Jarosław Wocial. Rakiija Chemikaljana II.
Rakiija
Chemikaljana II
Zaniepokojonym.
Spokojnie moi drodzy – jeszcze żyję.
Do moich 6 litrów krwi dolano 3 litry trucizny. To, że ciężkie tąpnięcie przeszło mi już po 3 dniach i tak zakrawa na cud. Przy nim fakt, że jeszcze trudno mi pozbierać myśli i całą sprawę opisać można chyba traktować jak coś normalnego.
Otumanienie nie przeszkodziło mi co prawda, usłyszeć jak przedstawiciel rządu stwierdził, że:
– Nie ma się czym przejmować… przypadki śmiertelne przy koronawirusie dotyczą tylko ludzi starych i mocno osłabionych – na przykład tych chorych na raka…
Po takim tekście ja i wszyscy inni chorzy od razu poczuliśmy się lepiej. W końcu co tam my. Już i tak żeśmy się nażyli. Pielęgniarka ze szpitala, do której dzwoniłem, ponieważ od kilku dni mam ca 39 stopni gorączki, też powiedziała, że przejmować się nie ma czym. To pewnie tylko zwykłe przeziębienie.
Podobno F16 latające w mojej głowie już podchodzą d lądowania. Jak tylko wylądują i zgaszą silniki… znów coś napiszę.
Rakiija moi Drodzy Rakiija
Rakiija.
Po co ten baran to pisze???
Gotów jestem postawić duże pieniądze na to, że pytanie z tytułu zadajecie sobie co najmniej równie często jak ja, a znaczną część moich czytelników, już jakiś czas temu, skutecznie zniechęciło do lektury.
Podejrzewam… tym razem już tylko „podejrzewam”, że proces utraty czytelników rozpoczął się po przekazanej przeze mnie informacji o pomyślnym przebiegu operacji i usunięcia guzów.
Od tamtej pory pojawiła się druga część pytania, brzmiąca mniej więcej tak
– wyleczył się, raka mu usunęli… a on ciągle zawraca nam dupę, swoimi, interesującymi tylko dla niego problemami. W tym momencie grono moich czytelników ograniczyłoby się zapewne do nielicznych chorych na raka i członków ich rodzin, którzy trafili na moją Rakiiję… i to tylko tych, których wyprzedzam w leczeniu.
Od tych, którzy w chorobie wyprzedzają mnie to raczej ja się uczę i czytałbym ich opinie znacznie chętniej niż oni moje.
Trafiłem???
To słuszne na pozór rozumowanie, byłoby prawdziwe, gdyby nie to Moi Drodzy, że nie piszę poradnika, pamiętnika czy innej opowieści kardaszjanki, mających na celu skupienie uwagi czytelnika na własnej osobie.
Swoimi tekstami chce dać szansę moim bliskim i Wam, moi drodzy czytelnicy, na przeżycie raka „na sucho” Taki rak bez raka.
Teraz podejrzewacie zapewne, że choroba lekko rzuciła mi się na mózg. To też nie jest prawdą. Od jakiegoś czasu usiłowałem podtrzymać Wasze słabnące zapewne zainteresowanie, tekstami dotyczącymi tego raka, który rujnuje nam kraj. Na ile mi się to udało… biorąc pod uwagę, że mój „okres ochronny już minął” – jak to słusznie określiła jedna z moich ulubionych czytelniczek, nie potrafię ocenić, ale mam nadzieje, że moje teksty z „onko przerwy”, nie dość, że mogły zaciekawiać, to nie zostawiały za dużego pola do przypuszczeń co do szwankujących funkcji mózgu ich autora.
Napisałem kiedyś, że czytanie o raku przypomina oglądanie skoków narciarskich. Po wycięciu guzów… skoczek wylądował w całości, karku nie skręcił, rekordu nie ustanowił, Małysz to on nie jest więc – po cholerę to jeszcze oglądać. W ten sposób, oceniło to co robię zapewne wielu z Was i przy całej ewentualnej sympatii do autora, jego posty stawały się coraz dłuższe i trudniejsze do przeczytania… nawet pomijając pytanie z tytułu.
Jeśli dobrnęliście do tej części tekstu, oznacza to, że znów udało mi się rozbudzić Waszą ciekawość.
Pora więc na odpowiedzi. Pisać będę dalej a czas jaki poświęcicie lekturze moim zdaniem zmarnowany nie będzie.
Rzadko w życiu mamy okazję sprawdzić jak zareagujemy na sytuacje ekstremalne, bez ich przeżycia. Będę pisał dalej, żeby stworzyć Wam na to szansę. Tylko szansę. Żeby to co napisałem stało się prawdą, mój tekst nie wystarczy. Musicie oprócz lektury… obserwować SIEBIE. Nie pomyliłem się SIEBIE.
Rak to dziwna choroba. Podobnie jak kilka innych nigdy się nie kończy. Zaleczony… ale ciągle trwa. W przeciwieństwie jednak do tych, w rodzaju cukrzycy czy podagry,, budzi skrajne emocje chorych i ich otoczenia.
Nie bez powodu nazywa się „złośliwy”. Zarówno chorzy jak i ich rodziny (także moja), przechodzą fazy, których doświadczyliście dzięki lekturze także Wy. Zainteresowania, współczucia, znużenia, zobojętnienia a wreszcie irytacji.
Ileż można w końcu żyć chorobą… nawet swoją o cudzej nie mówiąc – nawet wyolbrzymiając nasze niewielkie z reguły pokłady zainteresowania cudzym nieszczęściem czy współczucia dla niego. To wszystko udaje się utrzymać właśnie do operacji, lub jakiegoś jej chemio czy radio odpowiednika. Po niej, jedynym uczuciem jakie się pojawia jest gwałtowna chęć ucieczki od czegoś, co wiąże nas… zupełnie bez sensu.
Reakcje są wtedy różne. Jedyni, którzy uciec nie mogą to chorzy. Już z ich rodzinami bywa różnie a obcy ludzie zaczynają omijać chorych i ich bliskich możliwie szerokim łukiem, choć ponoć nieszczęście zaraźliwe nie jest.
Jak zachowacie się w takiej sytuacji Wy, moi drodzy czytelnicy, możecie zobaczyć sami, patrząc na siebie i wasze reakcje na moje wypociny. Te nowe będą jeszcze trudniejsze. Niestety, jeśli mają być prawdziwe, dużo w nich będzie o bólu, zatwardzeniach i biegunkach, głodówkach i wymiotach, a w końcu także o śmierci. Niewiele za to uśmiechów i żartów… nawet gdy opisywać to będzie ktoś taki jak ja. Nie przesadzam. Właśnie z trudem udało mi się nie dopuścić do katastrofy we własnym domu.
Chorych i ich rodzin do lektury zachęcać pewnie nie muszę… ale cała reszta…
No cóż moi drodzy – decyzję czy warto czytać dalej… musicie podjąć sami.
Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie.
Jarosław Wocial