Refleksje nad ks. Strzelczykiem
foto boskatv.pl
Ks. Grzegorz Strzelczyk.
Myśliciel czy jednak tylko teolog? Zręczny, świadomy misji, szermierz słowa czy tylko błyskotliwy umysł na uwięzi wiary? Jakie są granice uczciwości intelektualnej? Czy i co usprawiedliwia jej brak ? Czy w ogóle zauważa swój błąd, i czy wie, że to błąd? Czy zdaje sobie sprawę z konsekwencji braku dyscypliny intelektualnej?
Te i inne pytania pojawiają się co chwilę, gdy czyta się wartki przekaz zawarty w wywiadzie z ks. Grzegorzem Strzelczykiem, zamieszczonym 27 stycznia bieżącego roku, na łamach Tygodnika Powszechnego, wydanie specjalne…
Ks. Grzegorz odpowiadając na trudne pytania, kreśli w wywiadzie postać boga, próbuje przekazać swoje „osobiste doświadczenie Boga”, dużo mówi o interpretacji tego pojęcia, opowiada o tym gdzie go „widzi” i jak go „słyszy”. Ta opowieść nie jest barwna, ani skończona. Nie może być. Z resztą bóg jest w tej rozmowie tylko pretekstem, bo tak naprawdę ks. Grzegorz opowiada czytelnikom o swojej wierze, o biblii i o tym w jaki sposób udaje mu się spinać rzeczywistość z wiarą tak, by tworzyły konsekwentną całość, by wszystkie klocki pasowały do siebie. I czuje się w każdym akapicie, że to trudna sztuka i wyczerpująca praca, ale…
Ponieważ nigdy nie wchodzę w polemikę z osobami wierzącymi, przynajmniej nie na temat wiary, boga i pokrewnych, zostawiam to „uczonym w piśmie”. Od siebie powiem tylko tyle – proszę księdza, próżny to trud i zmarnowane lata. Tych dwóch porządków nigdy i nikomu nie uda się spiąć w całość- to raz, a dwa nie ma takiej potrzeby. Jest tylko jedna przyczyna, że człowiek wykształcony, inteligentny i potencjalnie twórczy, zużywa energię i marnuje czas swojego wyjątkowego życia na tego rodzaju gimnastykę intelektu. A jest nią, zaszczepiona odpowiednio wcześnie potrzeba wiary. Ks. Grzegorz taką potrzebę ma. I wolno mu ją mieć, tak jak i my mamy prawo mieć potrzebę wiedzy, upatrywać w niej drogowskazu, wykorzystywać ją do różnych celów. Nie jestem hipokrytką, więc dokładnie na tej samej zasadzie jak pogardzam i walczę z ideą neoliberalną, bo skutki jej wdrożenia w świecie gospodarczym są opłakane, tak walczyć będę ze skutkami krzewienia wiary w bogów.
Ponieważ jednak ks. Strzelczyk nie dzierga swoich przemyśleń bez celu, li tylko na własne potrzeby, czuję się w obowiązku uczulić jego ewentualnych odbiorców, zwłaszcza tych, którzy posiedli wiedzę i uczą dziś młodzież akademicką – nie dajcie się ponieść aż nadto oczywistej sofistyce, a także zręcznej erystyce ukrytej między wierszami, bo nim skończy wywody, niejeden z was może ulec pokusie i sprzeniewierzyć się logice i dialektyce. Wszak wielu z was to także niegdysiejsi katolicy formalni, zatem musicie liczyć się z głębokim rezonansem z zaszczepioną i wam potrzebą wiary.
Ks. Grzegorz ma świadomość do kogo kieruje swój przekaz. Wie, że nie kupicie bajek, uproszczeń, fałszu więc nawet nie ukrywa czym jest biblia – mówi wprost, że napisali ją ludzie i pisali głównie o sobie samych. Powie wam również bez zająknienia, że bóg to byt bezcielesny i wywiedzie stąd oczywistą konkluzję, że jest on pozbawiony uczuć i emocji, taki trochę zespół Aspergera – nie potrafi tworzyć relacji, nawet nie odpowie na zaproszenie – modlitwa więc, przynajmniej rozumiana jako rozmowa, czy zanoszenie prośby, nie może być skuteczna. Ba, nawet przyzna, że ludzie nie mają dostępu do boga, stąd potrzeba powołania do życia cielesnego Jezusa- człowieka z krwi i kości …itd, itp… bzdurki.
Kiedy jednak dowodzi, że bóg stworzył człowieka by dzięki niemu móc doświadczyć emocji, uczuć, pragnień, to czerwona lampka z tyłu głowy musi się zapalić każdemu – bo znaczyłoby to, tyle co handel wymienny – ja wam życie i ciało fizyczne, wy mi swoją emocjonalność, żebym mógł uzupełnić swoje deficyty. I jak to jest z tym stworzeniem na obraz i podobieństwo boga? A w czymże to jesteśmy podobni? Widzę tylko jedną cechę, która jako tako mogłaby przystawać do obu form – świadomość, – ale to i tak mocno naciągane. Najlepsze będzie teraz – autor przypomina, że bóg jest miłością! Czyżby? Bóg, który nic nie czuje ma być zarazem miłością?
Proszę księdza! Szanujmy się nawzajem.
Pozostaje mieć nadzieję, że bóg wierzy w człowieka równie irracjonalnie jak ludzie wierzą w niego. Czy bóg jest kapryśny, czy bywa znudzony, czy kult jakim go ludzie otaczają bawi go, czy wbija go w poczucie wyższości, czy to przypadkiem nie my go tworzymy aktem indywidualnym i zbiorowym, i czy nie jest tak, że jak przestaniemy uprawiać tą dyscyplinę , to on przestanie istnieć? Niebezpiecznie zbliżam się do teorii względności, zatem postawię w tym miejscu kropkę.
Zrezygnowałam z cytowania wyjątków z wywiadu z ks. Grzegorzem Strzelczykiem, ponieważ cała rozmowa jest warta przeczytania, choćby po to by skonfrontować się osobiście z tą nietuzinkową opowieścią.
A teraz pozwolę sobie trochę poubolewać. Zacznę swój lament od tego, że strasznie mi przykro z powodu, że nie zostaliśmy stworzeni aktem skończonym w jednym punkcie czasoprzestrzeni ( kreacjonizm?). Że pojawiliśmy się stopniowo, że ewolucja nierychliwa, ślepa, absolutnie pozbawiona uczuć, przepchnęła nas przez setki tysięcy lat, że przez te wszystkie lata borykaliśmy się z naszymi ograniczeniami i dookolną przyrodą jak potrafiliśmy najlepiej i, że w pewnym momencie, chyba zwątpienia we własne siły (?), ulegliśmy pokusie zrzucenia części ciężaru egzystencjalnego lęku na coś większego od nas, niepojętego, niewidzialnego. Wyobrażam sobie, że ten pierwszy człowiek musiał być taką mieszanką genetyczną, gdzie wybitne zdolności do imaginacji czyli wyobraźnia, spotkały się z wybitnie niskim poczuciem siły i woli przetrwania. Mogło być też inaczej. Wybuch inwencji twórczej wyobraźni, mógł być spowodowany rzadkim zjawiskiem atmosferycznym, albo serią zdarzeń przyrodniczych nad którymi ani rozumem ani wyobraźnią nasi przodkowie nie potrafili zapanować.
Rozmaita może być geneza pochodzenia wierzeń, ale co do jednego musi być zgoda- żeby coś takiego wymyślić trzeba było mieć wyobraźnię– bo to w niej narodził się bóg. W wyobraźni czyli gdzie? W koktajlu chemicznym, w nowej korze mózgu! Bo gdzieżby indziej? To musiał być przebłysk geniuszu, taka zapowiedź pięciu poziomów intencjonalności w teorii umysłu. I był to geniusz, zaiste, albowiem w tamtym czasie, wiara w nadprzyrodzone moce bóstwa, była genialnym wynalazkiem nowej, uniwersalnej strategii przetrwania. Zaryzykowałabym nawet znak równości między momentem pojawienia się świadomości istnienia i pierwszych artefaktów świadczących o kulcie boskim. ( naturalnie ten punkt to kilka tysięcy lat jak sądzę, ale w skali geologicznej to nawet nie punkt )
Smutna konkluzja jest taka, że strategia ta przetrwała do dziś i ma się niestety bardzo dobrze. Dlaczego niestety? Ano dlatego, mówiąc w bardzo dużym uproszczeniu, że mimo ogromnego wysiłku całych pokoleń myślicieli, filozofów, mimo postępu naukowo- technicznego, a także mimo, że teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie by ludzie mogli szeroko korzystać zarówno z wiedzy jak i mądrości i doświadczenia pokoleń, pozostają nadal pod wpływem wiary, która zamyka ich w kręgu pojęć bez treści, i skutecznie ogranicza rozwój ich człowieczeństwa.
Religie instytucjonalne, obrosłe specyficzną obłudą, przez wszystkie przeszłe wieki, dbały równolegle i proporcjonalnie do postępu jaki się dokonywał, o to, żeby idea boga przetrwała w niemal niezmienionej formie. Ten fenomen nie jest warunkowany, jakby chcieli duchowni, „naturalną potrzebą boga”czy „naturą ludzką”. Ten stan rzeczy jest efektem działań celowych, gdzie z jednej strony nie dba się o poziom edukacji powszechnej i jednocześnie z drugiej strony pozwala się na wczesną, w Polsce specyficznie już od niemowlęctwa, indoktrynację religijną. W wiekach średnich wiarę w boga narzucano siłą, potem zmieniały się metody , ale cel zawsze był ten sam. Dominacja, władza, pieniądze.
I o ile w zaprzeszłych wiekach bazowano głównie na przemocy, o tyle dziś techniki się zmieniły i – co ciekawe – szeroko czerpią z wiedzy o człowieku. Nie ma w tym trendzie nic dziwnego – kościół zawsze towarzyszył z boku nauce, zawsze chętnie przystawiał ucho i nasłuchiwał co też tam nowego da się wykorzystać dla własnych celów. Pamiętajmy, że robi to od 2 tysięcy lat i jest mistrzem w infiltracji środowisk.
BTW – jak słucham neofitów czyli nawróconych, to niezależnie od tego czy opowiada o swoim nawróceniu ćwok, ćpun i wielokrotny recydywista , czy też „oświecenia doznaje” mało wzięty aktor, czy mierna aktorka, albo jaki inny umęczony swoim rachunkiem sumienia człowiek – to schemat jest bardzo podobny.
Rozpacz, która pojawia się zawsze gdy stajemy przed ścianą, to jedno z tych doznań, które skłania nas do szukania pomocy. Jeśli ogarnia nas w związku z tzw. bilansem życia, gdzie ciężar naszych win nieznośnie nas przytłacza, nieomal pozbawiając oddechu, to jesteśmy gotowi na wszystko, byleby zdjąć z siebie ten ból. Głęboki dyskomfort, jeśli nie towarzyszy mu równie głęboka refleksja nad sobą w relacji do świata, dość łatwo może przejść, o dziwo, w poczucie krzywdy, ( bo przecież nie jesteśmy do szpiku kości źli), i oto jesteśmy już bardzo blisko sięgnięcia po ten pierwotny mechanizm obronny – wiarę. I będąc konsekwentną w tym wywodzie muszę zadać pytanie – a co jeśli pojawi się ta głęboka refleksja o której wspominam wyżej? I odpowiadam… – To sięgamy po sznur, albo lądujemy na kozetce psychoterapeuty, i po raz pierwszy, pod fachową opieką przepracowujemy swoje doświadczenia życiowe tak długo, aż powoli stajemy się sobą w nowej odsłonie. Takie drugie narodzenie, takie wyjście z ciemności ku światłu.
Prawda, że brzmi znajomo? Tak często mówią też nawróceni, tyle, że trwałe zmiany w postawie czyli dokonanie się skutecznej przemiany, odbywa się, mówiąc w dużym uproszczeniu, na drodze procesu intelektualnego a nie w oparciu o personifikację boga i szatana. Oznacza to, że ciężar rachunku sumienia nie przenosi się na barki Złego, który jak wiadomo, jest wszystkiemu winny, tylko ciężar ten pozostaje na naszych barkach jako cenne źródło, właśnie nabytej w procesie zdrowienia, wiedzy i mądrości o nas samych. Chcę powiedzieć, że „nawrócenie” to robienie sobie dobrze przez nałożenie maski, to coś jak pudrowanie pryszcza- niby już go nie widać, ale on tam ciągle jest, albo taki lifting, dzięki któremu trochę lepiej wyglądamy, ale i tak nie ma to żadnego wpływu na nasz pesel.
Na tym koniec dygresji.
foto- krzysztof łuczak dla TP
Wracając do ks. Grzegorza… Muszę przyznać, że czytając jego opowieść o biblii , bogu i Jezusie , co chwilę kiwałam z uznaniem głową, zwłaszcza odnajdując w tej opowieści swoje własne niegdysiejsze przemyślenia i wnioski. Czytając po raz drugi szukałam już tylko rozbieżności, bo nie było dla mnie zrozumiałe dlaczego ja jestem ignostyczką, a ksiądz kapłanem i przewodnikiem duchowym, mimo, że nasze intuicje są tak bardzo zbieżne. I doszłam do wniosku, że różni nas w zasadzie tylko jedno – potrzeba obcowania z absolutem – ja takiej potrzeby nie odczuwam, ks. Grzegorz jest od tej potrzeby uzależniony.
Stąd tam, gdzie ksiądz doznaje „strumienia zstępującego” i interpretuje to jako ” osobiste doświadczenie Boga” , ja odczuwam miłe poczucie bycia częścią Natury, albo pyłem w kosmosie. Tam, gdzie ks. Grzegorz podczas modlitwy „jako zwrot otrzymuje lepsze zrozumienie siebie i świata” , ja widzę tylko relaks i wyciszenie, które daje podobne efekty praktyczne. Wiem, że ludzie czytają biblię w poszukiwaniu odpowiedzi i, jak twierdzą, znajdują ją zawsze. Ks. Grzegorz także zaczytywał się jako młodzian w tej lekturze i twierdzi, że nabrał przekonania o istnieniu boga oraz odkrył siebie wierzącego.
A ja wiem, bo czytałam w tym czasie inne książki, że ludzie mają skłonność do wyszukiwania i przyjmowania tylko tych treści, które im stykają, czyli dopinają rzeczywistość w taką całość jaka im odpowiada. Ks. Grzegorz szczerze przyznaje, że nie jest w stanie funkcjonować poza relacją z bogiem. I ja mu wierzę. Też jestem uzależniona i to wielokrotnie, od wielu szkodliwych rzeczy, ale nie śmiałabym namawiać innych ludzi by też w to weszli.
W marketingu kościelnym, tak samo jak w innych działach sprzedaży, funkcjonują różni akwizytorzy firmowego produktu. Każdy chętny trafia wcześniej czy później na swojego oferenta. Raz to będzie wesołek i żartowniś, innym razem spasuje komuś buntowniczy i sarkastyczny obrazoburca, a dla wymagającego inteligenta z wyższym wykształceniem i dwoma skrótami przed nazwiskiem jest ks. Grzegorz – teolog, poszukiwacz spójnego obrazu świata i boga zarazem. I wszyscy oni tworzą chór i śpiewają swoją hipnotyzującą piosnkę niczym mityczne syreny, a poszukujący drogi do Itaki żeglarze, zamiast zatkać sobie uszy woskiem , zasłuchani, niezmiennie lądują na rafie.