23 stycznia 2020 roku urodziłem się po raz trzeci. Kot ma podobno siedem żyć, więc moje trzy nie muszą robić jakiegoś wielkiego wrażenia… na kocie. Jak na człowieka jest to chyba niezły wynik.
Nie jestem ani pierwszy ani ostatni. Niejednemu zdarzyło się zapewne przeżyć sytuacje, po których miał uczucie jakby zaczynał nowe życie. Sam je przeżyłem wiele razy. Zmiana pracy, małżeństwo, rozwód a czasami zmieniająca nasze życiem, podjęta na chybcika decyzja… i mamy wrażenie, że to nowy początek.
Różnica polega na tym, że wyznacznikami określającymi moje „nowe” życia było otarcie się o śmierć. Tu sprawa także nie jest taka prosta. Ocierałem się o nią w końcu co najmniej kilka razy. Gdy poszedłem ratować skórę klienta, niejakiego Szkieli i pijany gangster przystawił mi pistolet do głowy, czułem jak przemknęła w pobliżu mocząc ni koszulę.
Na szczęście mój tekst do trzeźwego Dziada – szefa mafii wołomińskiej:
– Chce Pan zarobić, czy zapaskudzić sobie podłogę,
spowodował, że kazał wyprowadzić brata zwanego, nie bez powodu „Wariatem” i rozmawialiśmy dalej. Nomen omen o hotelu w Częstochowie.
Młody byłem i naiwny. Nadstawiałem wtedy karku za nic a od Szkieli, któremu uratowałem życie nie doczekałem się nawet podziękowań. Na bandytach najwyraźniej zrobiłem jednak wrażenie. Zapamiętali sobie wtedy walniętego byłego SB i policjanta i zdjęli ze mnie wyrok śmierci, jaki dali mi po innej, jeszcze policyjnej przygodzie… ale to już temat na inne opowiadanie.
Czasami było mniej dramatyczne. Choćby wtedy, gdy przebiegałem przez jezdnie – po pasach zresztą i na zielonym świetle, walnął we mnie samochód dostawczy, przeleciałem w powietrzu kilka czy kilkanaście metrów… a gdy usiadłem sobie zapalić na krawężniku…. zaraz po tym gdy już odpuściłem zielonemu na twarzy kierowcy a moja ochota do wymierzania mu natychmiastowej kary opadła, podszedł do mnie mój serdeczny, nieżyjący już kolega Jurek Owerczuk – najinteligentniejszy z zapaśników i najdelikatniejszy z twardzieli, i powiedział:
– Wiesz Jarek… najzabawniejsze było patrzeć jak wywijasz piruety w powietrzu a czapka ci nie spada.
Czapka… kuźwa jego mać – czapka.
Było takich sytuacji znacznie więcej ale miały jedną cechę wspólną. Śmierć w nich przemknęła tylko z uśmiechem koło mnie, machając ręką i mówiąc z cicha:
– Jeszcze nie teraz Jareczku… jeszcze nie teraz.
Dwa razy tylko ta małpa, ani nie przemknęła ani nie szeptała. Siedziała mi na ramieniu i mówiła:
– tik, tak… tik, tak… zdążą lekarze, czy nie zdążą…
Dwa razy zdążyli a ona sobie poszła, czekać na następną okazję.
Za pierwszym razem miałem lat 19. W pięknym mazurskim lesie, ktoś podłożył mi (a może sama skądś przylazła) świnię. Dzieci przyjechały na obóz, który właśnie im szykowałem a ja ich autobusem wróciłem do Warszawy z opuchniętymi śliniankami. Gorączka, karetka, szpital i diagnoza: zapaleniem opon mózgowych.
Moim ojcem chrzestnym został wtedy pewien więzień, przywieziony z zakładu karnego do szpitala z jakąś chorobą zakaźną. Traf chciał, że w szpitalu znalazłem się w piątek wieczorem. Do niedzieli odwiedzały mnie tylko salowe przynoszące jedzenie. Gdy mój więzień- chrzestny zapomnianego nazwiska, wszedł na salę i zobaczył w jakim jestem stanie, pobiegł do pokoju pielęgniarek i podobno wybił im szybę gdy nie chciały przyjść. Miały ponoć dzwonić po policję… ale na szczęście zadzwoniły po Ordynatora Oddziału i doktora Janeczkę, który „przyjął poród” spędzając mi śmierć z ramienia.
Musiała być mocno rozczarowana.
Długo jeszcze leżałem wtedy z potwornymi bólami głowy i częściowo sparaliżowany, zanim lekarze i sanepid zdecydowali się wysłać mnie do domu. Najpierw jednak nieopacznie któryś z nich, kazał mojej matce obstalować mi trumnę.
Już wtedy lekarze mieli dzikawe poczucie humoru.
Nie powiem, żeby tamten pobyt nie był zabawny. Moi współtowarzysze ze szpitalnej celi, opowiadali na przykład głupie dowcipy i śmieli się znacznie dłużej niż były tego warte. Gdy w końcu załapałem, że coś jest nie tak, przynieśli mi lustro postawili na klacie i opowiedzieli dowcip. Zacząłem się śmiać i… śmiałem się znacznie dłużej niż spowodował to dowcip.
Mój sparaliżowany jednostronnie pysk śmiał się także jednostronnie. Wrażenie było przezabawne.
Mój paraliż był niczym w stosunku do paraliżu ust, pewnego filharmonika, grającego bodaj na flecie. Muzyk ten doprowadzał nas wtedy do rozpaczy… bez przerwy gwiżdżąc. No cóż… Od tego gwizdu zależało jego życie
Wiele mógłbym opowiadać o tamtym pobycie w szpitalu… PRL-owskim na szczęście. Przeżyłem tam wiele ciężkich ale także przezabawnych chwil…
Najzabawniej było gdy… 18 letnia uczennica pielęgniarska miała mi wymieniać lód na jądrach a gdy już się cieszyłem licząc na wiele frajdy… na salę weszła baba-chłop z rękami jak bochny i zapytała:
– który chciał żeby mu urwać jaja???
Jakoś nie było mi do śmiechu
Kiedy indziej…
Cholera znów wdałem się w dygresje a miało być o narodzinach. Do tematu Jaruś do tematu… W każdym razie…
Napisałem „na szczęście w szpitalu w czasach PRL”, ponieważ wtedy nikt pieniędzy nie liczył, Ochrona Zdrowia była jeszcze Służbą Zdrowia a lekarze leczyli, a nie zarabiali na chorych pieniędzy.
Sam moment narodzin już opisywałem.
Pamiętacie…
Słońce, cisza, paraliż odpuścił a w radiu : Morris Albert i jego Feeling. I zaczęło się…
Moje drugie życie trwało mniej lub bardziej spokojnie (zdecydowanie mniej, ale… to już jak wiecie – na inne opowiadanie) przez ca 40 lat.
Niezły wynik.
Pierwsze przypadło na wczesnego Gomułkę i skończyło późnym Gierkiem. Drugie, rozpędu nabrało wraz z Solidarnością – tą prawdziwą z 80 roku, pierwszym ślubem i takąż żoną. Przetrwało przełom ustrojowy, rozwód i chyba całą III Rzeczpospolitą.
Zdążyło mnie jeszcze przygotować na trzecie narodziny, nową żonę i drugi ślub i rozpoczął się proces „przejścia” związanego z rakiem, który właśnie usiłowałem opisać.
Tym razem Chrzestnych było dwoje. Stali się nimi mimowolnie doktorzy – Anna Pałdyna z ZOZ w Kałuszynie i Piotr Oficjalski z Zakładu Endoskopii MSW w Siedlcach. Ona patrząc mi głęboko w oczy. On… wstyd się przyznać – zaglądając mi do dupy. No cóż – bywa i tak.
Z tą „dupą” to nie całkiem prawda. Właściwie doktorowi Piotrowi posłużył do tego telefon… ale dla dramaturgii opowieści. Bo pomyślcie tylko jak to brzmi: oczy i wręcz przeciwnie… a jak – oczy i telefon.
Na telefon nie postawiłem.
Tak czy inaczej… dr. Pałdyna stwierdzając na oko chorobę i dr. Oficjalski, jednym telefonem przyśpieszając proces leczenia co najmniej o miesiące, pogonili tą czarną i brzydką (a może młodą i piękną jak pisał mistrz Sztaudynger, do którego miała przyjść : „piękna i bosa”) i znów kazali jej zaczekać.
Poród jeszcze tylko przyjął doktor Kicki – ten, za którym nigdy nie mogłem nadążyć i czegoś się dowiedzieć i…
Narodziłem się po raz trzeci.
Normalni ludzie mają normalnie. Narodziny, dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały i starość… a ja!!! Pierwsze życie, drugie życie, trzecie życie… numerolog jakiś czy coś??? Ile razy można zaczynać od początku???
Właściwie mogę się tylko cieszyć.
Każdy z tych porodów, przede wszystkim zmieniał mnie. Drugi spowodował, że przez 40 lat patrzyłem na świat inaczej niż większość ludzi. Otarcie się o śmierć, zmienia hierarchię wartości.
Przestałem się bać śmierci, za to zacząłem doceniać życie i to co jest w nim naprawdę ważne – rodzinę, miłość, satysfakcję z pracy… a olewać pierdoły: posiadanie, wyścigi szczurów, nawet pieniądze.
Tak – pieniądze także. Jakoś tak się układało, że jeśli robiłem to co sprawiało mi przyjemność, one zawsze jakoś same przychodziły i to akurat tyle ile mi do życia było potrzebne.
Dzięki drugim narodzinom przestałem kłamać. Nie kłamię nigdy… bo po co. Mało, że kłamstwo utrudnia życie to jeszcze trzeba pamiętać co się komu nakłamało.
Nie wszystko się udawało tak jak chciałem.
W końcu:
„W tym największy jest ambaras żeby dwoje chciało na raz”,
ale i tak niczego nie żałuję. Zawsze potrafiłem być człowiekiem i czerpać z życia przyjemność.
No cóż… to już niestety było.
Dziś stoję znów na początku drogi.
Wchodzę na nią nieźle. Nie mam nic z dóbr materialnych ale mam kochającą żonę, kapryszące ale kochające dzieci i prawie nieznane jeszcze wnuki.
Mam marzenia, które jeśli dobrze pójdzie zmienią się w plany.
Wiecie co to są plany??? To właśnie zrealizowane marzenia.
Zawsze uważałem, że:
Młodość tym się rożni od starości, że gdy młodość marzy, starość już tylko wspomina.
Jeśli to prawda to… dziś jestem niemowlęciem.
Nie chcę niczego wspominać. Przede wszystkim niczego złego. Za to mam głowę pełną marzeń. Jak dziecko – mam pusto w kieszeniach i plany wielkich rzeczy, które będę jeszcze robił. Robił szybko. Rak za wiele czasu nie zostawia.
Pierwszy krok na tej drodze już zrobiłem – znalazłem Tamę.
Kolejne są trudniejsze. Goła dupa sprawy nie ułatwia a sześćdziesięcioletni noworodek z rakiem, ma potężne możliwości zarabiania pieniędzy.
A trochę ich jednak potrzeba:
– Muszę kupić samochód. Ten który myszy zjadły nie bardzo nadaje się do naszych potrzeb. Nowy musi być na tyle wygodny, żeby bezpiecznie wsiadać do niego mogli dziewięćdziesięciolatkowie, (zakładam, że to już ostatni samochód w moim życiu – nawet jeśli nie załatwi mnie rak i uratuję oczy, załatwi to zwykły Pesel, nie może więc być starszy niż… ca 5 lat), chory na raka, „królowa” – jego kochana żona i Tama ich psia miłość.
Coś tam się wymyśli.
– Muszę zrealizować marzenie żony, Zasłużyła sobie na to jak nikt. Marzenie proste = chciałaby pojechać nad ciepłe morze. To akurat jest dość proste. Potrzebny tylko samochód i chęci. Dom nad Adriatykiem brat Bartek kupił już jakiś czas temu.
– Może nawet zdążę jeszcze wnukom pokazać jak „ziemia kwitnie” – mnie także pokazał to dziadek, choć na razie nawet nie bardzo wiedzą, że mają dziadka. A może nawet… doczekam się wnuczki… choć to, całkowicie zależy od innych.
– Dokończyć zabezpieczenie rodziców. Przygotować im mieszkanie w Warszawie i możliwość wyjazdów na lato na wieś, na której mieszkamy dziś (znów ten samochód).
– Chciałbym coś po sobie zostawić. Kto wie… może tym czymś będzie książka, do wydania której jestem namawiany…a może nawet nie jedna.
W końcu trochę do opowiadania mam.
– Muszę zrobić coś pożytecznego dla wszystkich.
Tu także wiem co robić. Trzeba popracować nad Gwarantowanym Minimum Życiowym. Ostatnio mocno to zaniedbałem. Rak mnie jednak trochę chyba usprawiedliwia… ale wrócę do tematu.
Oczywiście sam tu nic nie poradzę ale chętni się znajdą, a i może jakiś grant.
– Chciałbym jeszcze być przy wmurowaniu kamienia węgielnego pod budowę:
Corona Regni Poloniae – Korony Królestwa Polskiego,
Uczelni, która będzie kształciła prawdziwych magistrów – takich umiejących czytać, pisać i MYŚLEĆ.
Tej, która moim zdaniem jest naszemu państwu znacznie bardziej potrzebna od mega lotniska, a która zapewne będzie znacznie mniej kosztować.
Takie marzenia – wielkie i małe. Ich realizacja musi wypełnić mi to trzecie życie.
Poznałem dzięki rakowi wielu interesujących ludzi. Nie wszyscy potrafią sobie poradzić z tym co nas spotkało. Może więc uda się także zrobić coś dla nich. Choćby poprawiać im humor a może nawet pomóc w przełamaniu własnych upiorów.
Przekonać, że rak nas nie ogranicza. Ba – nawet przeciwnie. Może być atutem powodując, że możemy sobie pozwolić na więcej. W końcu drugiego nie dostaniemy. On już jest w nas.
Namówić ich do marzeń i pomóc je realizować.
Śmierć w końcu przyjdzie na pewno. Śmierci nie warto się bać. Cieszyć się trzeba życiem… szczególnie gdy zostało go pewnie niewiele.
W 2007 roku Rob Reiner nakręcił film według scenariusza Justina Zackhama, w którym zagrali, Jack Nicholson w roli Edwarda Cole i Morgan Freeman jako Carter Chambers.
Jest to historia dwóch umierających mężczyzn, którzy pod wpływem szalonych przygód zostają przyjaciółmi.
Tyle Filmweb.
Dobry film o bliskim mi przesłaniu (to już ja), tylko… zupełnie nieprawdziwy. Nie ma w nim nic o prawdziwym obliczu choroby, za to dużo o tym, o czym teraz opowiadam – o chęci życia i potrzebie realizacji marzeń.
Jest ona we mnie… a jeśli uda mi się przekonać do tego innych, znających prawdę o raku… uznam to, za może największy mój sukces.
I tak właśnie ma wyglądać to moje trzecie życie. Moja ostatnia pewnie prosta. Zagadką jest tylko, jak mnie ten ostatni poród zmienił. Mam nadzieję, że znów na troszkę lepszą wersję. To przecież właściwie taka moja reinkarnacja, a tam za dobrze przeżyte pierwsze jest nagroda w drugim.
Rak.
Niech się kręci złośliwe stworzenie, szukając gdzie uderzyć, żeby zabić. Niech możliwie długo nie znajdzie takiego miejsca. A jak znajdzie … czort z nim.
Śmierć
Przyjdzie…psia jej mać. Ale nudzić się czekając aż wreszcie się jej uda – nie mam zamiaru. Mam też nadzieję, że gdy mnie w końcu dopadnie, z przekonaniem oświadczę jej na dzień dobry:
– Życie było piękne. Pora odpocząć.
Rakija moi drodzy Rakija
Niech Was rak omija.