Wiara, to duża wartość w życiu każdego człowieka.
Wiara, to duża wartość w życiu każdego człowieka.
Pozwala przetrwać trudy, zastępuje światełko w tunelu, rozbudza nadzieję.
Niemowlę zostawione same sobie rozpacza, bo nie znając pojęcia czasu, trwa w wieczności,
w której nie ma przy nim matki.
Ja wierzę w moc, jaką daje człowiekowi poznawanie prawdy
na podstawie badań empirycznych i procesów inicjowanych w umyśle
wspartym przez zaczerpniętą wcześniej wiedzę.
Na łamach PolskiegoAteisty ukazał się niedawno krótki tekst o ateistach pt. : „Poza stadem” Leszka Salomona, pod którym napisałam długaśny komentarz, ale ostatecznie go skasowałam, bo poczułam, że chcę napisać coś więcej na ten temat.
Definicje są ważne …
…dopóki adwersarz posługuje się tym samym kluczem pojęć i, co istotniejsze, tak samo je rozumie. Miejmy też świadomość, że zarówno język jak i definicje pojęć ulegają wietrzeniu. Rzadko, ale jednak zawężają się, czyli uściślają, albo wręcz przeciwnie stają się ponad miarę pojemne. Leszek Salomon omówił w skrócie definicje ateizmu, to może ja przyjrzę się terminowi antyklerykalizm, który, osobliwie w Polsce, jest chyba najczęściej nieprawidłowo definiowanym określeniem wobec osób takich jak ja.
Zgodnie z definicją PWN :
antyklerykalizm «postawa wyrażająca się w niechętnym lub wrogim stosunku do udziału kleru w życiu społecznym i politycznym»
• antyklerykalny • antyklerykał
Źródła frustracji i obaw
Wierzący/niewierzący – gatunek stadny
Tak twierdzę, bo zarówno badania jak i uważna obserwacja wskazują że teiści i ateiści, czyli świadomi swojej postawy wobec kwestii boga/ów ludzie, to zaledwie ułamek procenta.
Człowiek, to istotnie zwierze stadne. Spoiwem dużych grup ludności jest ich wspólny los – historia i zagrożenia tu i teraz, wspólne perspektywy, cele, zachowania stadne czyli behawior, przekaz kulturowy, język relacji międzyludzkich, folklor, itd. Te same elementy mogą niekiedy równie dobrze antagonizować a nawet atomizować społeczeństwo – dokładnie jak to obserwujemy w Polsce, od co najmniej dwudziestu paru lat. Pomijając przyczyny takiego stanu rzeczy, trzeba sobie powiedzieć uczciwie, że to kim jestem/teś/są lub będą dopiero, nie zależy od człowieka, a zależy od:
- rozdania w grze – o zestaw genetyczny lepszy czy gorszy
- ruletki – społecznej przynależności do określonej grupy, uprzywilejowanej lub nie
- czasu i miejsca pojawienia się na świecie, czyli de facto dostępności usług publicznych
- okoliczności nie przewidzianych powyżej…
A zatem idąc dalej tą ścieżką trzeba sobie zdać sprawę z prostego faktu, że rodziny i środowiska religijne produkują podobnych do siebie. Tak samo też czynią środowiska ateistyczne. I w większości nie czynią tego jakoś szczególnie świadomie, nie analizują sytuacji, nie zadają sobie pytań o wybór, jakiego mogłyby dokonać ich dzieci, gdyby dać im tę szansę. Decydują za nie, nie koniecznie biorąc odpowiedzialność za konkretny wybór.
Tak formatowane dzieci, zaliczam do nosicieli światopoglądu wyssanego z mlekiem matki. Takich wierzących i niewierzących mamy największy odsetek. Nic w tym odkrywczego oczywiście. Jednym z fajniejszych, ewolucyjnych przystosowań do przetrwania, jest używanie do procesu uczenia się w dzieciństwie, od niemowlaka, neuronów lustrzanych. To one powodują, że dziecinka uśmiecha się do znanych jej twarzy opiekunów, jeśli i ci uśmiechają się do niej. Tak uczą się mowy, intonacji, ruchów dowolnych – wszystko na zasadzie klasycznego małpowania.
I to nie właściwości wody święconej, którą pokropiono niemowlę na chrzcie sprawia, że dziecko jest katolikiem. Ono staje się nim przez naśladownictwo, powtarzanie, a potem indoktrynację czyli formatowanie do określonych zachowań. I nie musi w tym być nic więcej. Nie musi katolik rozumieć co czyni znakiem krzyża, nie musi rozumieć ewangelii, ba, nie musi czytać biblii, a jeśli czyta, nie musi jej w żaden sposób rozumieć, by zaliczać się i być zaliczonym w poczet wierzących. Nie musi nawet być praktykującym katolikiem. Nie musi nawet w boga wierzyć.
Podobnie jest z dziećmi rodziców niewierzących. I to do tego stopnia dokładnie, że pary utworzone z niewierzącej osoby z wierzącą, pochodzące z takiej hodowli, nie odczuwają absolutnie żadnego dyskomfortu, tym bardziej, że najczęściej też niewierząca część związku jak najbardziej poprawnie praktykuje tradycje związane z religią katolicką. Lubi święta, pasterkę, nie ma nic przeciwko ochrzczeniu potomstwa, rozumie marzenie oblubienicy by choć raz być jak królewna w białej cud-kreacji…
W domu, nie koniecznie wszędzie wiszą krzyże, a ściany ozdabiają gustowne grafiki zamiast świętych obrazów. Dzieci zapiszą na religię w szkole, żeby nie było dyskryminowane, poślą do pierwszej komunii z powodu okazji do otrzymania prezentów- wieść niesie, że coraz kosztowniejszych. I nawet nie jest potrzebny ten osławiony ostracyzm środowiska rodzinnego – za którym niekiedy zawstydzeni chowają się ze swoimi decyzjami – wystarczy stara, sprawdzona polska dulszczyzna – co ludzie powiedzą?
Świadomy wybór – intelektualne przeżycie albo kres możliwości
Tak jak powyżej opisana para ludzi, z narzuconym przez środowisko światopoglądem, może się wzajemnie nie tylko tolerować, ale kochać i szanować bez ograniczeń mentalnych, tak świadomi swojego wyboru ateiści i teiści mogą całe życie przeciągać linę, każdy w swoją stronę, w intelektualnych debatach na temat dowodu na istnienie i nieistnienie boga/ów. Uczestniczymy w tych potyczkach od czasu Dawkinsa i pozostałych, trzech z czterech jeźdźców apokalipsy ateistycznej, czasem nawet z podziwem i atencją z obu stron…sporu.
Przyznam, że dawniej złościło mnie, że ci szanowani powszechnie badacze i znawcy przedmiotu, tracą tyle energii na dyskurs, który nie ma kompletnie sensu. Ale w końcu zaczęłam patrzeć na ten ich tytaniczny wysiłek z przymrużeniem oka. W końcu to ich sprawa jak wypełnią swój czas istnienia. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że w tego rodzaju dysputy wdają się ci, którzy po przejściu długiej drogi do świadomego wyboru swojego światopoglądu, po przetrawieniu wielu argumentów, przeprowadzeniu wielu dowodów – nadal wciąż od nowa, muszą utwierdzać siebie samych, w swoim, nie do końca uwewnętrznionym poglądzie na rzeczywistość.
Nazwijmy ich Syzyfami z pogranicza niemożliwego. Tak proszę Państwa – bo obie strony trwają w klinczu z podobnych powodów – nie potrafią prawidłowo odpowiedzieć na pytanie o istnienie boga/ów. Prawidłowa odpowiedź jest znana i brzmi – nie wiemy i nigdy się nie dowiemy jaki był początek, czy w ogóle był. A poza tym – jakie to ma znaczenie? Przecież dziś nawet duchowni, teologowie z wysokiej półki mają świadomość, że nawet jeśli jest tam coś, to i tak nie ma to absolutnie żadnego znaczenia i wpływu na nasze życie.
Nurtuje mnie inne pytanie – czy są oni wciąż teistami czy już tylko formalnymi katolikami, inteligentnymi jednostkami w habitach, trudniącymi się tzw. przewodnictwem duchowym dla mniejszych formatów? Niby praca jak każda, może nawet na krótką metę bywa efektywna terapeutycznie, ale jako ignostyczka jestem zniesmaczona nieco. Oceniać nie chcę i nie będę.
Prawdziwe nieszczęście/ szczęście człowieka – w zależności od punktu widzenia – polega na tym, że mając to wszystko co jest niezbędne, by pojąć i zrozumieć, odrzuca prawdę o gatunkowych ograniczeniach poznawczych i ucieka przed skutkami tej prawdy, prosto w szeroko rozwarte ramiona jakiejś religii. To jest ten moment, który nazywam lenistwem intelektualnym. Ogromna większość wierzących jest lustrzanym odbiciem ateistów kształtowanych w ateistycznych domach i środowiskach. Jedni i drudzy zatrzymują się jeden krok przed prawdą, bo albo jest to kres możliwości osobniczych, albo samoograniczenie intelektualnej siły, by nie przebić się przez obawy, strach, nadwrażliwość…
Wszyscy rodzimy się ateistami?
Kiedyś wydawało mi się to takie oczywiste… Ale dorosłam i teraz widzę to inaczej. Nie wystarczy nie podzielać wiary w boga/ów, żeby nazwać się ateistą. Aby określić się w taki sposób, trzeba mieć świadomość braku wiary w boga/ów, a to wymaga pogodzenia się z faktami. Ergo, ktoś kto nie podlegał formatowaniu stadnemu, nie wie nic o bogu/ach, jest w tej sferze niezapisaną kartą i zawsze może być sformatowany do wiary – to się może zdarzyć w każdym wieku, o ile pole wiedzy, a więc i krytycyzm poznawczy, jest niezaoranym nigdy ugorem.
To tak jak z twierdzeniem, że miłość jest najważniejsza, albo, że kobieta rozkwita jak kwiat… dwa wydawałoby się banały, znane i powtarzane w literaturze, sztuce i poezji… Kto powtarza to mechanicznie – jest grafomanem, ale kto przerobił temat, odkrył dla siebie, osobiście te prawdy – staje się ich oryginalnym autorem, poetą, artystą i filozofem. Tylko wtedy takie prawdy są naszymi prawdami, tylko wtedy mamy prawo do tych tytułów…
I na koniec takie nieskromne, pełne pychy stwierdzenie
Więcej mam wspólnego z moim znajomym katolikiem,
który twierdzi, że jego wiara jest irracjonalna i nie ma z tym stwierdzeniem problemu,
niż z ateistą który twierdzi, że boga nie ma, bo nie da się udowodnić, że jest.