”. I piękni, młodzi młodzieńcy wyskoczyli ze swoich sutann, aby rozmiary ich ciał wymierzył specjalny, opłacony przez metropolitę krawiec. Moim zdaniem, osobom niewierzącym jest wszystko jedno czy obsługuje ich przy stole ksiądz czy osoba świecka, a to właśnie wierzących bardziej razi, gdy kelnerem przy ich stoliku jest osoba duchowna, ale ja nie mam wrażliwości metropolity i nigdy mieć nie będę, więc być może jestem w błędzie.


Ten wyjątkowy degustator alkoholi i znawca egzotycznych potraw oraz wysublimowanych smaków, często na takie przyjęcia zapraszał najbardziej znanych hierarchów polskiego Episkopatu. Mogli w ten sposób zobaczyć rozmach i przepych dworu swojego brata w biskupstwie. Oszczędzę miłosiernie w tym miejscu wymieniania nazwisk tych, którzy potem chwalili się długo, że bywali zapraszani na takie spotkania.


Często słyszymy z wypowiedzi obrońców abp Juliusza Paetza, że były metropolita poznański był prawdziwym estetą. To niewątpliwie prawda, a dodam jeszcze, że ten wyjątkowy esteta wprowadził na swoim dworze iście dworski ceremoniał, zarówno powitalny jak i pożegnalny. Każda osoba odwiedzająca arcybiskupa wiedziała, że swoją wizytówkę z nazwiskiem oraz stanowiskiem, należy położyć na specjalnej srebrnej tacy i spokojnie oczekiwać na wprowadzenie na salony gospodarza. Obowiązywał przy tym wszystkim odpowiedni strój i ceremoniał. Esteta to esteta.

 

 


Także miejscowa bazylika została poddana renowacji, a z nią otrzymała herb metropolity zawieszony wysoko w takim miejscu, że nie można go przysłonić żadnym dywanikiem. Abp Stanisław Gądecki musi teraz na niego patrzeć za każdym razem, gdy zasiada na swoim tronie i spojrzy w lewo. Ale taki już widać przykry los metropolitów. Abp Juliusz Paetz zafundował także tej świątyni, a właściwie sobie samemu, nowy tron arcybiskupi. „Złoty, ale skromny”. Ten specjalny złoty tron arcybiskupi został teraz przeniesiony z prezbiterium do tak zwanej Złotej Kaplicy lub inaczej zwanej Kaplicy Bizantyjskiej. Można go oglądać, ale za specjalną opłatą. Ostatnio było to pięć złotych. Czy coś uległo zmianie?


A jak zachowywał się ten erudyta, salonowiec, degustator wyszukanych potraw i alkoholi, gdy na jego drodze stanął młody, dobrze prezentujący się młodzieniec, który wpadł mu w oko? I nie mam tutaj na myśli kleryków poznańskiego seminarium, którzy zasłynęli w całym świecie z doprawdy niekonwencjonalnych kontaktów ze swoim metropolitą, ale o przypadkowych osobach świeckich. Ich relacje staną się podstawą do kolejnego odcinka naszego cyklu.

 


Ciąg dalszy nastąpi…

 

Andrzej Gerlach

 

Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 16 i 17

ABP JULIUSZ PAETZ – część XVI

Pisałem w ostatniej odsłonie tego cyklu o sprowadzaniu do archidiecezji chicagowskiej młodych księży z Podlasia przez biskupa pomocniczego tejże archidiecezji bp Tadeusza Jakubowskiego. To był wyjątkowo obleśny i bezwzględny typ, prawdopodobnie czynny gej, który w ordynarny sposób wykorzystywał tych młodych mężczyzn. Był księdzem z rodziny polskich emigrantów, urodzony w Chicago, a gdy został księdzem zrobił w gronie gejów tejże diecezji prawdziwa karierę.

Mieli wybór, albo będą wykonywać polecenia swojego protektora, albo wrócą w niesławie na Podlasie. Nie posiadali odpowiednich wiz do pracy, a ich przyszłość, w tym karta stałego pobytu i pozwolenie na prace leżały w gestii kurii, a więc także bp Tadeusza Jakubowskiego. Większość mu uległa, a kilku robi do tej pory błyskotliwe kariery i w świecie polonusów są wybrańcami Boga na ziemi. Gdy ich protektor zmarł w wieku blisko dziewięćdziesięciu lat, zgromadzili się przy jego otwartej trumnie i żegnali jak ojca. Łatwo ich namierzyć w internecie, wchodząc na strony polonijnych parafii w archidiecezji.


Ale kilku młodych księży, mimo zagrożenia deportacją, podjęło ryzyko wybicia się na niezależność od tego kościelnego potwora. Pracowałem wówczas w szkolnictwie katolickim na terenie Chicago i pomagałem kilku z nich, zatrudniając ich jako katechetów w szkole, którą założyłem w 1995 roku. Stąd znałem szczegóły tych ludzkich dramatów.


Ale bp Juliusz Paetz i bp Tadeusz Jakubowski udoskonalili z czasem system sprowadzania młodych mężczyzn do USA. I wówczas biskup z Chicago przylatywał do seminarium łomżyńskiego w okresie letnim i rekrutował „kościelny narybek” na drugim lub trzecim roku studiów. Biskup już w Polsce dokonywał selekcji i wybierał według szablonu: miła powierzchowność, dobry angielski i …, brak skrupułów.
Ponieważ na Podlasiu nie było zbyt wielu kleryków, biskup łomżyński „dopuścił” do biznesu innych ordynariuszy. I wówczas selekcjoner „towaru” z Chicago objeżdżał diecezję krakowską, tarnowską, rzeszowską, sandomierską i przemyską. Biznes kwitł w najlepsze przez wiele lat.


Tacy klerycy z Polski byli przenoszeni po wakacjach, do seminarium archidiecezji chicagowskiej, do miejscowości Mundelein pod Chicago, i tam kontynuowali swoje studia teologiczne, po czym byli wyświęcani na księży chicagowskich. Ale z czasem, aby zupełnie odciąć ich od kleryków amerykańskich, władze archidiecezji utworzyły dla nich specjalne seminarium w samym centrum miasta, aby biskup i miejscowy kardynał mieli do nich znacznie bliżej. Tą placówką przez lata kierował ksiądz z diecezji tarnowskiej, którego znałem osobiście. Zapewniam, że nigdy nawet nie wyraził cienia zawstydzenia z powodu tego co robił


Zapytacie Państwo jaki kardynał? Ordynariusz chicagowski kard. Joseph Louis Bernardin, czynny gej, który do końca swojego życia sypiał w jednym łóżku ze swoim partnerem, młodym księdzem amerykańskim, który oficjalnie pełnił w kurii funkcje jego sekretarza i kierowcy. Polskie zakonnice ze Zgromadzenia Chrystusa Króla, które pracowały w mojej szkole, ale równocześnie obsługiwały rezydencje kardynała, opowiadały mi wszystkie drastyczne szczegóły dotyczące kardynała i jego sekretarza.

Nawiasem mówiąc kardynał był nosicielem AIDS, który w połączeniu z chorobą nowotworową uśmiercił go przed czasem, w dniu 14 listopada 1996 roku. Byliśmy na jego pogrzebie w archikatedrze chicagowskiej, na którym ksiądz sekretarz przyjmował kondolencje jak prawdziwa „wdowa po kardynale”. Nie pierwsza taka wdowa w Kościele…


Ten proceder kwitł całymi latami i śmiem twierdzić, że i obecnie o wyjazdach młodych polskich księży do bogatych krajów, na bogate placówki duszpasterskie, decydują nie tylko ich znajomości językowe. Ale to już temat na zupełnie inny wpis.


Teraz widzicie Państwo, że molestowanie kleryków w seminarium archidiecezji poznańskiej to nie jedyny grzech poznańskiego metropolity. On tak żył całe swoje kapłańskie życie, ale jego grzech względem młodych kleryków to jedynie element całego skomplikowanego mechanizmu, którego tryby obejmowały wielu purpuratów i wiele polskich diecezji. I dlatego gdy po latach podwinęła mu się noga i o molestowaniu poznańskich kleryków dowiedziała się opinia publiczna, był przez lata objęty skuteczną ochroną braci w biskupstwie, bo jego milczenie zapewniało im bezkarność. I w ten sposób dożywał w dobrobycie życie biskupiego emeryta. Ale to nie koniec naszej opowieści.
Ciąg dalszy nastąpi…

ABP JULIUSZ PAETZ – część XVII.

Ten swój kolejny wpis dedykuję tym wszystkim księżom i byłym klerykom diecezji łomżyńskiej, także tym, którzy nie uzyskali święceń kapłańskich, dzięki zaufaniu i uprzejmości których uzyskałem część tych informacji, które wykorzystam w dzisiejszym wpisie. Z wiadomych względów gwarantuje im anonimowość.


Ze wszystkich relacji uzyskanych przeze mnie w Stanach Zjednoczonych, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych wynika jednoznacznie, że bp Juliusz Paetz jako ordynariusz łomżyński, nie tylko nie czuł się zbyt dobrze w powierzonej jego duszpasterskiej opiece diecezji, ale równocześnie robił wiele, aby jak najszybciej zostać z niej przeniesionym. Przekonywał mnie o tym przed laty, miedzy innymi jeden ze starszych księży z Podlasia, który na okres wakacyjny był wówczas oddelegowywany do pracy w archidiecezji chicagowskiej.


Dlaczego bp Juliusz Paetz czuł się źle na Podlasiu. No cóż. Po pierwsze, Łomża to nie Rzym, a po drugie trudno byłoby ordynariuszowi łomżyńskiemu szukać w tym mieście saun dla gejów, domów uciech obsługiwanych przez młodych mężczyzn, więc hierarcha tęsknił za życiem, które pozostawił w gorących murach Rzymu i do którego był od lat przyzwyczajony. Dlatego tak często pozostawiał Podlasie i wówczas regularnie i bardzo chętnie udawał się do Rzymu. Miał tam bowiem nie tylko własne mieszkanie, ale i świat za którym tęsknił.


Mój wspomniany rozmówca w Chicago, po pewnym czasie, zaczął z zawstydzeniem wspominać o dziwnym zachowaniu swojego ordynariusza w stosunku do kleryków łomżyńskiego seminarium i młodych księży. Proceder ten obecnie znamy dobrze z poznańskiego seminarium, ale za klerykami łomżyńskimi w tych latach, nikt się nie wstawiał. W końcu to Podlasie, a oni i tak powinni się cieszyć, że mogą realizować swoje powołanie. Zostali jak sami wierzą wybrani przez samego Boga. A niektórzy z nich ponadto, zostali wybrani przez swojego ordynariusza. I to wybrani w sposób szczególny.

Gdy wyjaśniłem swojemu starszemu rozmówcy z Podlasia, cały skomplikowany mechanizm, w jaki sposób młodzi klerycy z Podlasia, trafiają także do naszej archidiecezji, zaczął mi się nerwowo tłumaczyć, w jaki sposób on sam został oddelegowany na okres wakacyjny do Ameryki i że z tym procederem o którym mu opowiadałem, on nie ma nic wspólnego. Podlasie trzydzieści lat temu było krainą tradycyjnie związaną z Kościołem, ale równocześnie krainą ubogą i nie rokującą w najbliższej przyszłości znaczącymi zmianami gospodarczymi i społecznymi. A ówczesny biskup łomżyński był i czuł się zawsze człowiekiem światowym. A więc uważał, że zasługuje na więcej. Zdecydowanie więcej…


Od samego początku swojej posługi biskupiej, gdy został członkiem polskiego Episkopatu, budował w nim swoją mocną pozycję. Był niezwykle blisko zaprzyjaźniony z ówczesnym nuncjuszem w Polsce, abp Józefem Kowalczykiem, z którym znali się od lat, jeszcze z czasów watykańskich. Byli na „ty”, a co w tym być może najważniejsze, obaj panowie znali świetnie swoje grzechy, te wielkie i te małe, swoje upodobania i ambicje.


O pozycji ordynariusza łomżyńskiego przed trzydziestu laty, świadczyć może fakt, że gdy dyskutowano w Episkopacie o planach trasy przyszłej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do ojczyzny w 1991 roku i gdy biskup łomżyński zgłosił Łomżę jako jedno z miejsc, które odwiedzi papież, nikt z biskupów nie zgłosił zastrzeżeń, mimo iż wielu wówczas marzyło o goszczeniu papieża w swoich diecezjach.


Gdy jakiś biskup nie czuje się zbyt dobrze w jakiejś powierzonej mu diecezji, musi przekonać czynniki decydujące o jego ewentualnym awansie, że jego duszpasterskie talenty niewątpliwie rozwiną się lepiej na innym gruncie, gdy na przykład awansuje i zostanie metropolitą. A czynnikiem o tym decydującym była przychylność nuncjusza, który opiniował wszelkich kandydatów do watykańskiej Kongregacji Do Spraw Biskupów.


Biskup łomżyński od dawna spoglądał z tęsknotą w kierunku Poznania, z duchowieństwa którego sam się przecież wywodził. Wielkopolska to nie Podlasie, a Łomża to nie Poznań. Na poznańskiej stolicy metropolitarnej zasiadał wówczas zbliżający się do wieku emerytalnego znany i popularny tam abp Jerzy Stroba. Trzeba więc było sobie przygotowywać odpowiedni grunt, zarówno w Stolicy Apostolskiej, ale także w miejscowej nuncjaturze.
Ale póki doszło do tych zmian personalnych był czerwiec 1991 rok i IV pielgrzymka papieża Jana Pawła do ojczyzny, połączona z kolejnymi, organizowanymi cyklicznie, Dniami Młodzieży, tym razem zaplanowanymi w polskiej Częstochowie.


Papież Jan Paweł II spędził w diecezji bp Juliusza Paetza aż dwa dni, co było dowodem wyjątkowej pozycji gospodarza w polskim w Episkopacie. Dni 4 – 5 czerwca 1991 roku były dniami triumfu ordynariusza z Podlasia.
W pierwszym dniu pobytu w diecezji łomżyńskiej, polski papież odprawił Mszę Św. na terenie budowy Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, a w drugim dniu koronował wizerunek Matki Bożej w łomżyńskiej katedrze i poświęcił nowy budynek miejscowego seminarium duchownego i nowo oddany do użytku dom przeznaczony dla księży emerytów tejże diecezji.

Według moich duchownych informatorów z Podlasia, podjęto wówczas próbę poinformowania papieża o niestandardowych zachowaniach ich ordynariusza wobec podległych mu kleryków, ale papież ograniczył swoją aktywność podczas wizyty w Łomży, jedynie do poświęcenia budynku seminaryjnego. Po jego wyjeździe w łomżyńskim seminarium, posypały się głowy…


Dzisiaj już nikt nie stara się tego analizować, od tych burzliwych wydarzeń minęło przecież blisko trzydzieści lat. Ci, którzy wówczas stracili swoje pozycje w diecezji, albo już nie żyją, albo nie chcą już o tym wspominać, a ci którzy musieli opuścić w niesławie łomżyńskie seminarium i nie zostali księżmi, już dawno ułożyli sobie życie w stanie świeckim i nie chcą wracać do tych traumatycznych dni.


Gdyby papież wówczas zareagował inaczej? Dlaczego tego nie zrobił? Dlaczego stanął po stronie biskupa Juliusza Paetza, a nie krzywdzonych kleryków i młodych księży? Czy wówczas nie doszło by do dramatu w poznańskim seminarium duchownym?Takich pytań padnie jeszcze w tym cyklu znacznie więcej.


Ciąg dalszy nastąpi…

 

Andzrej Gerlach

Abp Sławoj Głódź. Kościół hierarchiczny oczami zgorszonego katolika…

ŹRÓDŁO

 

O łajdactwach abp Leszka Sławoja Głódzia napisano setki zdań i dziesiątki artykułów, ale niech mi będzie wolno, że poświęcę mu dzisiejszy wpis. Dlaczego? Bo od kilku miesięcy do Nuncjatury Apostolskiej w naszym kraju wpływają liczne skargi od osób duchownych i świeckich, na niemoralne życie tego rozpasanego przedstawiciela naszego hierarchicznego Kościoła, a nuncjusz i jego urzędnicy od dawna grają na zwłokę i udają, że zajmują się tą sprawa, a tak naprawdę przeciągają ją w czasie, gdyż latem tego roku metropolita gdański kończy 75 lat i zgodnie z prawem kanonicznym może przejść wówczas na biskupią emeryturę.

Oczywiście będzie wówczas szanowanym emerytem, zamieszka w swojej prywatnej rezydencji w rodzinnej Bobrówce, będzie miał nadal zagwarantowane milionowe dochody, a kiedy umrze zostanie pochowany z udziałem całego Episkopatu w kryptach biskupów gdańskich w Bazylice Archikatedralnej w Gdańsku – Oliwie. Dodam także, że nie będzie oczekiwał na Sąd Ostateczny jak wszyscy wierni zmarli, lecz jego koledzy biskupi ogłoszą całemu światu, że „odszedł do Domu Ojca”.

Całe jego życie, okres watykański w Kongregacji Do Spraw Kościołów Wschodnich, biskupstwa w Ordynariacie Polowym Wojska Polskiego, a teraz jako metropolita gdański, to jedno wielkie łajdactwo. Kiedyś poświęcę mu więcej czasu i opiszę te draństwa z detalami, ale nawet teraz, na kilka miesięcy przed emeryturą, abp Głódź czuje się zupełnie bezkarny, gdyż zapewne wie, że nuncjatura wykonując pozorne ruchy w jego sprawie, tak naprawdę nic mu nie zrobi. Nikt go do lata nie odwoła, nie pozbawi stanowiska, ani dochodów.

Jednym z powszechnie znanych łajdactw metropolity gdańskiego była kwestia krycia dewianta seksualnego i pedofila, ks. prałata Henryka Jankowskiego. Pamiętamy słowa Głódzia na jego pogrzebie, kłamstwa wypowiadane z ambony i od ołtarza w sprawie tego zwyrodnialca od Św. Brygidy. Od tych wydarzeń minęło niemal dziesięć lat, a metropolita gdański nadal kłamie. I znów w sprawie zwyrodnialca, dawnego kapelana „Solidarności”.

Załączam do tego wpisu początek listu wysłanego w imieniu metropolity gdańskiego przez kanclerza kurii metropolitarnej, ks. Rafała Detlaffa, z dnia 12 września 2019 roku, do ofiary ks. Henryka Jankowskiego, Pani Barbary Borowieckiej, dawnej mieszkanki Gdańska, a obecnie zamieszkałej w Australii, informujący ją, że nic w sprawie jej oprawcy nie można zrobić, gdyż nie pozwalają na to przepisy prawa kanonicznego. Gdańska Kuria Metropolitarna powołuje się przy tym na Kongregację Doktryny Wiary w Watykanie.

A tymczasem okazuje się, że Watykan podjął decyzje o konieczności zbadania przez gdańską kurię sprawy oskarżeń o zachowania pedofilskie względem nieletniej Barbary Borowieckiej i innych dzieci w latach sześćdziesiątych. Skąd to wiem? Nie ujawniając moich źródeł informacji mogę stwierdzić jedynie, że do gdańskiej kurii wpłynęło pismo z warszawskiej nuncjatury, która działając w imieniu Stolicy Apostolskiej stwierdza: „że zasadne jest wyjaśnienie sprawy ks. Henryka Jankowskiego”.

Abp Leszek Sławoj Głódź powołał więc przed kilku miesiącami specjalną komisję w sprawie zarzutów stawianych zmarłemu w 2010 roku ks. Henrykowi Jankowskiemu. Powołał, bo musiał, ale zrobił to niechętnie. Powołał, ale dyskretnie i po cichu. Komisja ma działać przy Gdańskim Trybunale Metropolitarnym, ale jak wynika z pisma metropolity, jej zadaniem jest zbadać sprawę ks. Henryka Jankowskiego poprzez „jedynie zebranie informacji w aspekcie historycznym”.

Dopiero teraz Pani Barbara Borowiecka dowiedziała się o powołaniu tej komisji, ale kanclerz gdańskiej kurii, ks. Rafał Detlaff, informując ją o tym, od razu powołał się w piśmie na „wytyczne konferencji Episkopatu Polski, które mówią, że nie należy wszczynać postępowania kanonicznego przeciwko zmarłemu duchownemu, chyba, że wydawałoby się zasadnym wyjaśnienie sprawy dla dobra Kościoła”.

Co to oznacza w praktyce? Już wyjaśniam. Jeżeli dana sprawa już na etapie wstępnym świadczy, że jakiś duchowny kogoś molestował, gwałcił lub wykorzystywał seksualnie, to należy odmówić procesu kanonicznego, powołując się na fakt, że ten duchowny nie żyje. Jeżeli natomiast jest szansa na uznanie zarzutów za niewiarygodne lub nie w pełni wiarygodne, to należy podjąć postępowanie kanoniczne w celu wyjaśnienia jej dla dobra Kościoła. I to są oficjalne wytyczne naszego Episkopatu!!! Doprawdy, przedziwna moralność!!!

 

 

Znając niemal całe życie abp Leszka Sławoja Głódzia mogę stwierdzić jedynie jedno. Nie wierzę w obiektywizm żadnej komisji powołanej przez niego, w archidiecezji rządzonej przez niego i złożonej z kościelnych urzędników metropolity. Nawet, jeżeli raport tej komisji będzie sporządzony na polecenie nuncjatury warszawskiej i Stolicy Apostolskiej.

Instytucje sądowe Kościoła nie mają żadnego moralnego prawa rozstrzygać spraw związanych z pedofilią czy wykorzystywaniem seksualnym, gdy sprawcą przestępstwa jest osoba duchowna. Kościół jest bowiem w takiej sytuacji sędzia we własnej sprawie. Zupełnie nie rozumiem osób, ofiar nadużyć seksualnych osób duchownych, które zgłaszają się do sądów czy trybunałów kościelnych, składają tam jakieś przysięgi, zobowiązują się przy tym do milczenia i zgadzają na procedury prawne narzucane im przez prawo kanoniczne.

Do rozstrzygania wszelkich sporów z Kościołem powinny być jedynie sądy powszechne. Kościół reaguje prawidłowo wyłącznie wówczas, gdy grożą mu potencjalne wysokie odszkodowania dla potencjalnych ofiar. I o tym trzeba pamiętać zawsze, bez względu na nasz osobisty stosunek do religii i wiary.

To oczywiście mój prywatny pogląd na tę bulwersująca kwestię. A co o tym myślicie Państwo?

Andrzej Gerlach

Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Cześć 15

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XV.

Gdy usłyszy się nazwisko abp Juliusza Paetza, to większości z nas, kojarzy się nam ono z molestowaniem przez niego kleryków z poznańskiego seminarium arcybiskupiego, i słusznie. Ale dlaczego do dzisiaj nikt ze świata dziennikarzy czy samych ludzi Kościoła, nie odpowiedział na pytanie, jak zatem wyglądała jego biskupia posługa w diecezji łomżyńskiej. Przecież ten kościelny dewiant seksualny, został tamtejszym ordynariuszem w wieku 48 lat i jego seksualne możliwości i „apetyt” na młodych kleryków był wówczas nieporównywalnie większy niż w 2002 roku, gdy problem seksualnych napaści na kleryków stał się już sprawą niemal publiczną.


Pracując przez lata w szkołach katolickich w archidiecezji chicagowskiej poznałem starszego księdza z diecezji łomżyńskiej, który corocznie był zapraszany na okres wakacji do Chicago, aby zastępować znanego i niezwykle aktywnego w środowisku Polonii księdza z diecezji bp Juliusza Paetza. Ponieważ starszy kapłan czuł się osamotniony w obcym kraju szybko nawiązał ze mną kontakt, a z czasem zaczął mówić nieco więcej o ówczesnej sytuacji w polskim Kościele, ale także w jego rodzimej diecezji. Diecezji rządzącej od 1983 roku silną ręką bp Juliusza Paetza.

I wówczas zrozumiałem, że ta silna biskupia ręka potrafi także sięgać do cudzych rozporków. Czy zatem nikt o tym nie wiedział? Okazuje się, że wiedzieli o tym wszyscy, od nuncjusza po wiejskich podlaskich proboszczów, ale wszyscy przy tym odwracali głowy w drugą stronę. Jak tłumaczył mi to wówczas straszy ksiądz kanonik z Podlasia? Otóż, że ordynariusza przysłał im do Łomży sam papież Polak, że biskup przyjaźni się i spotyka od lat z samym nuncjuszem i że ksiądz biskup jest przełożonym, któremu wszyscy są winni posłuszeństwo, a jeżeli robi coś złego to odpowie za to kiedyś przed Bogiem. Teraz od siebie mogę dodać, że kiedy obecnie odwiedzam tamtejsze podlaskie diecezje widzę zupełnie inny świat, którego nie rozumiałem z perspektywy Chicago.


Kto w latach osiemdziesiątych, w dobie jeszcze komuny, będąc klerykiem w podlaskim seminarium, odważyłby się oskarżyć o seksualną napaść swojego ordynariusza? Miałby przeciwko sobie wszystkich: całą diecezję, wszystkich wiernych, własną rodzinę, a nawet miejscowych dziennikarzy. Bo to Podlasie. Nie Warszawa, Kraków czy Poznań, a i tam przyszły metropolita radził sobie świetnie i nie napotykał na większy opór ze strony innych księży, wiernych czy mediów.


I tu pojawia się inny ważny problem, który obserwowałem od lat w USA, a mianowicie problem gwałtownego spadku rodzimych powołań we wszystkich diecezjach amerykańskich i masowego wówczas sprowadzania do pracy duszpasterskiej młodych księży z ubogich regionów świata. W wypadku metropolii chicagowskiej byli to księża z Polski, Meksyku, oraz z krajów Ameryki Łacińskiej i Filipin. Za każdego sprowadzonego do Chicago kapłana, diecezja jego pochodzenia dostawała kwotę za którą można było wówczas wykształcić w tych krajach od 5 do 15 kleryków.

„Kupowano” więc takich kapłanów, a z czasem kanonicznie inkardynowano ich do archidiecezji chicagowskiej, za zgodą ich rodzimych ordynariuszy. Kardynał z Chicago miał w ten sposób młodych księży i mógł ich wykazywać papieżowi przy wizytach „Ad lumina”, a biskupi z innych stron świata świeżutkie, zielone amerykańskie dolary.
Także ci młodzi księża sprowadzeni w ten sposób do Ameryki nie mieli powodów do narzekania, bo dostawali posady i wynagrodzenia o jakich nigdy nawet nie marzyli wcześniej. Pracowali ze swoimi rodakami, Polacy w polskich parafiach, Latynosi w kościołach latynoskich, a filipińscy księża z emigrantami z Filipin.

W ten sposób dziesiątki księży z diecezji łomżyńskiej, tarnowskiej, krakowskiej czy innych, dołączyli  do kleru amerykańskiego i pracują tam do dzisiaj. Nigdy nie sprzątali, nie pracowali na budowach czy fabrykach za najniższe stawki, jak ich parafianie, a przy tym cieszyli się szacunkiem i zarabiali stawki jak ich amerykańscy koledzy w koloratkach. Jednym słowem, wszyscy byli zachwyceni.


Swoją szansę w tym procederze znalazł także nowy ordynariusz łomżyński, bp Juliusz Paetz. Wiedział jak łakomym kąskiem jest dla wielu młodych księży wyrwanie się z zapyziałego Podlasia w wielki świat, ale wszystko miało swoją cenę. A dla nowego ordynariusza łomżyńskiego cena była jedna i kto był w stanie ją zaakceptować, ten wyjeżdżał.


Po latach okazało się, że ówczesny metropolita chicagowski, kard. Joseph Bernardin, także nie był obojętny na uroki młodych mężczyzn i powstał, trwający długie lata, proceder „przekazywania” sobie „duszpasterskiego wsparcia”. Ale przełomowym momentem okazał się w tym duszpasterskim biznesie 1988 rok. Wspomniany kardynał przeforsował wówczas zgodę papieża Jana Pawła II, na wyświęcenie na biskupa pomocniczego swojej archidiecezji, urodzonego w 1924 roku w Chicago i pochodzącego z rodziny polskich emigrantów ks. Thaddeusa Josepha Jakubowskiego. Jak się szybko okazało, nowo wyświęcony amerykański biskup był moralnie wart swojego kardynalskiego protektora. A ponieważ, jako biskup pomocniczy w archidiecezji nadzorował także polonijne szkoły i parafie w archidiecezji, wiem dobrze o czym piszę.


Nie wiem kiedy biskup łomżyński i nowy biskup pomocniczy chicagowski poznali się bliżej, niektórzy księża z Chicago twierdzą, że znali się dobrze jeszcze z okresu rzymskiego, ale obaj hierarchowie szybko wpadli na pomysł udoskonalenia przepływu młodych kadr pomiędzy obu diecezjami. Był to iście szatański pomysł, który szybko wcielili w życie…


Ciąg dalszy nastąpi.

 

Andrzej Gerlach

Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 13 i 14

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XIII.

 

W dniu wczorajszym, 2 lutego 2020 roku, abp Juliusz Paetz, gdyby żył, obchodziłby swoje 85-te urodziny, więc w ramach tej rocznicy ogłosiłem swoja małą amnestię i zastąpiłem wpis o nim, wpisem o gromnicy i polskich zakonnicach.


Dostaję wiele pytań od Państwa na temat osoby abp Juliusza Paetza i całego cyklu mu poświęconego. Dlaczego media ten temat odpuściły? Dlaczego nikt o metropolicie poznańskim nie pisze wszystkiego, a jedynie wszyscy ograniczają się do wątku molestowania kleryków w poznańskim seminarium, jak gdyby był to jednorazowy wypadek przy pracy starszego pana? Nie wiem, ale żadne media nie chciały nigdy zająć się tym tematem dogłębnie i wydrukować cokolwiek na ten temat. I tyle mogę w tej sprawie uczciwie napisać.

 

 

 


I druga kwestia. Czy napiszę o tym książkę? Mam na ten temat mnóstwo dokumentów i zdjęć, podobnie jak w wypadku innych tematów dotyczących Kościoła, którymi się dziele z Państwem na moim profilu od przeszło dwóch lat, więc niczego nie wykluczam na tym etapie. Może rzeczywiście Państwo i mój starszy syn macie rację, że powinienem ujawnić wszystko opinii publicznej i opublikować to w formie książki popularnonaukowej, gdyż wówczas nie byłbym ograniczony zarówno w formie jak i w treści, tak jak to jest w wypadku Facebooka.

 

Jeżeli pomysł na napisanie takiej książki dojrzeje, to Państwo będziecie o tym wiedzieć jako pierwsi. A może powinien powstać cały cykl takich publikacji poświęcony Kościołowi i wszystkich afer obyczajowych i finansowych z nim związanych? Póki co dziękuję wszystkim, którzy wspierają mnie swoimi wpisami, zarówno tymi publicznymi jak i tymi prywatnymi. Dziękuję także tym ludziom Kościoła, którzy z życzliwością kibicują mi i także mobilizują do dalszej aktywności.


Jednak w sposób szczególny pragnę podziękować tym wszystkim hierarchom kościelnym, wszelkich szczebli i godności, którzy swoja pazernością, wyuzdaniem seksualnym, zakłamaniem i swoim upadkiem moralnym, zapewniają mi tematy do pisania na długie jeszcze lata.


Ta moja wczorajsza rocznicowa amnestia na abp Juliusza Paetza dobiegła końca, więc powracam do kontynuowania cyklu o jego grzesznym życiu. Pozostałych kościelnych grzeszników w sutannach i habitach proszę o wyrozumiałość. Wcale o was nie zapomniałem. Na was też panowie przyjdzie pora. Cierpliwości.

 

 

***

 

ABP JULIUSZ PAETZ – część XIV.

Z wielkim żalem opuszczał wiosną 1983 roku, Rzym i jego wyjątkowe uroki, nowo konsekrowany ordynariusz łomżyński, bp Juliusz Paetz. Opuszczał z żalem miejsca i ludzi z którymi związany był przez ostatnie lata. Ale nie opuszczał wówczas Rzymu do końca, bo pozostawił sobie swoją osobistą przystań, którą było luksusowe mieszkanie, niemal na obrzeżach Watykanu. To stara, pięknie odrestaurowana, historyczna kamienica, 50 metrów od Via del Conciliazione, 15 minut spacerkiem od Placu przed Bazyliką Świętego Piotra. A więc niemal w bezpośrednim sąsiedztwie Watykanu. Czy to sentyment do Serca Kościoła? Nie sądzę.


Czy kupienie w takim miejscu tak drogiego mieszkania, przez hierarchę, który wie, że właśnie prawdopodobnie na zawsze opuszcza Watykan, bo zostaje biskupem w odległej od Rzymu diecezji, to coś wyjątkowego? Okazuje się, że nie. A właściwie powinienem napisać, że to częste zjawisko. W bezpośrednim sąsiedztwie Watykanu, gdzie ceny mieszkań osiągają niebotyczne ceny za każdy metr kwadratowy powierzchni, szacuje się, że przeszło 27000 mieszkań należy wyłącznie do ludzi Kościoła.

Dotarłem do statystyk opracowanych przez zaprzyjaźnionego watykanistę, który na podstawie informacji z urzędu miasta, opisuje to zjawisko znacznie szerzej. I nie są to mieszkania o znanym nam standardzie mieszkań w bloku. To apartamenty wyremontowane i wyposażone w marmurowe posadzki i sprzęt godny pałaców i rezydencji głów państw.

To niewątpliwie świetna lokata kapitału, ale nikt ich nie wynajmuje dla zysku. Takie mieszkania kupuje się bowiem, aby zapewnić sobie dyskrecję i niezależność przy ewentualnych odwiedzinach Wiecznego Miasta, gdzie dyskretnie można się spotkać z kimkolwiek i uniknąć wścibskich oczu dziennikarzy czy złośliwych kolegów z różnych watykańskich dykasterii Kościoła.


Mogę opisać Państwu mieszkanie przy Via del Conciliazione, które w tym momencie interesuje nas najbardziej, bo posiadam, aż pięć jego opisów, a ponieważ są niemal identyczne, więc uważam je za w pełni wiarygodne.
Mieszkanie to znajduje się na pierwszym piętrze gustownie odrestaurowanej starej kamienicy i jako nieliczne nie posiada wizytówki na drzwiach, ani żadnej innej informacji o właścicielu, chociażby na spisie lokatorów.


Po wejściu do mieszkania, uderzają śnieżnobiałe marmurowe posadzki, kremowo białe ściany i w centralnej części potężnego salonu wielki bursztynowy krucyfiks. Mieszkanie posiada gustownie połączoną kuchnię z salonem, co stanowi niemal integralną całość. Apartament wyposażony jest w stare stylowe meble, a la Ludwik XVI, które podobno kosztowały krocie i były zamawiane po specjalnej konsultacji z dekoratorem wnętrz, który planował całość urządzenia tego gustownego mieszkania.


Sypialnia dla gości jest mniejsza i jest wyposażona w łózko dla dwóch osób, szafę i biurko. Natomiast sypialnia główna przeznaczona dla właściciela, jest prawdziwym dowodem skromności i umiaru naszych sług Bożych. Sypialnia jest olbrzymia i wyposażona w potężne łózko ze specjalnym materacem, stary sekretarzyk z kosmetykami i dwudrzwiową szafę. Wszystkie meble gustowne i zamówione do tego wnętrza.


Ale największe wrażenie na wielu szczęśliwcach, którzy korzystali z tego apartamentu robią dwie łazienki. Mniejsza dla gości i wielki pokój kąpielowy dla świętobliwego właściciela całości. Juliusz Paetz życzył sobie, aby ta duża łazienka była wykończona marmurami i wyposażona w potężną wannę na kilka osób oraz armaturę najwyższej jakości. Całość dopełniały gustowne detale dekoracyjne.


To tam w rzymskim mieszkaniu przyjmował tych o których mówił, że : „fajnie mieć kogoś do kogo można się przytulić i mieć świadomość, że jest”. Kiedy ktoś dostawał klucze i adres tego mieszkania to wiedział na co się decyduje. A decydowało się przez te lata wielu. Także tych, których nazwiska dzisiaj błyszczą na stronach internetowych polskich diecezji czy watykańskich urzędów i placówek dyplomatycznych.

Wielu dzisiaj udaje, że nie zna ani tego mieszkania, ani tego adresu. Klucze do tego mieszkania dostawali także wybrani klerycy i młodzi księża z diecezji łomżyńskiej, a potem archidiecezji poznańskiej, wyjeżdżający na „wakacje” do Rzymu. Tylko dziwnym trafem zjawiał się tam wówczas także gospodarz mieszkania. Ale kto powiedział, ze uroki Wiecznego Miasta są za darmo…


To nie do końca tak, że arcybiskup tylko molestował kleryków podległego mu poznańskiego seminarium, bo przyjeżdżali do jego rzymskiego mieszkania także tacy, którzy robili to w pełni dobrowolnie i zupełnie świadomie. Jeden z nich powiedział o tym wprost, że: „dopiero w seminarium zaakceptowałem swój homoseksualizm”. A wtedy wszystko jest prostsze…

 

Hierarcha swoim wybrańcom, których gościł u siebie mówił, że to tylko „baccione” (z włoskiego „pocałunek”, „całus”). To określenie stało się z czasem niemal symbolem i hasłem wywoławczym. Wystarczyło czasami jedno słowo i wszyscy wiedzieli o co chodzi. Po prostu „baccione” i tyle. Gdyby te marmurowe posadzki i ta wielka kilkuosobowa wanna w rzymskim mieszkania abp Juliusza Paetza mogły mówić, pewnie dowiedzielibyśmy się wielu intymnych szczegółów ze spotkań „baccione”, wartych zapewne niejednej jeszcze publikacji.


Patrzył na to przez kilka dziesięcioleci także sam Chrystus, z wielkiego bursztynowego krucyfiksu zawieszonego w salonie mieszkania… Ale on w tej sprawie także milczy.
Ciąg dalszy nastąpi.

 

Andrzej Gerlach

Juliusz Paetz. Mechanizmy przemocy i władzy. Część 12

ABP JULIUSZ PAETZ – część XII.

Dzień 16 października 1978 roku przeszedł do historii nie tylko Kościoła Powszechnego, ale także stał się przełomową datą dla milionów katolików w Polsce. Metropolita krakowski, 58-letni wówczas kard. Karol Wojtyła, został następcą Świętego Piotra na stolicy biskupiej w Rzymie. Hierarcha Kościoła z kraju komunistycznego został wybrany Głową Kościoła Katolickiego.

Także dla młodego księdza z archidiecezji poznańskiej, od lat pracującego dla dwóch dotychczasowych papieży, rozpoczął się wyjątkowy okres w jego dotychczasowej kościelnej karierze, gdyż kolejnym trzecim papieżem dla którego miał teraz pracować był jego rodak.


Aktywny gej, współpracownik służb specjalnych PRL, człowiek z jednej strony cyniczny i bezwzględny, ale z drugiej strony przymilny, ujmujący w zachowaniu, delikatny i niezwykle oddany swoim przełożonym. Z jednej strony służący z wielkim oddaniem na papieskim dworze, z drugiej strony uwielbiający dworski ceremoniał i pławiący się od lat w otaczającym go luksusie i sam chętnie gromadzący liczne dobra doczesne. W ciągu dnia codziennie stojący przy ołtarzu u boku papieża, pracujący w apartamentach papieskich i witający każdego niemal gościa, który oczekuje w Pałacu Apostolskim na spotkanie z Głową Kościoła,  wieczorem bywalec saun dla gejów, uczestnik orgii z udziałem innych hierarchów watykańskich i klient młodych męskich prostytutek obsługujących ziemskich urzędników Pana Boga. I tak to trwało od lat, aż do ostatnich miesięcy 1982 roku.


Nie wiadomo kiedy, czy w październiku czy w listopadzie 1982 roku, doszło do skandalu z udziałem samego prałata z Poznania i dwóch innych księży, urzędników zatrudnionych w kościelnej centrali. Nie jestem w stanie dziś ustalić z jakich pochodzili krajów i na czym polegał dokładnie skandal jaki wywołali ci panowie na mieście, ale Watykan postanowił się ich pozbyć i w ten sposób skutecznie wyciszyć całą sprawę. Jedynie co udało mi się ustalić w tej kwestii to to, że jeden ze wspomnianych księży pochodził z kraju azjatyckiego, a drugi z kręgu języka hiszpańskiego. Nie wykluczone, że nawet z samej Hiszpanii.

W Watykanie od wieków w takich sytuacjach stosowano zasadę pozbycia się człowieka z centrali, poprzez „kopa w teren”, najczęściej do diecezji włoskiej lub kraju z którego dany delikwent pochodził. Czyli usunięcie, ale poprzez równoczesny awans i odpowiednie stanowisko, z dala jednak od Rzymu. Stosowano taką politykę personalną głównie w odniesieniu do tych, którym wiele zawdzięczano i którzy dużo wiedzieli, a ks. Juliusz Paetz wiedział dużo. Za dużo.


Sam abp Juliusz Paetz, po wielu latach, opowiadał to tak. „Przed Świętami Bożego Narodzenia w 1982 roku, zostałem wezwany do Ojca Świętego, który niespodziewanie poinformował mnie, że zostałem mianowany ordynariuszem łomżyńskim”. Czy padły wówczas jakiekolwiek inne słowa wyjaśnienia, upomnienia czy nagany ze strony Jana Pawła II, zapewne nie dowiemy się już nigdy. Obaj uczestniczący w tej rozmowie panowie już nie żyją, a z ich spotkania nikt dokumentacji nie sporządzał. Musimy więc pozostać w tym względzie przy osobistej relacji świeżo upieczonego biskupa nominata z diecezji łomżyńskiej.


Oficjalny dokument papieski z nominacją dla księdza prałata Juliusza Paetza na biskupstwo łomżyńskie datowany jest na dzień 20 grudnia 1982 roku. I tyle w tej sprawie wiemy na pewno. Uroczystej sakry biskupiej udzielił mu w Bazylice Świętego Piotra w dniu 6 stycznia 1983 roku, a więc w święto Trzech Króli, sam papież Jan Paweł II, a współkonsekratorami byli…, i tu ciekawostka. Jednym z nich był hiszpański abp Eduardo Martines Somalo z Sekretariatu Stanu, a drugim hinduski abp Duraisamy Simon Lourdusamy, ówczesny sekretarz Kongregacji Do Spraw Ewangelizacji Narodów.

Obaj wybrani do tej uroczystości konsekratorzy niestety o nie najwyższych standardach moralnych i obaj grzeszący z tych samych przykazań co klęczący przed nimi wówczas w bazylice biskup nominat. Przypadek? Może. Lecz jeżeli tak, to papież Jan Paweł II miał wyjątkowo pechową rękę do doboru kadr. A dodam tu tylko, że ten pierwszy od papieża z Polski w 1988 roku otrzymał biret kardynalski, a ten drugi od Jana Pawła II taki sam biret otrzymał trzy lata wcześniej. Przypadek? Jeszcze jeden?


Nowo mianowany ordynariusz łomżyński przyjął herb i zawołanie biskupie „In nomine Domini” („W imię Pańskie”). Już w Rzymie zaopatrzył się w odpowiednie szaty biskupie, pastorał i inne akcesoria, ale opóźniał jak mógł wyjazd do swojej nowej diecezji. Dotarł tam dopiero po przeszło dwóch miesiącach i uroczysty ingres do katedry łomżyńskiej pod wezwaniem Św. Michała Archanioła odbył dopiero w dniu 13 marca 1983 roku.


Spędził bowiem w Rzymie swoje najlepsze lata życia, tu zostawiał swój dotychczasowy świat, ten kościelny i ten…, gejowski. I swoich męskich „przyjaciół”. Jako bliski współpracownik aż trzech kolejnych papieży, liczył niewątpliwie na szybki awans i fioletową, a w przyszłości być może nawet kardynalską sutannę, ale równocześnie spodziewał się pozostać na zawsze w Rzymie i budować swoją karierę w cieniu Bazyliki Świętego Piotra.

W dalekiej Łomży czekał na niego co prawda tron biskupi,opuszczony po śmierci wcześniejszego rządcy tej diecezji, bp Mikołaja Sasinowskiego, zmarłego w dniu 6 września 1982 roku, ale łomżyńska diecezja i polska smutna rzeczywistość trwającego jeszcze wówczas stanu wojennego, to nie słoneczny, piękny Rzym i jego wszystkie, także te grzeszne, uroki.


Kolejną niewyjaśnioną zagadką, na którą nie potrafię w dniu dzisiejszym jednoznacznie odpowiedzieć, jest kwestia wyjątkowo wysokiej odprawy, jaką otrzymał biskup nominat Juliusz Paetz z chwilą odejścia ze służby dla Stolicy Apostolskiej. Odprawa dla każdego odchodzącego kościelnego urzędnika w takich przypadkach była zawsze uzależniona od wysługi lat i ściśle określały ją watykańskie przepisy. W tym jednak przypadku kościelna centrala wyjątkowo szczodrze potraktowała odchodzącego na biskupstwo do Łomży Juliusza Paetza.


Całą otrzymaną wówczas kwotę biskup Juliusz Paetz postanowił jednak pozostawić w Rzymie i zainwestować ją w nieruchomości. Nabył wówczas w najbliższym sąsiedztwie Watykanu luksusowe mieszkanie, które dokładniej opiszę w kolejnych odsłonach tej opowieści, gdyż to rzymskie mieszkanie odegra w niej niebagatelną, a niektórych pikantnych jej wątkach, wręcz kluczową rolę.
Ciąg dalszy nastąpi.

Andrzej Gerlach

Wpisy Obserwatorium

Nic nie znaleziono

Sorry, no posts matched your criteria