Spotkania przy trzepaku

Ruso…cośtam

Często czytam aby nie utożsamiać Rosjan z polityką Putina, że Putin to nie Rosja i nie wolno stawiać pomiędzy narodem i ich wodzem znaku równości, bo podobno źle świadczy o człowieku i łatwo otrzymać etykietę rusofoba, erytofoba, ksenofoba i cholera wie co jeszcze. To zachodnie liberalne ucywilizowanie doprowadziło nas właśnie do punktu, w którym teraz stoimy bezsilni, zastanawiając się co dalej.

Czuję rozsadzająca mnie złość, ale nie potrafię tego wykrzyczeć tak by było politycznie poprawnym i nie do podważenia przez “komisarzy” stojących na straży społecznościowych zasad współżycia na fejsie. Tak by nie zarobić bana za hejtowanie.

Nie stawiam więc znaku równości, choć 70-75% Rosjan popiera Putina, ponad 40% popiera jego agresywną politykę mocarstwową, a ponad 30% życzy sobie jeszcze bardziej zdecydowanych działań wobec zachodu. Dodatkowo 33% Rosjan pragnie powrotu ZSSR w dawnej formie i granicach. Jak tu ich nie lubić. Wiem, wyklepano im bereciki. Chyba musiały być z ołowiu, bo niespodziewanie łatwo dawały się klepać.

Niestety nie potrafię w sobie wykrzesać aż takich pokładów kultury by teoretyzować i relatywizować, pisać ładnie i “mądrze”. Czuję wielką złość i jest to delikatne i bardzo ostrożne (w emocjonalnym stopniowaniu) określenie.

Jednakowoż “niechęć” do Rosjan stała się faktem społecznym, tylko nie potrafimy na razie tego po ludzku nazwać. Długo wychowywano nas na ludzi cywilizowanych, więc wstydzimy się swoich negatywnych uczuć. Zastanawiałem się zatem skąd ich taki nagły wybuch, że Ukraina nie może być jedynym powodem. To co czuje wielu Polaków nie jest też rusofobią, terminem tak chętnie stosowanym przez emocjonalnych manipulantów. Nie jest z prostej przyczyny, gdyż fobia to przesadna reakcja trwogi, pomimo świadomości o irracjonalności własnego lęku oraz zapewnień, że obiekt strachu nie stanowi realnego zagrożenia.

Nie stanowi?

Przez całe dzieciństwo i młodość czytałem o tym, że to Niemcy (za wyjątkiem NRD-owców) wywołali drugą wojnę światową i nikt nie próbował wtedy relatywizować tego faktu statystykami. Dopiero jak dorosły człowiek “dowiedziałem” się, że to nie byli Niemcy, tylko naziole. Obecnie w Niemczech część elit uważa, że należy skończyć z tym pokrętnym nazewnictwem, że naziści nie spadli Niemcom z nieba, a Hitler nie wygrał wyborów głosami Marsjan. Historię wszyscy znamy. Niemcy zaczęli wojnę z całą ludzkością, dostali w dupę, zrobiono im procesy i słusznie nazwano bandytami, przestępcami i ludobójcami.

Po wojnie zafundowano niemieckiemu społeczeństwu denazyfikację, która miała bardzo turbulentny przebieg, gdyż z czasem przyjęła fasadową formę. Odpowiedzią były rozruchy studenckie z 1968 roku. Odbywały się pod hasłem “Tatusiu, co robiłeś w czasie wojny?”. Był to protest młodzieży przeciwko relatywizowaniu wstydliwej historii dla aktualnych potrzeb politycznych, protest przeciwko zatrudnianiu na stanowiskach urzędniczych byłych nazistów, protest przeciwko ich uczestnictwu w życiu społecznym i politycznym. Te rozruchy zmusiły Niemcy do całkowitego rozliczenia się z przeszłością. Było to bolesne, ale sprawiedliwe moralnie. Po latach świat nie zapomniał, ale przebaczył. I tutaj jest pies pogrzebany z tą tak zwaną “rusofobią”.

Robert Conquest ocenia liczbę ofiar terroru komunistycznego w ZSRR na 40 milionów, w tym 20 milionów ofiar śmiertelnych. Sołżenicyn zaś podaje, że od początku rewolucji do 1956 roku uśmiercono w gułagach około 60 milionów ludzi.

Przez 45 powojennych lat ZSRR eksportowała komunizm na skalę masową. Liczbę ofiar w Chinach ocenia się na 65 milionów, Kambodża 2 miliony, Korea 2 mln, Afryka 1,7 miliona, Wietnam 1 milion, itd…

Polska także ma swoje tragiczne doświadczenia w tej materii, ale to nie jest bezpośrednim powodem owej “niechęci”, która pojawiła się tak intensywnie właśnie teraz. Myślę, że napaść na Ukrainę była jedynie zapalnikiem tego co odczuwaliśmy jako niedosyt sprawiedliwości.

Nigdy nie potępiono radzieckiego komunizmu tak konsekwentnie jak zrobiono to z niemieckim nazizmem. Nikt nigdy nie zażądał od Rosji rozliczenia się przed światem z tych lat terroru. Nikt nie przeprowadził sowieckiej Norymbergi. Nikt nie powiedział, nie chcemy mieć z wami nic do czynienia dopóki tego nie załatwicie.

Nie zrobiono tego, gdyż nagle cały świat ucieszył się na widok najśliczniejszego Genseka w historii, nawet przyznał Gorbaczowowi pokojową nagrodę Nobla ciesząc się, że Rottweiler na razie nie będzie gryzł.

Mało tego, dano im miliardowe pożyczki na odbudowę zdewastowanego uzębienia. A potem już poszło. Jak grzyby po deszczu pojawili się w Rosji milionerzy, potem miliarderzy. Dawni aparatczycy i “czekiści” przebrali się w garnitury Armaniego i pojechali na podbój świata. Rosyjski plankton też wylał się na kanikułę w Turcji, na Kanarach, w Egipcie i gdzie tylko się da. Stawali się coraz bardziej aroganccy, chamscy i nie do zatrzymania. Byli wszędzie i wszędzie tacy sami.

I tu nagle wojna, jak przebicie wrzodu, który ropiał całymi latami. To co nami miota, to nie jest nienawiść do Rosjan. To poczucie niesprawiedliwości, że nie zostali za nic rozliczeni, więc zaczęli się arogancko śmiać nam w twarz. Nam i historii, sześćdziesięciu milionom ofiar systemu, za którym nadal tęsknią i który pragną narzucić wszystkim dookoła. Putin jest tylko twarzą Rosji, ale jakże charakterystyczną.

Wiem, nienawiść jest bardzo negatywnym uczuciem, więc nie chcemy naszych uczuć nazywać po imieniu i jesteśmy w jakimś sensie emocjonalnie okaleczeni, niedopowiedziani. Może dopiero gdy nazwiemy będziemy mogli budować jakieś pozytywne uczucia.

Włodek Kostorz

„Putin On Air”. Włodek Kostorz

 

Od kiedy Wielka Brytania wyszła po angielsku z Unii Europejskiej oglądam sobie czasami na Tubie konferencje prasowe cara Rosji. Dawniej oglądałem wystąpienia europosła Nigela Farage’a, co było zawsze mocnym przeżyciem. Muszę z ręką na sercu przyznać, że jednak nie to poczucie humoru, nie ta lekkość narracji, ale też czasami są zabawne te konferencje. Jednak co Farage, to Farage, jak mówił Konfucjusz.

Nie wiem co wtedy Putin nawywijał, ale na konferencji były takie tłumy jakich sobie car życzył. To też taka ciekawostka, że tam zawsze jest więcej dziennikarzy, niż bywało europosłów podczas wystąpień Farage’a. Nie wiem, może europosłowie nie przepadają za angielskim poczuciem humoru, a dziennikarze lubią rosyjskie szutki. Zachodzi u mnie uzasadnione podejrzenie, że część tych “dziennikarzy” to przebierańcy „akredytowani” przy SWR w Jasienewie, a pytania piszą im w wydziale dezinformacji. W takich okolicznościach car może popisać się błyskotliwymi odpowiedziami, poczuciem humoru i inteligencją. Może także odpowiedzieć na pytania, których żaden inny dziennikarz nie zadał, bo życie mu miłe.

W każdym razie pod koniec konferencji do głosu dorwała się niemiecka dziennikarka, która jak się okazało jest trochę nieprzygotowana do lekcji. W tym samym czasie niejaka Julia Tymoszenko trafiła do ancla pod zarzutem defraudacji. Miała wtedy stres z jej przeciwnikiem politycznym i jednocześnie prezydentem Wiktorem Janukowyczem.

 

 

W Niemczech była to duża sprawa, wszystkie media trąbiły o tym, że z tej Tymoszenko to więzień stricte polityczny, że jest chora, że lekarzy do niej nie wpuszczają i stoi jedną nogą w grobie, że kiwa osamotniona w walce z systemem, no masakra. Nie wiem o co takie wielkie halo. Obecnie coraz więcej niemieckich rencistów jest w podobnej sytuacji i nikt w mediach nie drze szat.

W każdym razie niemiecka żurnalistka dorwała się do mikrofonu i dawaj maglować cara. Normalnie jechała mu po ambicji. Twierdziła, że on taki wielki car, że wszystko może i niech coś zrobi, żeby Tymoszenko wypuszczono do Niemiec na leczenie, bo biedna jest tam politycznie więziona. Putin spojrzał z lekkim politowaniem na kobietę, co jest niewybaczalnym policzkiem dla kobiet i Bundesrepubliki. Z niego taki większy macho, ale na pytanie odpowiedział.

– Proszę Pani – zaczął grzecznie – Pani chyba pomyliła samoloty i nie w tym kraju wylądowała. Ja jestem prezydentem Federacji Rosyjskiej, a Julia Tymoszenko jest obywatelką Ukrainy, która to Ukraina jest suwerennym państwem. Nie rozumiem co ja mam z tym wspólnego, ale skoro Pani tutaj już jest, postaram się pani odpowiedzieć. Moje informacje mówią, że pani Tymoszenko nie jest więźniem politycznym, ale został osadzona za korupcję.

– Jest więźniem politycznym, a dowody zostały sfabrykowane – nie dawała za wygraną.

– Pani się myli.

– Ma pan na to jakieś dowody?

– Oczywiście. Julia Tymoszenko była korumpowana przez nasze rosyjskie firmy. Proszę zostawić swoją wizytówkę, a jutro moje biuro wyśle pani mailem wszystkie dane. Gdzie, ile i do jakich banków były przekazywane pieniądze.

Tadammmm i pozamiatane.

Jeśli owa żurnalistka była oficerem SWR, powinna była dostać za tą rolę awans na pułkownika. Jeśli była faktycznie dziennikarką, wpisała się niestety w mainstream niemieckiej żurnalistyki. Ale nie zawsze Putin ma tak łatwo, a za rogiem zawsze czeka nieprzewidywalne. Jako były oficer KGB powinien to wiedzieć. Ech Wołodia gdzie czujność oficera wywiadu?

Tym razem konferencja dotyczyła baz amerykańskich i ich uzbrojenia na terenie Japonii. Chodziło o to, że Amerykanie chcieli umieścić jakieś rakiety z głowicami w kraju kwitnącej wiśni, co bardzo niepokoiło kraj kwitnącej korupcji, więc mieli stres z Amerykanami. Musiał być spory skoro car postanowił zwołać konferencję celem straszenia kto ma większego.

O głos poprosił przedstawiciel japońskiej agencji prasowej. Tym razem jestem pewien, że nie był to jakiś farbowany Czukcza przebrany za samuraja. Putin przybrał na fotelu wyluzowaną pozycję ala Franz Maurer z filmu “Psy”, konkretnie w scenie gdy odpowiada przed komisją lustracyjną. Pełny luz, tylko zwisającej ręki z papierosem brakowało.

Japończyk chwycił za mikrofon i dawaj nawijać po rosyjsku. Po rosyjsku to mało powiedziane, mówił jakby od trzech pokoleń mieszkał w okolicach Arbatu. Walił tak dobre trzy minuty i nie zostawił na Putinie suchej nitki. Normalnie w takich sytuacjach agenci przebrani za dziennikarzy w zależności od sytuacji albo buczą, albo wybuchają gromkim śmiechem, co bardzo ożywia atmosferę. Tym razem na sali panowała grobowa cisza. Widocznie oficer operacyjny też był zaskoczony i nie dawał do słuchawki żadnych poleceń.

Japończyk jechał z Putinem jak z burą suką cytując jego wypowiedzi z wielu miejsc o różnym czasie i że w związku z tym nie bardzo wiadomo kiedy mówi prawdę, a kiedy łże jak pies. Wspomniał jeszcze przy okazji o dwóch wyspach co je Rosjanie Japonii jumneli. Był jak to Japończyk, bardzo uprzejmy ale ostry jak katana. Putin natomiast siedział jak zahipnotyzowany. Gdy samuraj skończył swoją zabawę w dwadzieścia pytań i odpowiedzi, ukłonił się po japońsku i usiadł, a Putin nadal gapił się prezentując wyraz twarzy kota srającego na pustyni. W końcu sam zaczął się śmiać, rozłożył ręce i stwierdził, że Japończyk załatwił go sposobem “Jōdan Oizuki” (jakaś tam technika w judo) i on kompletnie nie ma planu co powiedzieć. Udzieli jednak odpowiedzi na piśmie, jak tylko ogarnie swoje szmaty z „Tatami”. Oj potoczyły się zapewne łby w służbach po tej konferencji.

Znaczy można, ale wystąpień Nigela Farage’a już nic nie zastąpi. Ech gdzie te czasy?

Włodek Kostorz

Ukraiński pat – czyli trochę o hipokryzji

 

Jeśli chcemy dyskutować o sytuacji na Ukrainie, musimy wrócić do upadku muru i sytuacji poprzedzającej połączenie Niemiec.

Jest rok 1989 i Niemcy czynią wszystko by mocarstwa pozwoliły na połączenie ich państwa. W październiku 1989 roku Hans-Dietrich Genscher udaje się z wizytą do USA. W wyniku rozmów z administracją George’a Busha 21.11.89 Genscher i James Becker wydają oświadczenie dotyczące celów atlantyckiego aliansu (moje tłumaczenie) –

„Jesteśmy zgodni, że z naszej strony nie istnieje chęć rozszerzenia systemu obronnego NATO na wschód. To nie dotyczy jedynie NRD, ale generalnie wszystkich państw (byłego układu warszawskiego/ przypisek autora).”

 

 

 

Rok Później 17.05.1990 na spotkaniu państw atlantyckich w Brukseli sekretarz generalny NATO Manfred Wörner oświadcza (moje tłumaczenie) –

„Celem następnych dziesięcioleci będzie budowa europejskiego systemu bezpieczeństwa, który będzie obejmował USA, ZSRR, oraz byłe państwa paktu warszawskiego. Jeśli rozumiemy obecną sytuację patową ZSRR, które pozostało bez sojuszników, rozumiemy życzenie ZSRR aby ze strony Europy nie powstało żadne zagrożenie militarne lub nacisk na ich państwo.”

Oficjalnego układu pomiędzy zachodem i ZSRR nie podpisano, ograniczono się do Gentlemen’s Agreement.

Dnia 26.12.1991 Rada Najwyższa ZSRR ogłasza deklarację o samorozwiązaniu ZSRR i powstanie na to miejsce Federacji Rosyjskiej. Plany polityczne Rosji przedstawia Putin 25.09.2001 w przemówieniu, które miało miejsce podczas oficjalnej wizyty w niemieckim Bundestagu.

 

Przemówienie to można odnaleźć w całości na stronie rządowej BRD, trwa 26 minut i tyle było potrzeba Putinowi, by wyciągnąć rękę do zachodu. Określił Rosję jako kraj europejski, któremu po przemianach zależy na bezpieczeństwie Europy. Twierdził, że czas odesłać na karty historii wrogość i przyzwyczajenia, że Rosja jest zainteresowana współpracą nad europejskim systemem bezpieczeństwa, do tworzenia którego zaprasza także USA. Nie było to wrogie przemówienie, które co i rusz było przerywane owacjami niemieckich parlamentarzystów.

Jak widać w tym czasie Europa, choć ostrożnie, ale była bardzo zainteresowana współpracą z Federacją Rosyjską. Był to czas nadziei na nowy początek, panowała euforia, która nie wszystkim była jednak do smaku.

 

Niestety, USA pretendujące do roli światowego policjanta widziały w takim rozwoju sprawy zagrożenie własnych interesów tak geopolitycznych, jak i gospodarczych. Uznali prawdopodobnie, że rozpad ZSRR zwalnia ich z tej dżentelmeńskiej umowy z poprzednich lat.

 

W 1999 roku do NATO wchodzi Polska, Węgry, Czechy. Potem kolejno Bułgaria, Litwa, Łotwa, Estonia, Rumunia, Słowacja i Słowenia (2002). Następnie Albania i Chorwacja (2009), Montenegro (2017) i Północna Macedonia (2020).

Podejście USA do spraw europejskich najlepiej charakteryzują legendarne już słowa Victorii Nuland, która była w rządzie Baracka Obamy podsekretarzem do spraw Europy w ministerstwie Johna Kerry. Znana jest z powiedzenia “Fuck the EU”, które to słowa wypowiedziała do amerykańskiego dyplomaty Geoffreya R. Pyatta. Niestety ta rozmowa została nagrana przez złych ludzi i upubliczniona.

 

Ta pani była bardzo aktywnym elementem tworzenia tak zwanego “Euromajdanu” i w grudniu 2014 roku przyznała, że USA wydały od 1991 roku około 5 miliardów dolarów na wyrwanie Ukrainy spod wpływu Rosji.

 

Do 2020 roku NATO wbrew obietnicom posunęło się ponad tysiąc kilometrów na wschód. Co może Rosję dosyć niepokoić. Tym bardziej, że NATO wydaje na zbrojenia dwudziestokrotność wydatków Rosji. Same USA w 2019 przeznaczyło na zbrojenia 732 miliardy dolarów, podczas gdy Rosja 65 miliardów. Jeśli dodać do tego wydatki pozostałych państwa NATO, suma wynosi ponad tysiąc miliardów.

Hipokryzja USA i naiwność europejskich polityków mogą służyć za wzorce tych zjawisk w Sèvres pod Paryżem. Postaram się kilka z tych pokrętnych argumentów przedstawić.

 

 

Joe Biden z miną jowialnego wujka twierdzi, że każde państwo ma prawo do samostanowienia, Ukraina także. Zgadzam się z tym, ale w obecnej sytuacji opowiadanie takich dyrdymałek zakrawa na żart. Ciekaw jestem reakcji USA gdyby na przykład Wenezuela, Meksyk, albo Panama postanowiły przystąpienie do paktu militarnego z Rosją, albo Chinami. Czy nadal Biden byłby tak otwarty na samostanowienie? Zresztą mieliśmy już taką sytuację w 1961 roku. Sprawa Kuby mało nie skończyła się następną wojną.

Joe Biden twierdzi, że Ukrainę należy wspomagać militarnie dostawami broni. Nawet wyraził niezadowolenie z opieszałości Niemiec w dozbrajaniu. Czyżby?

Ukraina na liście eksporterów broni znajduje się na dziewiątym miejscu w świecie (Polska na 74 miejscu). Czy zatem Ukraina jako “neutralne” państwo nie wchodzi w drogę interesom amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego, więc należy ich zgarnąć i “zneutralizować”? Tym bardziej, że korupcja w tym biznesie jest przykładowa i tu Ukraina jest w sam raz na światowej szpicy.

Joe Biden jednoosobowo zadecydował za niemiecki parlament o zamknięciu Nord Stream 2. Twierdzi, że tu należy utrzeć Rosjanom nosa i nie brać niczego od imperium zła.

Czyżby Mister Biden?

Bo w tajemniczy sposób Rosja w 2020 roku awansowała na trzeciego w kolejności eksportera surowej ropy do USA, zaraz po Meksyku i Kanadzie. Ucieraj pan Rosji nosa u siebie i na własny koszt.

Nawiasem mówiąc dobre interesy z Rosją kwitną od 2014 roku, gdy to za namową USA Europa narzuciła na Rosję sankcje za aneksję Krymu. W lukę w biznesie weszły amerykańskie firmy. How clever? Oczywiście gotowość USA do zaopatrzenia Europy ich brudnym Frecking Gas, jest tylko przypadkowa.

 

Jako przykłady rosyjskiego zła służą takie wydarzenia jak otrucie Aleksieja Nawalnego. Nie popieram trucia ludzi, jako sposobu na oponentów i ta sprawa powinna być wyjaśniona. Osobiście jednak uważam, że gdyby rosyjskie służby chciały faktycznie po cichu usunąć owego Nawalnego, to by to zrobiły po cichu i skutecznie. Ale to tylko moje przypuszczenie.

Chodzi o dwie różne miarki.

Zastanawia mnie więc, że nie zrobiono takiego histerycznego medialnego krzyku po zamordowaniu na Słowacji dziennikarzy Jána Kuciaka i Mariny Kušnírovej, którzy odkryli afery korupcyjne polityków państwa będącego członkiem UE. Sprawców jak wiemy do dzisiaj nie znaleziono.

Natomiast z kilkoma państwami, w których praktykuje się publiczne egzekucje i inne prawa szariatu, USA utrzymuje całkiem poprawne stosunki i raczej nie krzyczy o łamaniu praw człowieka.

No dobrze, ale nie otruli Nawalnego, czy innego Litwinienkę.

W moich rozważaniach pominę sprawę Juliana Assange, wroga numer jeden USA. Cóż takiego Assange ujawnił? jedynie wstydliwe tajemnice USA. Czytałem specjalne wydanie “Sterna”, w którym wydrukowano jedynie czubek góry lodowej z dokumentów WikiLeaks. Bardzo pouczająca lektura dla osób chcących wiedzieć co w USA myślą o interesach Europy.

Może na koniec sprawa manewrów, które czynią wszystkich nerwowymi. Czy manewry amerykańskiej floty na Morzu Czarnym i Europie wschodniej są dla Rosji deklaracją przyjaźni?

 

Kończę. Jestem z przekonania lewicowcem i ktoś mógłby twierdzić, że właśnie z tego powodu mogę być pro-putinowski. Po pierwsze nie jestem pro-putinowski i wyjaśnię gdzie tkwi logiczny błąd takiego myślenia.

Putinowska Rosja to kapitalizm oligarchiczny, czyli najgorszy jaki można sobie wymyślić. Dlaczego lewicowiec miałby go popierać?

Problem jest tylko jeden. Być może tak zwany zachód nie ma złych zamiarów w stosunku do Rosji, choć jeśli chodzi o samo USA ręki nie dałbym sobie obciąć. Co z tego, jeśli Rosja tak właśnie czuje? Z Kremla świat wygląda inaczej niż z Pentagonu.

Włodek Kostorz

“Lost in Translation” po polsku, czyli Włodek Kostorz opowiada jak było.

Starym znajomym przypominam, a nowym przedstawiam. Oto reprezentant Pomorza Zachodniego, nieustraszony i dumny….

Bolek wyklęty.

Dochodziło prawie południe, jeszcze godzina i fajrant. Jeśli człowiek wstaje do pracy o 02:30 by ratować świat , to około południa jest już lekko złomotany. To że świat jest już definitywnie uratowany, też niewiele zmienia w sytuacji.

Podchodzi do mnie szef i mówi, że federalsi potrzebują mojej pomocy, bo dogadać się nie mogą z moim ziomalem.

Przeważnie są to banalne sprawy, jakiś mandat, którego pacjent zapomniał zapłacić, jakaś drobna kara, która Polaka dziwi, że Niemiec o tym pamięta – przecież to panie było kurwa 6 lat temu. Ot takie tam czepianie się. W takich wypadkach wołają mnie, podobno jestem w policji federalnej znany jak kolorowy pies, który dogaduje się z każdym od Odry na wschód. Są zdania, że mam jakiś zbawienny, deeskalacyjny wpływ na egzotycznych obieżyświatów.

Razu pewnego tłumaczyłem nawet z chińskiego na niemiecki wprawiając federalnych w ekstazę i podziw. Oczywiście nie zdradziłem tajemnicy zawodowej, że jeden z Chińczyków znał rosyjski. Rosyjski z chińskim akcentem robi wrażenie do tego stopnia, że łatwo go wziąć za język północno-laotański. Ale do rzeczy…

Idę więc piętro wyżej zadowolony, że tym sposobem ostatnia godzina minie szybko i przyjemnie. Wchodzę na komnaty do federalnych i już w drzwiach coś mnie zaniepokoiło. W korytarzu stoi trzech mundurowych, rękawiczki skórzane na dłoniach, pałka w pogotowiu. Uśmiechnęli się na mój widok i palcem wskazali kierunek do alkowy -Viel Spaß- powiedzieli.

Idę dalej. W pomieszczeniu następnych trzech i Bolek, obywatel miasta portowego Szczecin, konkretnie Polic. Federalni byli trochę zakręceni i pytali czy “Police” oznacza, że ten koleś jest ich kolegą po fachu? Wyjaśniłem, poczuli ulgę.

Bolek zapewne by się nawet przywitał, ale dwie sprawy wyraźnie utrudniały mu wymianę uprzejmości. Po pierwsze był w dupę pijany, więc całą uwagę poświęcał zachowaniu pozycji pionowej lub tego co Bolek za taką uważał. Po drugie miał obie ręce skute na plecach niemiecką biżuterią. Wysiłek intelektualny potrzebny by w tym stanie zrozumieć, dlaczego nie może wystawić rąk do przodu, był w tym momencie zbyt wielki, by jednocześnie zauważyć moje wejście. Mistrzem multitaskingu ten Bolek nie był.

– Oh, du Scheisse – wyrwało mi się na widok tej jaskółki uwięzionej w T-shircie z napisem „Niezłomni.pl”.

Policjanci uśmiechnęli się po niemiecku.

– Można to i tak określić – skwitował jeden z nich.

Policjanci opowiedzieli mi co jest przyczyną wizyty Bolka u niemieckich stróżów porządku publicznego. Jak się okazało, nie pierwszą w tym tygodniu . A było tak…

Dnia poprzedniego Bolek znajdował się w trakcie podróży do Newcastle, gdzie w firmie “Rychu Renowejszyn” jest wysokiej klasy fachowcem od stawiania rusztowań. Musicie wiedzieć, że Bolek brawurowo ukończył szkołą podstawową, co pozwoliło mu na objęcie tak odpowiedzialnej fuchy w tej międzynarodowej korporacji. Jak sam zaznaczył jest tam nie do zastąpienia, a wspomniany Rychu jest wpływowym biznesmenem, o czym starał się powiadomić niemieckich policjantów słowami “Wypuszać mnie chuje, bo bedzie dym”.

Często odprawiam wysokiej klasy fachowców i wiem, że mają przy sobie różne przedmioty związane z ich pracą, komputery, urządzenia pomiarowe i temu podobne precyzyjne urządzenia. Bolek też podróżował z podstawą swojego warsztatu pracy, więc miał w bagażu podręcznym wysokiej jakości i precyzji młotek, który został mu podstępnie zarekwirowany przez moich kolegów. Masakra, to tak jakby fizykowi jądrowemu odebrać cyklotron.

Po tym przeżyciu Bolek musiał zebrać myśli, więc wybrał się do Irish Pub, gdzie spożył na pusty żołądek sześć dużych piw. Bolek wie ile może wypić, czego nie można powiedzieć o panience z Global Ground, która podczas boardingu postawiła pod znakiem zapytania możliwość transportu drogą powietrzną napełnionego piwem Bolka. Jak można się spodziewać Bolek był innego zdania.

Panienka popełniła kilka błędów, cóż baby. Po pierwsze dyskutowała z Bolkiem, a on tego nie lubi. Po drugie nie lubi jak robi to kobieta. Po trzecie nie lubi jeśli robi to kobieta o innej pigmentacji skóry niż Bolek.

Bolek jako przedmurze prawdziwej wiary i wartości europejskich na takie numery sobie nie pozwala, więc nie omieszkał jej o tym powiadomić. Informacji udzielił wprawdzie po polsku, ale przekaz był na tyle prosty, że każdy inteligentny człowiek powinien to zrozumieć.

W końcu jeśli ktoś twierdzi “Jeb się czarna małpo” i jednocześnie potrząsa zainteresowaną dosyć intensywnie choć rytmicznie, to przekaz jest chyba oczywisty.

I był, szczególnie dla pracowników security i policji. Bolek został wyprowadzony przed lotnisko, nie całkiem za porozumieniem stron, czyli nie całkiem za zgodą Bolka. Ale to było dnia poprzedniego.

Firma Bolka zainwestowała w fachowca i załatwiła mu nocleg w pobliskim hotelu. Tam Bolek postanowił jeszcze intensywniej skupić myśli, więc już podczas kontroli dnia następnego prezentował fizycznie i intelektualnie jakieś trzy promile we krwi, delikatnie oceniając. Ten stan rzeczy zaowocował ponownym pojawieniem się Bolka w biurze policji federalnej i moją tam wizytę.

Policjanci poprosili mnie o wytłumaczenie Bolkowi, że ma teraz dwie opcje, bo tak się składa, że niemiecka policja ma dużo cierpliwości dla przedstawicieli sąsiedniego narodu. Szczególnie pod koniec zmiany.

Pierwsza możliwość jest następująca. Bolek wsiada do autobusu PolskiBus (dzisiaj Flixbus) i jedzie do domu przemyśleć przebieg swojej kariery zawodowej. Druga, Bolek upiera się przy swoim, zostaje aresztowany za fizyczną napaść na pracowniczkę lotniska, stawianie czynnego oporu policji, obrazę urzędników państwowych, trafia na czarną listę linii lotniczych i dostaje dożywotnio zakaz wjazdu na teren Niemiec. Bolek ma możliwość wyboru.

Czy przypominacie sobie film “Lost in Translation”? Była tam taka scena. Japończyk nawija trzy minuty, tłumacz słucha, po czym tłumaczy “Jest dobrze”. Słuchacze pytają “I to wszystko?”. Wszystko.

Tak to wyglądało w moim wykonaniu, tylko że nie było dobrze. Bo Bolek nie ubija interesów ze szwabami, a wspomniany Japończyk nie używał słowa “kurwa” tak często jak Bolek. Była jeszcze jedna rzecz, która Bolka bardzo bolała, o czym mnie powiadomił wymagając dokładnego tłumaczenia. Teraz oceńcie sami czy to można dosłownie przetłumaczyć….

Te pierdolone niemieckie kurwy, robią loda jebanym arabusom, a kurwa białego człowieka zajebią, powiedz im to. Chuja, będę siedział, mam na nich wyjebane, dla Polski tak mam”.

Przetłumaczyłem (Nie pojedzie), a ekspresja mojego tłumaczenia miała sporo do życzenia w kwestii emocjonalnej. Federalni westchnęli i spytali czy mogę go jeszcze jakoś przekonać, bo oni też chcą w końcu pójść do domu – Bodzio bądź Gutmensch, przekonaj go.

Skupiłem się by podjąć desperacką i ostateczną próbę, w końcu lubię moich kolegów z federalnej. Postanowiłem przejść z języka polskiego na język wyklętego, tłumacząc mu zaistniałą sytuację społeczno-polityczną mniej-więcej tak…

– Ogarnij się jebany buraku, kurwa twoja mać i słuchaj. Albo wsiadasz w busa i wypierdalasz spox na chatę, albo pierdzisz tutaj w pasiaki, robotę u Angola masz już z bańki, poszło się jebać, potem zero wjazdu i kilka kafli do zapłacenia szwabowi. Wybieraj, masz 10 sekund, potem wyjazd do kalambusza na Moabit, a tam arabusów w chuj i trochę. Ładny chłopak jesteś, to się ucieszą. Kumasz czaczę ośle?

To jakoś przekonało Bolka do niespodziewanej zmiany decyzji, nawet pomacał się dla pewności po pośladkach sprawdzając zwieracze.

Idąc w kierunku parkingu widziałem go jeszcze jak siedział na krawężniku przed przystankiem Polskiego Busa, w asyście trzech policjantów. Minę miał trochę ponurą, bo promile już puszczały, a pojawiał się ołowiany berecik. Nawet fakt, że jednego Polaka musi trzech Niemców pilnować jakoś nie grzał mu serca.

Siedzi żołnierz ze spuszczoną głową,

zasłuchany w tę skargę brzozową,

bez broni, bez orła na czapce,

bezdomny na ziemi-matce”

 

Włodek Kostorz

„A to ci dopiero sztuka”. Refleksja Włodka Kostorza nad odbiorem sztuki…

W przypadku Yayoi miałem wrażenie, że miota się na oślep pomiędzy Marcelem Duschampem, a Fridą Cahlo, zahaczając po drodze o Friedricha Hundertwasser i jakiegoś bliżej nieznanego specjalisty od wystroju wystaw sklepowych.

 

A to ci dopiero sztuka.

Wczoraj wybraliśmy się z Yolą na wystawę retrospektywną japońskiej artystki-legendy Yayoi Kusama, która sama swoją sztukę nazywa sztuką obsesyjną. Ja już tak mam, że do sztuki podchodzę jak konsument do towaru. Różnica jest taka, że dla mnie towarem w sztuce jest emocja. By nie było niedomówień, moja emocja, a nie artysty. Nie oczekuję od artysty perfekcyjnego warsztatu. Oczekuję energii, która wyskoczy z dzieła i zdzieli mnie emocjonalnym obuchem po czaszce, że tylko na OIOM. Albo i nie zdzieli, to tylko Łyski pozostaje jako alternatywa. Dużo łyski.

Tak było gdy wybrałem się na wystawę Metropolitan Museum of Art. Też retrospekcja ostatniego stulecia. Stałem trzy godziny w kolejce wokół bloku, by zobaczyć dosłownie kilka obrazów, które mnie interesowały, a przy okazji może kilka innych. Jednym z nich był “Sen” Henriego Rousseau pracownika paryskiego urzędu akcyzowego, który zarobkował kontrolowaniem na rogatkach pojazdów z towarem, prawie koleś po fachu. A więc stanąłem w końcu przed tym dziełem dwa na trzy metry i odjęło mi oddech. Rousseau nie miał jakiegoś powalającego warsztatu malarskiego, powiedzmy malarstwo naiwne, byli dużo lepsi technicznie w tym towarzystwie. Odjęło mi oddech, gdyż z tego płótna emocje waliły jak żar z wulkanu. Moje emocje wpadały w rezonans z energią tego dzieła, był to jeden z piękniejszych momentów mojego życia.

To był Drugi raz gdy tak zareagowałem. Pierwszy raz było to w National Gallery w Londynie, gdzie dane mi było oglądać ołówkiem rysowany autoportret Leonarda. W tej samej galerii rozczarowało mnie kilka obrazów impresjonistów, które znałem z książek, ale powaliło kilka kubistycznych obrazów Picassa, które wyłaziły po prostu z ram. Jestem więc niewdzięcznym konsumentem sztuki, a nazwiska nie robią na mnie decydującego wrażenia.

Nie robią do tego stopnia, że będąc w Berlinie z przyjacielem na wystawie sławnych ekspresjonistów pozwoliłem sobie przed jednym z dzieł na uwagę szeptem – Ale on musiał mieć tego dnia kaca. Wydawało mi się, że szeptem, ale jak to w życiu bywa, właśnie gdy rzuciłem moją uwagę zapanowała w okolicy kompletna cisza, więc wszyscy słyszeli moje krytyczne słowa. Pewna dama z przewodnikiem w ręku odwróciła się oburzona w moją stronę i wypaliła mi wzrokiem kilka dziur w koszuli. Kilka innych osób pokiwało z politowaniem głową dziwiąc się dlaczego szlajam się po wystawach geniuszy pędzla, skoro moje miejsce jest pod budką z piwem i kiełbaskami. Tylko jeden starszy pan uśmiechnął się w moją stronę i dał mi łapką lajka. Ukłoniłem się temu panu.

Bo tak się w życiu zdarza, że nawet geniusze mają swój “Ob-La-Di, Ob-La-Da” dzień. Tak się też w życiu zdarza, że ktoś zostaje po prostu wykreowany z jakiś tajemniczych powodów. W tym moralnie podejrzanym procederze uczestniczą marszandzi i krytycy sztuki. Coś staje się modne z różnych przyczyn, zostaje uznane za przełomowe, odkrywcze, łamiące schematy, a jak już nic nie da się do dzieła artysty dopasować, mówi się, że są awangardowe. Marszandom się nie dziwię, gdyż im lepiej pracują krytycy, tym głośniej dźwięczą monety w kasie. Krytycy też mają swoje ambicje zawodowe, więc licytują się swoją przenikliwością. Niestety na samym końcu decyduje odbiorca, konsument sztuki. Tylko z tego powodu istnieje wielu artystów niegdyś ubóstwianych przez krytyków, a dzisiaj ciężko sprzedać ich dzieła za ⅕ niegdysiejszej ceny. Niestety sztuka to także giełda próżności wszystkich wspomnianych grup zawodowych i ich odbiorców, a jak to na giełdzie raz hossa, a raz bessa. Czas osądza.

Wracam zatem do pani Yayoi Kusama. Przyjechaliśmy dosyć wcześnie, gdyż w okolicach Gropius Bau ciężko czasami o parking. Mieliśmy więc czas. Usiedliśmy w ogródku kafeterii, gdzie pan krytyk miał wykład na temat artystki. W życiu nie słyszał tak tasiemcowych zdań przeplatanych słowami, które słyszałem pierwszy raz w życiu. Poszukiwanie drugiego i trzeciego dna, poparte analizami psychologicznymi, filozoficznymi i czym się tylko da. Nie potrafię tego powtórzyć, ale postaram się choć przybliżyć tworząc podobny bełkot:

Kusuma stojąca idiomatycznie pomiędzy dialektyką akceptacji nieuchronności dogmatycznej ewaluacji kontinuum, a alienacją mikrokosmosu eksplitacji dywersyfikującej intymny akt twórczy, pokazuje nam analityczność imperatywu dyskrepancji procesu wyboru środka artystycznego.

Siedzimy sobie, palimy papierosa. Odwracam się do Yoli – Skarbie, czy ty też czujesz, że jesteś kompletną idiotką? Bo ja z tego wszystkiego rozumiem tylko Bahnhof.

Yola potwierdziła, że czuje się podobnie jak ja i w tym miejscu byłem już pełen obaw co do przeżyć mnie czekających.

O samej wystawie powiedzmy tak: Nie tylko nie urwało mi dupy, ale nawet sznurówki mi nie rozwiązało. Poprawna awangarda lat sześćdziesiątych, wpisująca się w klimaty tych lat. było kilka fajnych rzeczy, ale tylko fajnych i tyle. Nie żałuję jednak czasu spędzonego na tej wystawie. Teraz dokładnie wiem, że jestem dziadersem od jeleni na rykowisku, znam miejsce w szeregu i łańcuchu skarmiania, czyli miejsc wywierających presję na alienację mikrokosmosu eksplitacji dywersyfikującej intymny akt odbioru sztuki przez dupka żołędnego mojego pokroju.

Po powrocie córka spytała się jak nam się podobało. Odpowiedziałem, że jestem rozczarowany, gdyż nie było strzelnicy, karuzeli i waty cukrowej.

 

Włodek Kostorz

 

 

 

18.marca. W rocznicę zejścia Stephena W. Hawkinga… słów parę od Włodka Kostorza

Nie do wiary…

Stephen W. Hawking we wprowadzeniu do jednej ze swoich książek napisał, że umieszczenie jakiegokolwiek wzoru w książce, zmniejsza liczbę sprzedanych egzemplarzy o połowę.

Według danych szacunkowych księgi rekordów Guinnessa, Biblia została sprzedana w liczbie ponad 5 miliardów egzemplarz. Jak można się domyślić, w biblii z powodów marketingowych nie umieszczono żadnego wzoru naukowego.

Podobnie postąpiła J.K.Rowling w serii o Harry Potterze, także nie umieściła tam żadnego wzoru, co pozwoliło na zajęcie drugiego miejsca liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy. Chyba mamy pewien problem.

Bertrand Russell był matematykiem, filozofem i do tego (a niech go cholera) ateistą. Nie próżnował, jego teoria typów nie przyjęła się wprawdzie tak od razu, ale dała początek typom powszechnie dzisiaj używanym w językach programowania, co obecnie pozwala osobom głęboko wierzącym nieskrępowane produkowanie się ze swoimi rewelacjami na portalach społecznościowych.

Trochę więc jakby wyprzedził epokę ten cały Russell, czego nie można powiedzieć o biskupie nowojorskiego kościoła episkopalnego, który wytoczył naukowcowi postępowanie sądowe, a sędzia sądu najwyższego stanu Nowy Jork, po wnikliwej naukowej analizie dzieł oskarżonego uznał go za moralnie niezdatnego do nauczania w City College of New York.

Myślę, że obu panów oburzyła russellowska redukcja aksjomatów arytmetyki liczb naturalnych do języka logiki, antynomii zbioru wszystkich zbiorów oraz klas samozwrotnych. W Biblii o tym nie wspominano, więc co taki będzie młodzieży we łbach mieszał. Tak nie może być, tym bardziej, że ten Russell upierał się, że wszechświat jest nieskończony, znaczy nie ma ani początku, ani końca.

Jak to nie ma? Bóg szóstego dnia skończył robotę i potem odpoczywał. Jakby roboty nie skończył to by nie odpoczywał, a tydzień nie miałby siedmiu dni i nie kończył by się niedzielą. Logiczne, kończy się niedzielą, więc wszechświat jest skończony.

Nie tylko z duchownymi i sędziami miał Russell problemy, ze starszymi paniami też. Wygłaszał kiedyś wykład popularno-naukowy z astronomii. Opowiadał o tym jak to ziemia obraca się wokół Słońca, a ono kręci się wokół środka galaktyki, a te wokół zbiorowiska galaktyk i tak dalej aż do nieskończoności. Nie spodobało się to pewnej starszej damie, która nie omieszkała go pouczyć, by nie powiedzieć, że obsobaczyć.

– Młody człowieku, wszystko co pan opowiada to jakaś wierutna bzdura – oburzyła się

– Dlaczego szanowna Pani tak twierdzi?

– Bo świat jest płaski i spoczywa na grzbiecie gigantycznego żółwia. – wyjaśniła

– To bardzo interesująca hipoteza, a na czym spoczywa zatem ten żółw? – zainteresował się prelegent.

– Bardzo pan sprytny, młody człowieku, bardzo sprytny, ale to jest żółw na żółwiu i tak w nieskończoność.

– Bardzo Pani dziękuję, bardzo. Właśnie udowodniła pani nieskończoność.

No i właśnie tak to jest z głęboko wierzącymi w obojętnie co. Czy wiecie, że mój ulubiony owoc Pomelo jest hodowany przez Chińczyków od pięciu tysięcy lat? No jest i nic w tym dziwacznego, bo jest dobry i zdrowy, a Chińczycy to stosunkowo wcześnie zauważyli. Problem w tym, że podobno Bóg stworzył ziemię wtedy gdy Chińczycy w najlepsze zabawiali się w starożytnego Miczurina. Mogli poczekać, zakłopotanie chrześcijan byłoby dużo mniejsze.

Trochę deprymujące są rozmowy z osobami wierzącymi. Powodem jest specyficzne ukierunkowana wyobraźnia. Weźmy taki Big Bang, czyli początek wszystkiego. Według tego modelu jakieś 13.799 miliardów lat temu miał miejsce wielki wybuch gęstej grawitacyjnej osobliwości. W tym jednym momencie powstała przestrzeń, czas, materia, energia i wzajemne oddziaływanie. Ta teoria opiera się na obserwacjach rozszerzania się przestrzeni na podstawie przesunięcia ku podczerwienie widma promieniowania elektromagnetycznego odległych galaktyk, zgodne z prawem Hubble’a i zasadą kosmologiczną. Zachodzi pytanie co było zatem przed wielkim wybuchem. Nic, po prostu nic, gdyż nie istniał czas. Zdaję sobie sprawę, że to bardzo trudne do wyobrażenia sobie, tak samo jak przestrzeń n-wymiarowa, choć ta jest w sam raz dużo łatwiejsze.

Zastanawia mnie zatem dlaczego wierzącym ich wiara pozwala wyobrazić sobie bez specjalnych trudności jakiegoś tajemniczego kreatora tworzącego coś z niczego w nieistniejącej przestrzeni i czasie. Przypomnijmy zatem. Dnia pierwszego Bóg stworzył światło i oddzielił je od ciemności i na tym chyba zakończę wspomnienia, bo to już w tym momencie kupy się nie trzyma.

Gdybym był bogiem, a nie jestem jakoś specjalnie uzdolniony w tych sprawach, na pierwszy rzut stworzyłbym czas. Po prostu czas, bo bez tego ani rusz. Potem przestrzeń, bo bez niej materii nie sposób stworzyć. Potem jakąś pierwotną zupę by z niej dalej kombinować. Tak bym zrobił, ale nie zrobię, gdyż Stephen W. Hawking, któremu w rocznicę śmierci dedykuję ten tekst w akcie skromnego podziwu twierdził, że wszechświat nie ma granic w przestrzeni, nie ma początku i końca w czasie, nie ma też w nim nic do zrobienia dla Stwórcy. Nic.

Dzięki prawom kosmologii, jesteśmy tu i teraz i tylko od nas zależy co z tym zrobimy. Tak jak nie cierpiałem gdy mnie jeszcze nie było, nie będę cierpiał gdy mnie już nie będzie. Staram się po prostu wykorzystać dany mi tutaj czas. Już to jest czymś wspaniałym. A teraz zredukuję liczbę czytelników o połowę – E=mc2 – jak stwierdził klasyk, bo cytowanie hipotezy Alberta o nieskończoności i głupocie może zakrawać na niegrzeczność. ?

 

Włodek Kostorz

 

 

Depopulacja. Włodek Kostorz o głównych teoriach spiskowych współczesnego świata i myślach chorobliwie nachalnych…

 

 

Dużo nas, dużo nas
Do pieczenia chleba,
Więc już nam, więc już nam
Ciebie tu nie trzeba!

Christiana Figueres, sekretarz wykonawczy UNFCCC, czyli bardzo ważna osoba w ONZ, stała się ostatnio ulubienicą teoretyków spiskowych spod znaku – Bilderbergi chcą nas wszystkich zabić. Szczególnie obecnie, gdy wirus Corona przetacza się przez świat, słowa pani sekretarz nabierają dla spiskowców szczególnego znaczenia, wręcz dowodu na rozpoczynające się właśnie globalne ludobójstwo, zaplanowane przez jakieś tajemnicze elity.

 

 

 

Co więc tak przerażającego powiedziała pani sekretarz z ONZ-u?

Zacznę od tego, że wywiad z panią sekretarz miał miejsce około 2015 roku, a nie tydzień temu. Powiedziała wtedy, że już w tej chwili osiągnęliśmy górny pułap ładowności planety dotyczący liczebności naszego gatunku i jeśli nadal będziemy mnożyć się w tym tempie, w 2050 roku będzie nas około dziewięć miliardów. Dalej twierdziła, że nie ma mowy o ratowaniu naszego środowiska naturalnego, w sumie naszej planety przed dewastacją, jeśli na poziomie światowym nie zaczniemy poważnie myśleć o konsekwentnej depopulacji. Twierdziła, że depopulacja jest jednym z wielu elementów ekologicznej łamigłówki, ale jednym z ważniejszych. Bez niej cała ta ekologia nie ma sensu, będzie nas po prostu zbyt wiele.

Cóż, pani sekretarz powiedziała do kamery po prostu prawdę, czym bardzo ułatwiła robotę różnej maści teoretykom spiskowym. Ułatwiła, gdyż jeszcze w okolicach 2008 roku Alex Jones (następny specjalista od „chcą nas zabić”) musiał teleobiektywem filmować Kissingera podczas przerwy w obradach jakiegoś elitarnego szczytu, gdy ten oddawał się pogawędce z innymi politykami. Z odległości dwóch kilometrów mało co słychać, nawet gdyby Henry nawijał przez megafon. Jones zatrudnił więc specjalistę od czytania z ruchu ust. Musiał to być mistrz w swoim fachu, gdyż pomimo bardzo zamazanego obrazu wyczytał… no, zgadnijcie co? … Bingo. Wyczytał, że Henry proponuje by nas delikatnie przetrzebić, a inni poklepują go po plecach.

Temat podchwyciła w 2009 roku była dziennikarka Jane Bürgermeister. W swoich konfabulacjach poszła dalej twierdząc, że świńska grypa to właśnie ten plan, a kto będzie chamem i przeżyje wirusa, zostanie zamknięty w obozie i zabity szczepionką. Kolorytu sprawie nadaje fakt, że według Jane za tym planem mieli stać… no kto, zgadnijcie?… Bingo. Oczywiście bogaci Żydzi.
Nawiasem mówiąc ta miła pani jest fanką teorii zamachu smoleńskiego, który według niej miał być karą za odmowę polskiego rządu wprowadzenia przymusowych szczepień na grypę. Nie komentuję.

 

 

 

Dobra zostawiam w spokoju spiskowców, nie będę się pastwił nad nimi. Wręcz przeciwnie, mam sporo wyrozumiałości dla ludzi z wyobraźnią, nawet jeśli lekko chorą, lub bardzo chorą jak w przypadku Jane.

Wróćmy jednak do depopulacji. Jest dokładnie tego samego zdania co pani sekretarz. Nic nie dadzą różne umowy z Kioto lub innych miejsc, nic nie dadzą normy i ich śrubowanie, nic nie dadzą filtry i katalizatory, elektro-samochody i poruszanie się rowerem, wegetarianizm lub weganizm, jeśli nadal będziemy mnożyć się jak króliki.
Ludzkość musi się zastanowić, co dalej.

Wyobraźcie sobie, że naraz wszyscy na świecie zdecydują się na tylko jedno dziecko. Efekt, w okresie jednej generacji zmniejszamy naszą liczbę o połowę, planeta odetchnie z ulgą. Zmniejszenie naszej liczby spowoduje, że nie będzie potrzeby dewastowania pól uprawnych miliardami ton chemii, hodowania miliardów zwierząt w warunkach przypominających obóz koncentracyjny, wypuszczania miliardów ton CO2 rurami wydechowymi, dyszami silników odrzutowych i kominami, bandyckiego wycinania lasów, grabienia oceanów i całych kontynentów.

Depopulacja to brzydkie słowo, które dzięki wydatnej pomocy spiskowców kojarzy się jedynie ze zorganizowanym ludobójstwem. W takich sytuacjach jak obecna pandemia grypy następuje wysyp nawiedzonych proroków, jak grzyby po deszczu pojawiają się Baby Wangi i Nostradamusy.

Depopulacja to temat tabu, gdyż nasza mentalność ukształtowana na moralnych zasadach pochodzących z czasów gdy było nas właśnie o połowę mniej, na romantycznych ideałach wolności, równości i braterstwa, nie pozwala nam nie tylko ograniczyć się we własnym interesie, ale także ograniczyć się by w ogóle za kilkadziesiąt lat mieć gdzie mieszkać.
Nasza moralność jest homo-centryczna i dopiero gdy zrozumiemy, że planeta Ziemia nie jest naszą własnością, że jesteśmy obecnie wirusem gorszym niż dżuma, dopiero wtedy dojdziemy do wniosku, że należy poważnie porozmawiać na ten temat. Tylko wtedy może być już za późno.

Teraz siedzimy w domach zaszokowani, że nasz świat zmienił się z dnia na dzień w taki sposób, że czujemy się jak w katastroficznym filmie science fiction. Może to dobry czas na to by przemyśleć to i owo, a gdy już wszystko minie, nie dołączać znowu do wyścigu szczurów, tylko zażądać od polityków tego świata globalnych rozwiązań ekonomicznych, politycznych, społecznych. Rozwiązań, które są dobre dla całej planety, dla wszystkich na niej żyjących stworzeń, a więc i dla nas.

To co się właśnie dzieje, pokazuje jak bardzo jesteśmy bezradni pomimo tej całej naszej technologii. Jak bardzo jesteśmy chciwi i głupi prowadząc wojny o kolejną baryłkę ropy, następnego dolara, następny hektar ziemi.
Wystarczy jeden wirus i świat jaki znamy może runąć jak domek z kart. Może runąć nie dlatego, że umrzemy powaleni chorobą, ale że został zbudowany na mydlanej bańce ludzkiego egoizmu, próżności, chciwości i głupoty.

 

Włodek Kostorz

Słowo boże – część 3. Włodek Kostorz

 Pornokracja

Potykając się o wykopywane z grobu trupy papieży, obijając się o stragany na których kupczy się odpustami i dewocjonaliami, grzejąc się w ogniu palonych ksiąg i „pogańskich” świątyń, dotarliśmy prawie do końca tysiąclecia. Tylko naiwni, ślepi i głusi nadal są przy nadziei, że ojców kościoła nadal prowadzi słowo boże. Pozazdrościć im wiary w cuda.

Wkraczamy w rok 900 po Chrystusie, część co bardziej złośliwych (a ja do nich nie należę) skłania się do twierdzenia, że katolickich celebrytów prowadzić zaczyna to co według garstki jeszcze bardziej złośliwych kobiet prowadzi wszystkich mężczyzn bez wyjątku. Ponieważ na temat męskiego kompasu i gospodarki hormonalnej nie mam wyrobionego zdania, przyjrzę się po prostu faktom. Wkraczamy w okres „pornokracji”, jak z tajemniczych powodów nazwali tę epokę ludzie kościołowi bezpodstawnie nieprzychylni.

Główną bohaterką tego okresu jest wraz z mamusią niejaka Marozja Mariuccia. Jestem przekonany, że większość parafian nie ma zielonego pojęcia kto to taki, co mnie nie dziwi, gdyż owa większość przeważnie nie ma większego pojęcia o historii swego kościoła, a swoją wiedzę na ten temat czerpie garściami jedynie ze źródeł godnych zaufania, takich jak Gość Niedzielny, czy Fronda.

Marozja urodziła się około 890 roku, a jej matką była niejaka Teodora, kobieta ambitna i obrotna. Twierdzenie, że co jak co, ale TO się nie wymydli, konsekwentnie wprowadzała w życie. Można powiedzieć, że nawet ze sporym sukcesem, gdyż była kochanką kilku papieży,. Jednak jej specjalnością była wymiana kochanków w danej chwili bardziej kompatybilnych do sytuacji, ale pierwszym z nich był przyszły papież Sergiusz III, uczestnik synodu trupiego.

W 904 roku zniecierpliwiony czekaniem na wakat, Sergiusz morduje swoich poprzedników Leona V i Krzysztofa i dzięki protekcji swojej kochanki zasiada na tronie papieskim. Szybko wpada mu w oko piętnastoletnia Marozja, a ta z kolei często wpada do sypialni maminego kochanka. Z tego wpadania rodzi się Alex, w przyszłości (co za niespodzianka) papież Jan XI.

Nie do końca wiadomo co na to świeżo upieczona babcia, celebryci nie prowadzili wtedy blogów. Ciężko więc powiedzieć czy dzielenie kochanka z nieletnią córką należało do modelu biznesowego w tej rodzinie, czy było dla Teodory emocjonalnie poniżające. Faktem jest jednak, że kochliwy Sergiusz umiera w 911 roku nagłą i niespodziewaną śmiercią, co biorąc pod uwagę watykańskie zwyczaje, powinno się powoli uznawać za śmierć z przyczyn naturalnych.

Natura nie lubi próżni, a co dopiero tron papieski. Zasiadają na nim kolejno trzej kochankowie Teodory, Anastazy III (911-913), Lando (913-914) i Jan X (914-928). Nie wiem jak to nazwać, ale mam wrażenie, że w łożu Teodory odbywała się jakaś klerykalna sztafeta. Ostatni z tej świętej trójcy wsławił się wprawdzie udziałem w wygranej bitwie z saracenami pod Garigliano, ale jeszcze bardziej mianowaniem na biskupa Reims, pięcioletniego syna swojego bogatego znajomka. W tym czasie rodzinne interesy przejmowała powoli Marozja, za której sprawą bohater spod Garligliano trafia do ancla i po roku czasu umiera na uduszenie poduszkami, czyli w sposób dla papieży całkiem naturalny.

Podczas swojego „pontyfikatu”, Marozja godnie kontynuowała tradycje rodzinne, dzieląc swoją uwagę pomiędzy tronem i łożem. Była kochanką Sergiusza III, matką Jana XI, babką Jana XII, ciotką Jana XIII, prababką Benedykta VIII (1012-24) oraz Jana XIX. Za jej sprawą na tron papieski wkroczyli Leon VI i Stefan VII. Jeśli nie liczyć obsadzania tronu papieskiego, innym hobby Marozji były zgodnie z rodzinną tradycją wymiany mężów, do których należeli także jej rodzeni bracia Gwidon i król prowansji Hugon. Na obronę dodam, że obaj bracia nie byli jej mężami równocześnie. Związki legalizował papieże z jej nadania. Wtedy jeszcze nie istniało określenie „rodzina dysfunkcyjna”, a Marozji nie wystarczało być królową, jej ambicje sięgały cesarstwa.

Niestety prawdą jest, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, a ja dodam, że należy ustawić się w środku ujęcia, bo jeśli staniesz z boku na bank zostaniesz wykadrowany. Marozję z interesu wykolegował jej rodzony syn Alberyk II, który po kłótni z ślubnym mamusi wytacza mu prawdziwą wojnę, spuszcza bęcki, mamusię wysyła do więzienia, a potem do klasztoru, gdyż miał niesłychanie miękkie serce. Alberyk był czarną owcą w rodzinie, gdyż był niesłychanie bogobojny, i to nie jak rodzinne standardy, ale generalnie. Po mamusi i babci odziedziczył jednak talent do obsadzania tronu piotrowego, z jego nadania papieżami zostali Leon VII, Stefan IX, Marynus II i na samym końcu Agapita II, straszni nudziarze. Mogłoby się wydawać, że teraz w kościele katolickim zapanuje nuda i zapewne by zapanowała, gdyby nie to, że Alberyk postanowił umieścić na tronie papieskim swojego syna Oktawiana. To nie był dobry pomysł, tym bardziej, że Oktawian miał wtedy osiemnaście lat, a charakter i zainteresowania odziedziczył po babci i prababci.

Tak oto w 955 roku papieżem zostaje wnuk Marozji Oktawian, który przyjmuje imię Jana XII. Obrotność tatusia spowodowała, że młody papież objął w Rzymie władzę duchowną i świecką. Jan XII jeszcze jako Oktawian znany był z rozpustnego życia, ale tak to jest gdy rodzice zajęci pracą zaniedbują dzieci, a potem się dziwią, że mają w domu potwora. Za jego pontyfikatu pałac laterański zamienia się w dom publiczny dla rodziny i znajomych króliczka. Rozpusta i dekadencja sięgają zenitu, bogobojni twierdzą, że Jan wymyślił grzechy, których do tej pory nie znano nawet wśród znajomych belzebuba. Otaczał się kochankami obojga płci, a płacił im dewocjonaliami z papieskiego skarbca lub prosto z ołtarza. Miał też specyficzne poczucie humoru, na przykład podczas jednej z orgii postanowił wyświęcić dziesięcioletniego syna jednego ze stajennych na biskupa. Impreza odbyła się w stajni, po czym oddano się dalszym uciechom. Lista papieskich grzechów pęczniała z dnia na dzień.

Nawet Otton I, który przez Jana XII został koronowany na cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego był “not amused”. Zarzucał rozrywkowemu potyfiksowi (jeśli nie liczyć powyżej wymienionych) popełnienie kazirodztwa z dwoma siostrami, lubieżne stosunki z kochanką własnego ojca oraz z wieloma wdowami, związek z własną siostrzenicą, gwałcenie młodych mniszek, granie w kości i wzywanie diabła, by ten pomógł mu wygrać, wyłupienie oczu spowiednikowi, noszenie broni oraz ranienie nią niewinnych osób, podpalanie domów swoich przeciwników, zabójstwa, świętokradztwo, krzywoprzysięstwo oraz wzywanie różnych demonów.

W efekcie Jan został pogoniony ze stołka i musiał opuścić Rzym. Po wyjeździe Ottona powraca jednak, zmusza swojego następcę do ucieczki, swoim przeciwnikom zaś w zależności od nastroju ucina nosy, wyrwa genitalia, obcina nogi ręce, wyrywa języki lub wydłubuje oczy. Podno wyrywanie języków sprawiało papieżowi-bis szczególną przyjemność. Te rozrywki zostały ponownie przerwane w 964 roku przez Ottona. Jan ucieka do Kampanii, gdzie dokonuje żywota w tym samym roku. Jedni twierdzą, że zmarł na udar serca podczas stosunku analnego z kochankiem, inni że drugi kochanek z zazdrości rozbił mu łeb kamieniem, jeszcze inni, że zabił go mąż jednej z kochanek. W sumie nie jest to ważne, zakończył żywot i tyle, miał wtedy 24 lata.

A ja jestem wściekły na tę rozpustną rodzinkę. Planowałem 500 lat historii kościoła na jeden odcinek, a tu proszę.. musiałem się streszczać przy 64 latach i nadal nie dotarłem do końca milenium. Myślę jednak, że nie sposób było o tych pionierach rozpusty watykańskiej nie wspomnieć. Przetarli szlaki swoim następcom i naśladowcom wśród duchownego planktonu wszystkich czasów.

Może trochę szkoda, że podczas gdy ostatnio świat wstrząsają afery pedofilskie w łonie kościoła katolickiego, papież Franciszek (w poprzednią środę) snuje takie filozoficzne rozważania:

Czyj jest urząd oskarżyciela? Ten, kogo Biblia nazywa wielkim oskarżycielem, to kto? To diabeł” – mówił papież. „A ci, którym życie mija na oskarżaniu /kościoła/, nie są jego dziećmi, bo diabeł ich nie ma, ale jego przyjaciółmi, kuzynami, krewnymi.”

Drogi Panie Franciszku, może jestem kuzynem diabła, ale kim są według szanownego pana wyżej opisani?

Miłego wieczoru parafianie.

/ilustracja: Félicien Rops, Pornokracja (1878)/

Słowo boże – Część 2. Włodek Kostorz

Słowo Boże – Część druga
Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa.

Poprzednią pogadankę skończyliśmy na tym jak to papież Grzegorz wymyślając czyściec stworzył biznesowe podwaliny swojej firmy. Ze sprzedaży odpustów dobrze się żyło, ale…. Pomiędzy apetytem a bigoterią jest pewna drobna, ale dramatyczna różnica. Otóż apetyt rośnie podczas jedzenia, natomiast od modlenia się jeszcze nikt nie został świętym. Faryzeusze w sutannach odkryli ten fenomen natury dosyć wcześnie dochodząc do wniosku, że sycenie apetytu jest o wiele bardziej praktyczne i postanowili właśnie temu poświęcić swój drogocenny czas na tym ziemskim padole.

W 665 roku dziewiąty sobór w Toledo, znając słabości swoich duchownych, stworzył swoiste perpetum mobile. Postanowili, że “Kto tedy, od biskupa po subdiakona, płodzi synów z kobietą wolną lub niewolnicą, ten powinien podlegać karze kanonicznej; dzieci z takiego haniebnego związku nie tylko nie powinny otrzymać spadku po rodzicach, lecz na zawsze, jako niewolnicy, stanowić własność Kościoła, gdyż ci spłodzili ich w nagannych okolicznościach” (kanon 10).
Nie precyzuje się kary kanonicznej, ale znając obecne zwyczaje w KrK w tej kwestii, można sobie łatwo uzmysłowić jej surowość. Czyż to nie piękne, bzykaj ku chwale kościoła? Po pierwsze gwarantują sobie dopływ darmowej siły roboczej, a po drugie… ne ne ne…. żadnego spadku po sukienkowym, niech ci wystarczy, że byłeś najszybszym plemnikiem sługi bożego.

Mam jednak wrażenie, że choć kler w pocie czoła pracował nad dopływem niewolników, potrzeby przerosły oczekiwania. Więc w 694 roku siedemnasty sobór toledański uznaje wszystkich Żydów za niewolników. Kościół w imię Boga konfiskuje ziomalom Jezusa ich dobra i dzieci od siódmego roku życia. Dodatkowo na mocy cesarskiego dekretu, wszyscy poganie zostali uznani za ludzi bez majątku i praw: “iżby ograbieni z mienia, popadli w nędzę”. Dekret ten dawał prawo bezkarnego mordowania i grabienia niechrześcijan. Dżisys, ale miałbym przerąbane w tamtych czasach. Ty Dżisys też

Tymczasem geszeft z odpustami miał się dobrze i byłoby super gdyby miał się jeszcze lepiej. Dla chcącego nic trudnego. W 715 roku wprowadzono modlitwy do świętych jako ruch przygotowawczy do zmian systemowych, po czym w 726 roku biskupi postanowili zrobić update programu operacyjnego “Dekalog”. Pozostawiono pierwsze przykazanie mówiące o wiodącej roli partii, ale wyrzucono kompletnie drugie, które było z biznesowego punktu widzenia pewną przeszkodą. Drugie przykazanie powiadało, że “Nie uczynisz sobie obrazu rytego ani żadnej podobizny tego, co jest na niebie w górze i co na ziemi nisko, ani z tych rzeczy, które są w wodach i pod ziemia. Nie będziesz się im kłaniał ani służył”. Sami przyznacie, że to bardzo kontraproduktywne. Usunięcie tego przykazania (ciekawe co na to Bóg i jego prawa autorskie?) otwarło drogę do handlu na szeroką skalę wszelkiego rodzaju dewocjonaliami, szkaplerzami, krzyżami, obrazami i nie zapominajmy o relikwiach. Najlepiej podczas odpustów, a teraz już Turbo-odpustów.

Pozostawał problem ilości przykazań, w końcu musiało być ich dziesięć, ale od czego są nożyce. Sprawnie podzielono ostatnie przykazanie na dwa. Te mówiące o pożądaniu własności bliźniego swego. Muszę szczerze przyznać, że ojcowie kościoła dali pierwszeństwo żonie (9), a potem dopiero bydełku domowemu (10). Może z tego powodu, że na synodzie w Macon, po wielu dyskusjach stwierdzili, że kobieta jednak posiada duszę, tacy byli empatyczni. Szacun za ten ukłon w stronę pań, choć mam żal do Marcina Lutra, który w dziewiątym przykazaniu zakazuje wyciągania łapy w stronę nieruchomości bliźniego, a żonę wciska w dziesiąte razem z osłami, wołami, świniami i innym domowym bydłem. No Panie Marcinie siedemset lat później taki numer, to ma być reforma? Wstydź się Panie Luter, a wy nie bądźcie jak Marcin.

Nie jestem w temacie mocno zorientowany, ale Jezus powiedział – “Dopóki nie przeminie niebo i ziemia, ani jedna litera, ani jedna kreska nie może być zmieniona w Prawie”. Naoczny świadek wydarzeń św. Paweł powiada – “Nawet gdybym ja przyszedł i próbował wprowadzić małą zmianę do tego, co podałem pierwotnie, niechaj będę przeklęty”. I co wy na to ojcowie świątobliwi?

Nim jednak przejdę do końcowych akordów drugiego pięćsetlecia, odlecę trochę w stronę handlu relikwiami. Taka ciekawostka, którą kiedyś wyczytałem. Wprawdzie handel tymi przedmiotami kultu na szeroką skalę rozpoczął się trochę później, wrzucę to jako ciekawostkę. Jezusa do krzyża przybito podobno stalowymi gwoździami, przynajmniej tak to wygląda w każdym kościele. Taka relikwia musi kosztować majątek. Tak na logikę, ile takich gwoździ użyto? Nie powiem, liczę na waszą ciekawość świata i na to, że teraz zagooglacie. A teraz pytanie za dziesięć punktów u św. Piotra i 20% rabatu za odpust – Ile gwoździ egzystuje na tym świecie, jest przedmiotem handlu i ma certyfikaty autentyczności prosto od szefa tej rzymskiej firmy? Gdy to przeczytałem nie mogłem wyjść z podziwu nad talentem marketingowym kościoła katolickiego. Drodzy parafianie, na świecie istnieje ponad tysiąc “autentycznych” gwoździ z jezusowego krzyża. Wyobraźcie to sobie, to już nie jest ukrzyżowanie, to zajobiszcza instalacja artystyczna.

Jeśli komuś taki numer wyda się zbyt kuriozalny, nie zna jeszcze papieża Stefana VII. Ten odwalił numer, który mogę opisać jedynie zagranicznym słowem – Bizarre. A było tak. W 897 roku odbył się tak zwany synod trupi. Podczas tego synodu Stefan nakazuje wykopanie z grobu jednego ze swoich poprzedników, nawiasem mówiąc byłego rywala w wyścigu po stołek i urządza mu kilkudniowy proces. Nie nie mylicie się, byłemu papieżowi Formozusowi nie zrobiono procesu per procura, był tam osobiście w formie lekko zmurszałego nieboszczyka. Akt oskarżenia zawierał krzywoprzysięstwo, niezdrowe ambicje i naruszenie kanonów. Ponieważ oskarżony był bardzo małomówny, czyli szedł w zaparte, wyrok zapadł dosyć szybko. Za karę posadzono go na tronie, z którego go symbolicznie zrzucono, odcięto trzy palce, przebrano w cywilne klamoty i wleczono ulicami Rzymu. Na koniec wrzucono do zbiorowego grobu dla bezdomnych.

Rozumiem, że teraz stoją wam włosy dęba i myślicie sobie “Bodzio, weź skończ”. Ja mogę skończyć, ale Stefan jakoś nie potrafił, gdyż po kilku dniach doszedł do wniosku, że to wszystko jeszcze go nie satysfakcjonuje. Kazał kolesia po fachu jeszcze raz wykopać, znowu wlec po mieście i wrzucić do Tybru. Nie mam pojęcia co by jeszcze wymyślił gdyby nie to, że kilka dni później wyzionął ducha w tajemniczych okolicznościach, co lud rzymski przyjął z niezbyt dyskretnie ukrywaną ulgą.

W zasadzie wiele działo się od roku 900-nego do końca milenium, ale ponieważ to kompletnie inna kategoria diagnostyczna, pozostawię “pornokrację” na następną pogadankę. A teraz idźcie z Bogiem szerząc słowo Bodzia gdzie się da. Amen.

Włodek Kostorz

Włodek Kostorz. Słowo boże – Kup pan cegłę. Część 1

Słowo Boże – część pierwsza „Kup pan cegłę”

 

Mogłoby się wydawać, że czepianie się religii katolickiej jest domeną ateistów, czyli okropnych typów mojego pokroju. By nie było, że się czepiam, postanowiłem w kilku pogadankach przytoczyć trochę faktów z historii Kościoła Rzymsko-katolickiego. Okrasiłem je wprawdzie własnymi komentarzami, ale taki mam już niskich lotów charakter i niewybredne poczucie humoru. A więc, czy się czepiam…

Nic bardziej mylnego. W 178 roku rzymski filozof Celsus, jako pierwszy poświadczył (nie zarzucał, ale poświadczał) nagminne fałszowanie treści ewangelii. Twierdził, że skrybowie przepisywali to co ich pryncypałom kompozycyjnie pasuje, wyrzucając wszystko to co nie bardzo pasuje. Biedaczek nie miał pojęcia, że to co robili skrybowie to małe Miki w porównaniu z tym co będzie się jeszcze działo.
Miał cwaniaczek szczęście, że żył w drugim wieku naszej ery, gdyż wtedy chrześcijanie zabraniali jeszcze nękania gości zajmujących się krytykowaniem ich wierzeń, ale 136 lat później stwierdzili, że taki liberalizm jest kontra-produktywny i uchwalono ekskomunikę dla pyskaczy. Wprawdzie wcześniej nikt o tym cudzie nie słyszał, ale właśnie za czasów pyskatego filozofa Maryja stała się pierwszy raz niepokalaną panienką. To by się zdziwiła gdyby żyła.

Ciekawe rzeczy działy się w trzecim wieku. Wprowadzono stan duchowny, chrześcijan podzielono na kler i laikat. Do tej pory każdy kto miał talent i gadane mógł głosić słowo boże i prowadzić swoje owieczki przez życie doczesne, ale taki stan rzeczy wymyka się kontroli i to nie jest dobre gdy jakiś nawiedzony robi za friko to co można robić za kasę. Przyjęto więc dogmat, że chrzest nie jest wystarczający i należy wprowadzić dodatkowe czynności, oczywiście prowadzone jedynie przez certyfikowanych kapłanów. Te dodatkowe czynności mogły wydawać się wiernym zbędnymi z perspektywy ekonomicznej zbytkami, więc by parafianie dobrze się zastanowili w co inwestują pieniądze, w 250 roku wprowadzono naukę o wiecznych mękach, czyli coś o czym nawet Jezusowi się nie śniło, gdyż był z gruntu dobrym i uczciwym człowiekiem.

Zaraz, zaraz… trochę za księdzem Arrio z Aleksandrii poleciałem po bandzie z tym człowiekiem. Arrio bezczelnie twierdził, że Jezus to najwyżej bóstwo pośledniejszego sorta, więc nic dziwnego, że w 325 roku na soborze Nicejskim 250-u biskupów skarciło bezczelnego duchownego ustanawiając “Dwójcę świętą”. Byli zdania, że Jezus i Bóg, który tego pierwszego (czyli syna) przysłał na ziemię, to ta sama osoba. Trochę to skomplikowane, ale ponieważ Sigmund Freud urodzić miał się dopiero za circa 1500 lat, nikt nie przesadnie nie kombinował z diagnozami, biskupom uwierzono na słowo. Wprawdzie część duchownych wciąż miała wątpliwości, ale rozwiał je definitywnie cesarz Konstantyn wprowadzając prawo zwalniające kler od podatków. Teraz wszyscy dokładnie zrozumieli dogmat o dwójcy. Można? Można.

Takie specjalne traktowanie duchownych mogłoby się nie podobać bogatszym obywatelom rzymskim, którzy na swoją zamożność w miarę uczciwie pracowali, więc św. Augustyn naucza, że niewolnictwo jest całkowicie zgodne z wolą Boga, a dosłowne rozumienie starego testamentu, który przewidywał wyzwolenie nieszczęśników po sześciu latach, świadczy o czytaniu bez zrozumienia. Zapewne skrybowie coś tam pokręcili przepisując, więc drodzy patrycjusze trzymajcie się kościoła, który pomoże wam przejść przez życie doczesne bez debetu na karcie kredytowej. My już tym niewolnikom wytłumaczymy zasady gry w Monopoly, a teraz co łaska poproszę.

Pojawią się jednak pewien problem. Rzymianie byli bardzo liberalni w sprawach duchowych, wiadomo klimat śródziemnomorski. Część z nich była fanami Mitry i arogancko wytykała ojcom kościoła odpisywanie na klasówce. Twierdzili, że te wszystkie historie jak żywo przypominają Mitrę, tylko scenariusz tego przedstawienia jest tym razem bardzo kiepsko napisany. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, a przyszła w typowym dla powstającego kościoła stylu, który miał się stać tradycją tej firmy. Otóż ni z gruchy, ni z pietruchy przesunięto narodziny Jezusa z 6-go stycznia na 25-go grudnia, w który to dzień całkiem przypadkowo solenizantem był wspomniany Mitra. Kościół mniej lub bardziej legalnie zaczął przejmować nieruchomości Mitrystów, budując tam własne świątynie. Wyraźne podobieństwa do Mitryzmu ojcowie kościoła tłumaczyli działalnością diabła, co upierającym się przy swoim Mitrystom niczego dobrego nie wróżyło.

I słusznie, gdyż już w 347 ojciec kościoła Firmicus Maternus zachęca podwładnych i wiernych do wzięcia spraw w swoje ręce słowami: “Niechaj ogień mennicy albo płomień pieca hutniczego roztopi posągi owych bożków, obróćcie wszystkie dary wotywne na swój pożytek i przejmijcie je na własność. Po zniszczeniu ich świątyń zostaniecie przez Boga wywyższeni”. Amen.

Sprawa bardzo kusząca ekonomicznie, ale jakby mało koszerna w sensie prawniczym i wtedy jeszcze ósmego przykazania – Nie zabijaj, bo o „nie kradnij” nawet nie wspomnę. By zatem przekonać duchownych wahających się w temacie, w 355 roku cesarz uwalnia biskupów spod nadzoru sądów świeckich. Od tej pory odpowiadają jedynie przed swoim Bogiem, którego są ajentami.

Do tej pory kościół był jedynie dyskretnym supporterem władzy, tak jak MC Diablos są supporterem chłopców z motocyklowego klubu Bandidos. Ale już w roku 380 po Chrystusie, dokładnie za panowania cesarza Teodozjusza, chrześcijaństwo staje się oficjalną religią cesarstwa. Kościół staje się jednym z filarów władzy i za wkład w utrwalanie porządku społecznego, w 381 roku dostaje od cesarza prezent w postaci ducha świętego. Od tej pory mamy trójcę świętą, która trochę przeczy logice innych dogmatów tego kościoła, ale tylko trochę i tylko gdy ktoś upiera się przy ciągu przyczynowo-skutkowym, a takich było wtedy niewielu. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.

Otóż w 382 roku synod w Rzymie ustanawia zwierzchnictwo kościoła rzymskiego nad innymi wyznaniami chrześcijańskimi i to pod każdym względem. Opornym dano trzy lata do namysłu, gdyż już w 385 roku w Trewirze, po raz pierwszy biskupi katoliccy polecili ściąć innych chrześcijan, którzy byli jakby wolniejsi w myśleniu i nadal upierali się przy purystycznej interpretacji oryginalnych pism świętych. Wtedy nie było jeszcze internetu, więc wiadomości rozchodziły się trochę wolniej niż obecnie, więc dopiero w 388 roku kościół wydał zakaz wszelkich dysput na tematy religijne (hejtowanie). Stały się one zbędne, gdyż dwa lata później synody w Hipponie i Kartaginie stworzyły kanon pisma świętego, dobierając najbardziej korzystne ewangelie i podania. Od teraz wierny wiedział co ma myśleć, a czego nie myśleć. Aby jednak takiemu wiernemu nie przyszło do głowy czytać co się pod rękę podwinie, w 391 roku w największej współcześnie istniejącej bibliotece w Aleksandrii (około 700 tysięcy starożytnych pism i zwojów) katolicy puścili z dymem wszystkie “niechrześcijańskie” księgi. Potem zamknięto wszystkie starożytne akademie i zabroniono nauczania poza murami kościoła.

W 431 roku Matkę Chrystusa wzięto drugi raz na warsztat, bo dzieworództwo jakby nie wystarczało. Podczas soboru w Efezie potwierdzono boską naturę Jezusa (co za niespodzianka, prawda?) i ustalono, że człowiek urodził Boga. Tym oto sposobem matka Chrystusa (Xristos Takos) zostaje zastąpiona Teo Takos (Boga Rodzica). Hurra, Maryja drugi raz się zdziwiła, tym razem na dobre, ale nieboszczki rzadko uczestniczą w tego typu dyskusjach.

Docieramy powoli do końca pierwszej pogadanki, do roku 449, w którym to roku cesarz Leon I wpada na genialny pomysł, prawie jak Gierek z centralizmem socjalistycznym. Wprowadza prymat biskupa Rzymu nad innymi biskupami. Tadammm!!!

Jeśli ktoś jest zdania, że – działo się, oj działo – przypominam że jesteśmy dopiero pod koniec piątego wieku, a kościół dopiero się, że tak powiem rozkręcał. Jak wiadomo praktykom, rozkręcenie firmy kosztuje, więc w 593 roku papież Grzegorz wymyśla czyściec.
Do tej pory dobry Bóg na sądzie ostatecznym stawiał zmarłe dusze po prawicy lub lewicy, zależnie od uczynków za życia. Sprawa była przesądzona, co miało niewielki wpływ na finanse kościoła, a tak nie może być. Więc co sobie wymyślił pomysłowy Grzegorz z tym czyśćcem. Otóż w czyśćcu dusze cierpią tak długo aż nie odpokutują grzechów, lub (i tu uwaga drodzy parafianie) dopóki ubodzy krewni mający to nieszczęście jeszcze żyć, nie wykupią duszy u zaradnego Grzesia lub jego podwładnych. Zaczął się (jeszcze nieśmiało) handel odpustami i wiecznym zbawieniem. Z czasem ofertę rozszerzono o odpusty za życia (taki re-insurance wiecznego żywota).

I to chyba na dzisiaj tyle, bo trochę jakby jest do przemyślenia. Ja też potrzebuję czasu, by ogarnąć następne 500 lat, a nie jest to łatwe zadanie jeśli wziąć pod uwagę pomysłowość ojców kościoła.

 

Włodek Kostorz

 

Włodek Kostorz. Morskie opowieści. ” Husky zwany Łoczmenem.

 

 

„Morskie opowieści” – niechronologiczna opowieść #18
/dedykuję Tosi/

Husky zwany Łoczmenem.

Statek nazywał się m/v Generał Bem. Właśnie awansowałem na czwartego oficera, co po roku od ukończenia studiów zakrawało na błyskawiczną karierę resortowego dziecka. No dobra skończyłem jedynie Wyższą Szkołę Morską, czyli byłem w złym momencie historii nowożytnej w złym miejscu, znaczy w PRL-u. Dzisiaj absolwenci Akademii Morskiej bywają rozczarowani jeśli po roku nikt nie proponuje im stanowiska kapitana. Latają z tym nawet do psychologa, adwokata, trybunału w Strasburgu i innych organizacji zajmujących się poprawianiem humoru nieudacznikom. Pod koniec mojej kariery morskiej miałem takiego gostka za drugiego oficera, więc wiem co piszę. Jak mu kazałem zrobić szplajs na szpringu, to chciał mnie oskarżyć o napastowanie seksualne, taki był obcykany w arkanach morskich. No ale nie o tym chciałem…. jak zwykle.

Otóż płynęliśmy do Port Churchill na zatoce Hudsona po zboże, naród chciał chleba, bo igrzyska w tych czasach sam sobie organizował. Aby tam się dostać należy przepłynąć północny Atlantyk (polecam wszystkim miejskim neurotykom w ramach kuracji), potem Zatokę Labradorską, a na samym końcu wspomnianą zatokę Hudsona. Wiem, nic wam to nie mówi, gdyż jesteście w tych sprawach tak samo oblatani jak ten mój absolwent Akademii, kandydat na kapitan. Chodzi o to, że Port Churchill to północna Kanada, a tam przez dziesięć miesięcy jest zima, a potem już cały czas lato i lato. I właśnie to lato to najgorszy okres dla marynarza, gdyż na północy Labradoru cielą się lodowce i nachalnie żeglują na południe.

 

 

Jeśli ktoś z was był na Tytaniku, wie o czym mówię. Jak taki lodowiec się ocieli, robi to pod postacią kostek lodu, taka kostka lodu może być wielkości wypasionej galerii handlowej i przeważnie jest. Różnica jest taka, że galeria wystaje ponad wszystko w okolicy i łatwo ją zauważyć, a cielak jest lokalnym jajcmanem i wystaje jedynie na kilka metrów, resztę atrakcji trzymając pod wodą w ramach niespodzianki.

Ale w końcu dopłynęliśmy do tego Port Churchill, fakt że z wielką dziurą na dziobie, ale dopłynęli. W porcie czekała na nas firma wyspecjalizowana w łataniu dziur na dziobie, gdyż podobno jeszcze nikomu nie udało się tam dopłynąć bez dziury. Nie wiem dlaczego ich to bardzo bawiło. Twierdzili, że i tak jesteśmy cool, gdyż nie wszystkim udaje się dopłynąć, co ich mniej cieszy biznesowo, a to różni ich firmę od lokalnego zakładu pogrzebowego. Naprawa dwa tygodnie, a potem załadunek i szczęścia życzy kominiarz, gdyż należy jeszcze dopłynąć do Europy.

Port Churchill to wiocha na tysiąc osób obsługi elewatora. Jest tam jedna knajpa o mylącej nazwie Hotel-Motel. Jaki motel? Jedyne połączenie z Winnipeg jest samolotem, a droga kończy się wysypiskiem śmieci, jakiś kilometr za wiochą. Kurcze, już myślałem, że nie dobrnę do tego psa.

A więc trzeciego dnia obok trapu rozsiadł się pies rasy Husky. Siedział i przyglądał się. Nie dawał się pogłaskać, żarcia też nie chciał. Jak który próbował, Husky nie warczał, wstawał i szedł kilka metrów dalej, siadał z wyrazem pyska marki “bujaj się frajerze”. Spodobał mi się, prawdziwy marynarz, bo jak wiecie z poprzednich opowiadań, Cygan, kurwa i marynarz łaskę w dupie mają. Jak natura pokazała psy Husky też.

Roboty trochę było z tą naprawą. Cały czas przepompowywanie balastów, sprawdzanie zanurzeń i takie tam. Kto to miał robić jak nie czwarty oficer, niech się młody uczy. To się uczyłem. Któregoś dnia siedzę sobie na trapie i czekam aż balast spłynie, a Husky obok trapu. Skończył się, więc idę sprawdzić zanurzenia, pies za mną jakieś trzy metry. Zapisałem w kajeciku i idę na rufę sprawdzić, a pies za mną. Zapisałem w kajeciku, pies patrzy, to mu pokazałem – Widzisz pies, trzeba jeszcze czwórkę wypompować. No to pompujemy czwórkę, a to może potrwać. Z pentry przyniosłem sobie bułkę i kawałek kiełbasy i siedzę na trapie. Husky siadł vis-a-vis i patrzy tymi niebieskimi ślepiami, to na mnie, to na wikt serwowany przez socjalistyczną ojczyznę. Wyciągnąłem łapę – Chcesz? Przesunął się metr do przodu i dalej patrzy. Położyłem wurszt na ostatnim stopniu trapu – Bierz, nie rób popeliny – mówię. Wziął.

Potem pojawiał się tylko na moich służbach, nie wiem skąd znał mój plan pracy. I tak chodziliśmy sobie na dziób i rufę, pokazywałem mu zapisy w kajeciku.
– Patrz Łoczmen 9,25m, jak myślisz wystarczy? – Łoczmen przechylał łeb i merdał ogonem, znaczy wystarczy.
Szczególnie przelewanie balastów bardzo mu się podobało. Tak myślę, bo za każdym razem merdał.

 

 

Wieczorami chodziłem do tego Hotel-Motel, gdzie była szafa grająca z country-music, drewniana podłoga z wiórkami, wejście jak do saloonu w Tombstone, kurz od tańczących, piwo Miller i cała pijana wiocha. Brakowało tylko gościa w kapocie, który kopnie w te drzwi i krzyknie – Złoto w dolinie niedźwiedzi. Po kilku dniach zaprzyjaźniłem się w tancbudzie z połową miejscowej policji, czyli policjantem imieniem Mike. Druga połowa policji to policjant Steven, który uważał się za coś lepszego i każdego dnia zapijał swojego smutnego robaka w lokalnym, elitarnym country club. Niestety sam. No może nie sam, bo tam był jeszcze barman, ale ten zamykał geszeft o 21:00 by udać się do motelu. Od tego dnia, gdy miałem służbę, Mike przyjeżdżał do mnie na kawę. Chodziliśmy brać zanurzenia w trójkę, ja, Łoczmen i Mike. Tyle że Łoczmen nie pił kawy.

Popołudnie było ciepłe, więc siedzimy sobie na trapie z Mikiem i pijemy kawę, a tu Steven nadaje przez Łoki-Toki, że miś polarny jest w mieście i buszuje po prywatnych śmietnikach. Bo tam było tak, że tam misie, zgodnie z prawami natury buszowały po śmietnisku za miastem, ale ten chciał “extra wursta”, więc wybrał się do miasta. Mike zaproponował mi safari. Wsiedliśmy do policyjnego “Wranglera”, a Łoczmen wskoczył na tylne siedzenie. Wrangler miał z przodu bardzo duży, czarny karabin i takie odbijacze na kangury. Z liceum wiem, że w Kanadzie kangurów jak na lekarstwo, więc to był odbijacz na duże misie. Trochę wzmocniony, bo kangur to tak do stu kilo, a miś do tony. Jedziemy. No miś nie był specjalnie zadowolony z kontaktu z władzą wykonawczą, tym bardziej że Mike lekko popychał misia odbijaczem w stronę papmasów zamiejskich, ten pomrukiwał za każdym razem złowrogo. Za każdym popchnięciem Łoczmen wydawał z siebie pomruk zadowolenia. Miał inny punkt widzenia. Ja też, bo Jeep Wrangler to nie jest najlepsze zabezpieczenie przed dużymi misiami. A temu misiu oczko się nie odklejało.

Od tego dnia Łoczmen odprowadzał mnie do motelu i czekał aż z niego wyjdę. Fakt, kładł się za rogiem, gdyż nie bardzo lubił nabuzowanych ziołem lokalnych Indian, więc za rogiem sobie czekał. Potem odprowadzał mnie na statek, czasami dał się poklepać w ramach “dzięki kumpel”.

Czas mijał. Mike powiedział mi, że wszyscy w wiosce już wiedzą, że teraz Łoczmen za moją sprawą nazywa się Łoczmen i jeśli chcę mogę go sobie wziąć. Chciałem, ale już wtedy świat był pojebany i przepisy nie pozwalały nam na miłość do końca pieskiego życia.
W dzień naszego wyjścia wyszedłem na keję pożegnać się z Łoczmenem. Rozumiał, że to nasze ostatnie chwile, że świat jest zły. Długo szedł za statkiem do końca półwyspu. Stałem na rufie i na niego patrzyłem, on na mnie.

Potem za każdym razem gdy zawijałem do Kanady miałem idiotyczną nadzieję zobaczyć Łoczmena. Jedno mieliśmy wspólne. Na każdym statku zawierałem przyjaźnie, takie do końca życia, czyli do następnego statku. Bo wiecie marynarzom trudno się drugi raz spotkać, pozostaje tylko wierzyć, że kiedyś tak będzie. Jedno wiem na pewno, gdy przyjdzie mój czas, Łoczmen będzie czekał przed bramą.

 

 

 

 

Włodek Kostorz

Prawda czasu. Włodek Kostorz prezentuje swoją… „Całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę…” 27 marca 2020

Całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę..

 

Preppers to grupa ludzi przekonanych, że wcześniej czy później czeka nas globalny armagedon, a do takiej imprezy należy się dobrze przygotować. Same posiadanie zapasów na najbliższe pięć lat jeszcze niczego nie załatwia.

 

Zdaniem preppersów większość ludzi to nygusy, którzy naiwnie wierząc swoim skorumpowanym rządom, nie przygotowali się do apokalipsy jak należy. W desperacji gotowi rzucić się z bronią w ręku na ich gromadzone przez lata słoiki grochówki i puszki ravioli, a potem jak już się najedzą, będą obowiązkowo gwałcić. Myślę, że to ostatnie jest jedynym powodem motywującym żony niemieckich prepersów do uczestnictwa w hobby ich mężów. A zatem obmyślanie jak obronić te dobra przed lokalnymi jeźdźcami apokalipsy, spędza niemieckim preppersom sen z oczu. Europa to nie Ameryka, tutaj posiadanie obrzynka jest z przyczyn estetycznych nielegalne. Wymyślili więc sobie kusze, ale podstępny lewacki rząd zrobił im kuku i kilka lat temu uznał posiadanie kuszy także za nielegalne, ale oczywiście tylko do armagedonu.

Preppersi mają też poważny problem natury technicznej. Zgromadzone jedzenie ma też jakąś tam datę przydatności do spożycia, nawet jeśli jest od Aldiego. Rasowy preppers odżywia się zatem tym co w jego magazynie traci datę ważności, to natomiast wymaga prowadzenia skomplikowanej buchalterii. Preppersi żyją więc w stanie permanentnej inwentaryzacji, urozmaicanej popierdywaniem.

Niemieckich preppersom czujnie przygląda się “Bundesamt für Verfassungsschutz”, czyli niemiecki NSA, gdyż jakoś tak się składa, że jak na ironię spora część preppersów, czyli obywateli mających raczej ograniczone zaufanie do innych ludzi, ma (delikatnie ujmując) mocno prawicowe przekonania, więc szczególnego apetytu na ich grochówkę i inne dobra obawia się ze strony smakoszy o ewidentnie innej karnacji skóry. Kolejny powód, że szanowne prepperki uczestniczą w tym szaleństwie.

Podsumowując, problem tych ludzi polega na tym, że żyją w permanentnym stresie, atmosferze nieufności, mają bardzo niezdrową dietę, wolny czas miast na świeżym powietrzu spędzają w dusznym magazynie-warowni na nieustającym remanencie, urlopy spędzają jedynie w towarzystwie sobie podobnych aby pochwalić się swoim przydomowym bunkrem, a przeważnie jakiś qtas ma bunkier dużo bardziej wypasiony, z tej frustracji często odwalają kitę nie doczekawszy wymarzonej apokalipsy.

Zmiana dekoracji.

Jeden jegomość (niestety nazwiska nie pamiętam, a link przez nieuwagę zlikwidowałem) z zawodu profesor kilku dziedzin nauki, ma w Ameryce firmę konsultingową, zajmującą się doradzaniem na okoliczność globalnych kryzysów. Został zaproszony przez kilku miliarderów na sekretne sympozjum, co dla niego jest chlebem powszednim. To spotkanie było jednak bardzo specjalne. Otóż tym panom chodziło tylko i wyłącznie o jedno – Jak zachować swoje bogactwa jeśli nadejdzie dzień X. Generalnie w co inwestować, by na końcu świata nic nie stracić? Byli przekonani, że dzień X nastąpi, w końcu to oni kierują tym światem, więc widzą w jakim kierunku pociąg jedzie i że to jest ściana.

Jak się okazało mentalnością owi nieprzyzwoicie bogaci panowie nie odstają od ich niemieckich braci, jedyna różnica to możliwości finansowe. Chłopcy zaczęli się chwalić swoimi high-end technology-bunkrami, ilością zmagazynowanego złota, kupionych gruntów, dzieł sztuki, nieruchomości itd. Problem w tym, co by tu jeszcze, co by tu jeszcze?

Profesor wielu dziedzin słuchał tego wszystkiego w dużym skupieniu, po czym zabrał głos, mniej więcej tak (oddam klimat, a nie stenopis):
—–
Drodzy Panowie
Jeśli nastąpi armagedon, być może będziecie w stanie przeżyć w swoich betonowych warowniach 5, może 10 lat. Być może, choć bardzo w to wątpię. Dlaczego, powiem później.
Jak myślicie, gdy nastąpi dzień X, kogo będzie interesowało wasze bezwartościowe złoto? Bezwartościowe, gdyż ze złota nie zrobi się siekiery, piły, młotka, pieca chlebowego. Kogo będą interesowały kolekcje waszych obrazów, gdy ludzie będą walczyli o przeżycie kolejnego dnia? Jaką będą miały wartość? Jednego, czy dwóch bochenków chleba? Pomyślcie, kogo będą interesowały wasze konta z bezwartościowymi liczbami bezwartościowych dolarów? Kto obroni prawa do waszych nieruchomości i gruntów zapisanych na bezwartościowych kartkach?
Odpowiem wam – NIKOGO!

Teraz powiem wam dlaczego nie przeżyjecie nawet miesiąca w waszych bunkrach. One wymagają obsługi minimum kilkudziesięciu ludzi. Czy doprawdy myślicie, że kogoś będzie interesowało ochranianie wam dupy, a nie swoich rodzin?
Teraz powiem wam, co będą robili inni podczas gdy wy będziecie siedzieć na swoim złocie, akcjach, aktach własności, wpatrując się w obrazy zakupione za setki milionów. Ludzie po krótkim czasie szoku zorganizują się dosyć szybko w sprawnie działające komuny, będą produkować żywność i podstawowe dobra, staną się sobie bliżsi niż są teraz pod waszymi rządami. Gdy w końcu wypełźniecie ze swoich bunkrów będziecie amonitami przeszłości.

Widzę szok na waszych obliczach i pytanie w oczach – W takim razie co mamy robić?

To też wam powiem, zapłaciliście mi sporo pieniędzy za poradę. Budujcie w waszej okolicy szpitale, szkoły, kina, biblioteki, place sportowe, domy seniora. Wspomagajcie biednych, organizujcie miejsca pracy z ubezpieczeniami społecznymi. Wspomagajcie organizacje obywatelskie. Rozmawiajcie z ludźmi, pytajcie o ich potrzeby i marzenia. Róbcie wszystko by dzień X po prostu nie przyszedł, stać was na to. A jeśli mimo wszystko przyjdzie z innych przyczyn, będziecie liderami waszej komuny i nie będziecie musieli zamykać się w bunkrach.

Tymi słowami żegnam panów.
—–

Przyznam się, że dzisiaj zostałem Preppersem, nie bez problemów (piąty sklep) kupiłem dwa opakowania papieru toaletowego, fakt że tego najdroższego (jedyny, który został). Pani na kasie pogroziła paluszkiem – Mam dzisiaj urodziny, poważnie – Pani się uśmiechnęła zza szyby z plexiglasu.

Pani się uśmiechnęła, bez maseczki, do mnie, czy jest coś piękniejszego? Nie boję się końca świata, całkiem spokojnie dopijam trzecią kawę.

 

Włodek Kostorz Berlin 2020