Spotkania przy trzepaku

Jarosław Wocial. Jeszcze się udało.

Rakija
Chemikaljana.
Jeszcze się udało.

Jakiś czas temu nieopacznie obraziłem mojego raka pisząc, że „chemia jest nudna”. Musiał się drań ciężko wku…ć skoro zafundował mi przeżycie jakiego nikomu z Was – moi mili postoczytacze nie życzę. Sieknął mnie otóż drań po oczach.

Ponieważ miałem kłopoty ze wzrokiem od jakiegoś czasu, zafundowałem sobie nowe okulary. Biedna, męcząca się ze mną strasznie miła dziewczyna o tajemniczej i nowej dla mnie nazwie „optometrystka”, po ciężkich bojach dobrała mi w końcu nowe szkła. Uszczęśliwiła mnie dodatkowo informacją o astygmatyzmie, zaćmie, powiększaniu wady „od dali”, pojawieniu się tej „od bliży” i jakimiś innymi określeniami, których do końca nie zrozumiałem.
No cóż – coś za coś.

Wyposażony w nowe szkła za kilkaset złotych, wyszedłem z zakładu… i nieco zaskoczony stwierdziłem, że nie widzę różnicy. Sens wydatku zobaczyłem – dosłownie i w przenośni dopiero w domu przed telewizorem. Pierwszy raz od dość dawna zobaczyłem „paski”.
Sam, nie wiem… czy to zamieszczane na nich, przedwyborcze pierdoły czy może tylko wypity wieczorem kieliszek czystej ojczystej wywołał skutki, dzięki którym nasz kontakt urwał się na jakiś czas.

Oburzonych abstynentów i wszystkich zaskoczonych tym,że chleję… a właściwie „chlałem” wódę w „moim stanie” uprzejmie informuję, że podniecać się nie ma czym.
Przykrym skutkiem „chemii” jest ciągłe poczucie nudności (wersja dla tych co „bułkę przez bibułkę”) albo po prostu (to dla tych, którym rzeczywistość nie przeszkadza) wrażenie, że własne gówno wróciło człowiekowi do ust zamiast pośpieszyć do dupy.
Po wielu eksperymentach doszedłem do tego, że najlepszym lekarstwem na to wrażenie jest kieliszek gorzały i grapefruit. Zestaw taki nieźle działał… do czasu.

Innym przynoszącym radość doznaniem pochemicznym jest odrętwienie nóg. Gdy wspomniałem o tym lekarzowi, powiedział, że jest to normalne i skutecznym na to lekarstwem są leki przeciwpadaczkowe.
Po ostatniej wizycie przepisał mi je i rzeczywiście – odrętwienie ograniczyło się tylko do stóp… zamiast tak jak wcześniej zagrażać mojej „męskości”.

Lekarz zapomniał wspomnieć tylko… a może sam o tym nie wiedział, że łączenie leków przeciwpadaczkowych, chemii i alkoholu może spowodować skutki uboczne. Może nie u wszystkich ale… u mnie spowodowało.

Zadowolony, że wreszcie mogę sobie poczytać jakim łachudrą jest prezydent Trzaskowski (na TVP Info) i jakim durniem jest prezydent Duda (TVN) i szczęśliwy, że gorzała spowodowała, że kał poszedł sobie tam gdzie powinien, poszedłem spać.
Jak to zawsze bywa… po nocy przyszedł dzień.
Obudziłem się i zaskoczony stwierdziłem, że „paski zniknęły”.
Nie byłby to może duży kłopot ze względu na zamieszczane na nich treści, gdyby nie to, że razem z nimi zniknął telewizor i… wszystko inne – straciłem wzrok.

Jakiś czas temu pisałem, że wirus w koronie jest najlepszym z uczących nas życia profesorów… ale rak ma w tym względzie także swoje zasługi.
Czy zastanawialiście się kiedyś jak ważna jest każda z części naszych organizmów? Ja nie.
Wszystko co mamy traktujemy jak coś normalnego.
Nie zachwycamy się przecież na co dzień cudownym narzędziem jakim jest choćby nasza ręka, przy której wszystkie produkowane przez nas narzędzia to tylko kupa złomu. Nie podziwiamy stopy, która posiadając raptem trzydzieści kilka centymetrów potrafi utrzymać w dowolnej pozycji nasze sto kilogramów wagi i blisko dwa metry wzrostu. Zachwytu nie budzą małe kowadełka w uszach sprawiające, że słyszymy śpiew ptaków i… bzyczenie komarów ani oczy dzięki którym i te ptaki i komary potrafimy zobaczyć.
Wszystko to po prostu mamy i traktujemy jak coś oczywistego… dopóki nam czegoś z tego nie zabraknie.

Rak pozwolił mi docenić jak ważne są moje oczy.
Był miły – w końcu współżyjemy już ze sobą podobno 11 lat i nie zabrał mi wzroku na stałe. Powoli… bardzo powoli jak dla mnie – odzyskuję zdolność widzenia i już nawet dość odległe plamy zieleni (odległe o jakieś 10 metrów) zaczynają wyglądać jak drzewa. Ostatnio nawet zauważyłem, że widzę litery nie tylko na powiększonym ekranie ale nawet klawiaturze… czego efektem jest tekst, który właśnie czytacie.
Na razie idzie mi ciężko… ale mam nadzieję, że powoli będzie lepiej i znów będziecie męczyć się usiłując czytać moje za długie i nudne posty. Trudno. Będę Was zanudzał.
Nawet nie wiecie jaką mam z tego frajdę. Dziś znacznie większą niż wtedy gdy posiadanie oczu wydawało mi się czymś oczywistym więc bójcie się – nadchodzę ja i nudności moje.

Pić już przez jakiś czas gorzałki nie będę. Przekonałem się boleśnie, że:
Lepsze gówno w ustach niż klapki na oczach.

Rakiija Moi Drodzy Rakiija
Szanujcie to co macie bo:
„ile cię cenić trzeba ten tylko się dowie…”
I do następnego razu.

P.S. no i skleroza znów bym zapomniał… jadę w tym tygodniu na OSTATNIĄ chemię. Gówno pójdzie gdzie powinno, leki przeciwpadaczkowe zostaną w aptece a ja… no cóż Ballantines czeka i żaden rak mnie z nim nie skłóci.

 

Jarosłąw Wocial

Jarosław Wocial. Chemikaljana w czasie pandemii. Część 8 i 9

Rakiija Chemikaljana 

Zwrócono mi uwagę, że obrażam innych i z przykrością stwierdzam że słusznie. Choć nie było to moją intencją, moje słowa o „stójkowych lekarzach z Ukrainy” można było… i uznano, za obraźliwe dla tych osób.
Przepraszam każdego z nich oddzielnie i wszystkich zbiorczo.

Tytułem wyjaśnienia jednak Moi Drodzy Czytelnicy, mogę tylko napisać, że nie było to moją intencją. Pisałem o tym, że ukraińscy lekarze stoją z termometrami w drzwiach szpitala, żeby zwrócić uwagę na fakt, wyznaczania wysoko zapewne wykwalifikowanych osób do takich dziwnych funkcji.
Nasi Ukraińscy bracia przyjeżdżają do nas za chlebem… dokładnie tak samo jak nasi rodacy jeździli do Niemiec, Francji, Zjednoczonego Królestwa czy USA. Są nam tak samo potrzebni jak „nasi” byli potrzebni tam.
Potrzebni do prac rolnych czy ogrodniczych… ale przecież także do tych, które wymagają wysokich kwalifikacji.

Brakuje nam lekarzy i pielęgniarek… ponieważ zostaliśmy wydrenowani. Łowcy głów zabierali nam wykształconych za nasze pieniądze specjalistów by wykorzystywać ich pracę i … mózgi u siebie. My – przy brakach kadrowych, zamiast wyciągać pomocną rękę do sąsiadów, wysyłamy ich do pilnowania drzwi wejściowych co zrobić może nawet … szef lokalnej komórki partyjnej.
Stać nas na to???

Jeszcze raz przepraszając…
Rakiija Moi Drodzy Rakiija.
niech was rak omija
Niech pomagają nam wszyscy a my… korzystajmy a czasem przeprośmy i podziękujmy
zaraz po tym, gdy jak ja – pukniemy się w czoło.

Rakiija
Chemikaljana.
Przed dłuższą przerwą.

Ponieważ zamierzam ograniczyć drastycznie moja aktywność na Facebooku, należy się Państwu ode mnie dokończenie mojej chemicznej historii. Nie zakończyłem jeszcze chemii ale… nie ma o czym pisać. Akurat mnie trafił się rzadki chyba przypadek, że chemia nie robi na mnie żadnego wrażenia. Nawet męczące mnie mdłości, skończyły się po przyjęciu leków im zapobiegającym.
Teraz jest po prostu nudno.

Wciąż powtarza się trzytygodniowy cykl:
wizyta u lekarza, wkraplanie chemii, pobranie pigułek z apteki, dom, cztery pastylki trucizny dwa razy dziennie, tydzień odpoczynku i… od nowa Polsko Ludowa… jak mawiały dzieci za moich młodszych lat.
Wyszczuplałem, włos mi się przerzedził i wypadła prawie reszta zębów. Osłabł znacznie też mój wzrok. Ogólne osłabienie powoduje, że moje codzienne czynności przebiegają w mocno zwolnionym tempie i…
To cały mój „rak”.

Ostatnio pani Ochojska ogłosiła publicznie, że „wygrała walkę z rakiem”. Może ma rację, choć o ile wiem, lekarstwa na raka jeszcze nikt nie wymyślił. Zwalniamy jego skutki ale pozbyć się drania nie potrafimy.
Mam i będę miał raka… od szczęścia tylko zależy jak długo potrwa okres remisji. Na razie szczęście mi sprzyja ale jak długo to potrwa – cholera wie.
Mam tego świadomość. Nie czekam na śmierć. Zamierzam korzystać z czasu jaki jest mi dany, żeby nadal się dobrze bawić… a może nawet zrobić coś pożytecznego w miarę sił i możliwości.

Moim „przyjaciołom w nieszczęściu” mogę powiedzieć tylko….
Trzymajmy się kochani. Nie walczmy z rakiem – pozwólmy się leczyć i nie marnujmy ani chwili. Nie wiadomo ile nam ich jeszcze zostało. Cieszmy się wiec z tego co jest i nie martwmy tym co będzie.

Całej reszcie czytających zaś:
Wrócę gdy coś się zmieni. Macie to jak… u mnie w kieszeni. Banki są zbyt niepewne hahahahhahahahaha

Rakiija Moi Drodzy Rakiija.
Niech Was omijają choroby… jakie by nie były,
Najdłużej jak się da.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Chemikaljana w czasach zarazy. Część 6 i 7

 

Rakiija
Chemikaliana w czasach zarazy.
XVII

 

Trzecią „chemię” zaliczam.
Przyjąłem już Moi Drodzy wlewkę trucizny podawaną w szpitalu a teraz truję się samodzielnie dzięki hiszpańskim generycznym pastylkom, podebranym amerykańskim naukowcom.


Przy takim „pochodzeniu” MUSZĄ działać… w końcu to „amerykańscy naukowcy” wymyślili a nie jakieś „(autocenzura) muju dzikie węże”.

 

Całą sprawę mógłbym skwitować krótkim: „Veni, vidi, vici”… gdyby nie jeden zabawny i dwa tragiczne epizody, określające wspaniale kondycję naszej „Ochrony Zdrowia”… a może nie tylko. Jak pamiętacie może, zmiana mojej chemii wniknęła przede wszystkim, z … hmmm… kłopotów z dostaniem się do szpitala. Dzielni Ukraińscy pobratymcy nie chcieli mnie do niego wpuszczać z powodu gorączki. Nie ich ani tej ogólnoświatowej… ani nawet jak się okazało mojej, a właściwie może – w związku z każdą z nich. Po dwóch takich przygodach, duszę mam na ramieniu gdy przekraczam próg szpitala.

 

Usiłowałem nawet wziąć się na sposób i twierdzić kłamliwie, że
– Kochani ja tu już byłem – okazując się dowodem w postaci nikomu nieprzydatnej do niczego ale wymaganej każdorazowo ankiety – możecie nie mierzyć;
ale niestety wymagają wpisywania każdorazowo daty i stara „przepustka gorączkowa” traci ważność.

Tym razem… pomiar wprawił w zdumienie nawet mnie – przyzwyczajonego już do zaskakujących pomysłów naszej „Ochrony Zdrowia”. Dostałem „strzał” w czoło, wymierzony mi dziwnym urządzeniem przez stójkowego lekarza(?) i stałem wystraszony, gdy wpisywał uzyskany pomiar na „wejściówce”. Puścił mnie bez słowa… a mnie zatkało kakao.
Długo patrzyłem na jego wpis, gdzie jak byk widniało, że mam 32,2 stopnie gorączki.


Według mojej wiedzy… tyle to mają zwłoki ca 4 godziny po zejściu notarialnym. Jak lekarz mógł wpisać coś takiego… no cóż – od myślenia widocznie nie jest i robi co mu kazano. Dotychczas przekonałem się, że w czasach zarazy chorych do szpitali nie wpuszczają… ale żeby nie mieli nic przeciwko przyjmowaniu zwłok??? Zakład pogrzebowy już ze szpitala zrobili czy cóś???

 

Pośmiałem się… a może nawet udało mi się rozbawić Was ale sprawa jest przecież poważna. O wpuszczaniu (lub nie) do szpitala decyduje pomiar dokonywany przez człowieka którego nic nie dziwi, przy pomocy sprzętu, który wskazuje (autocenzura) wie co. Jeśli się nad tym zastanowić… nie jest to śmieszne lecz przerażające.

Tak sobie dumałem nad sprawą… do czasu, aż w trakcie wizyty u mojego ulubionego „dawcy dóbr chemicznych” usłyszałem:
– Panie Jarosławie – zaczął jak zawsze grzecznie – renta to się Panu należy jak psu micha a ja wszystko pomogę Panu załatwić – zaczął uprzejmie, po czym dodał:
– Ale niestety mamy wirusa i ZUS nowych wniosków nie rozpatruje – przyłożył bez znieczulenia.
– Może się Pan starać ale kiedy coś Pan dostanie cholera wie. Niby w Pana sytuacji…

– prawdę mówiąc przestałem słuchać co mogę zrobić „w mojej sytuacji”.

Do (autocenzura) nędzy… co mają dziś robić schorowani, niezdolni do pracy ludzie, pozbawiani właśnie środków do życia dzięki wirusowi i odbijający się od drzwi… jak nie szpitalnych dzięki pomiarom, to ZUS-u zamkniętego na głucho dzięki innej „gorączce”???

Humor mi się jakoś zważył i taki „zważony” poszedłem na „wlewkę”. Truty do-żylnie zaliczałem jeszcze trutkę dla umysłu oglądając z fotela „podawczego” w naszej wspaniałej TV PiS, genialny, turecki serial o problemach służby domowej. Służba ta zaliczała właśnie problemy z ichniejszą „służbą zdrowia”… a ja skorzystałem z porad lekarzy i dzięki temu gniotowi… z braku czegoś lepszego – zabijałem czas.

Jak my jeszcze w tych „czasach zarazy” potrafimy przeżyć… wiedzą tylko księża. To przecież musi być cud.

 

Rakiija Moi Drodzy rakiija.
Niech Was męczą tureckie seriale… byle nie rak.

 

***

 

 

Rakiija
Strzał z boku.

Nie moje ale kopiuję zgodnie z prośbą. Temat w końcu mi bliski a i kubek zimnej wody zarozumiałemu grafomanowi (mnie) także się przyda, żeby nie myślał… jaki to pisarz z niego.

 

„Za dużo o tym Covid19. Tymczasem o chorych na raka cisza, a to jest prawdziwa pandemia!!!
Po leczeniu chemioterapią i radioterapią powrót do życia zajmuje lata… Dzięki skutkom ubocznym chemioterapii i radioterapii nigdy nie jesteś w 100% sprawny, ponieważ twój układ odpornościowy jest słaby.
W najtrudniejszym czasie wiesz, kim są Twoi prawdziwi przyjaciele lub kogo lubisz.
Niestety, podobnie jak większość znajomych, przyjaciele z Facebooka pozostawiają Cię w środku historii. Chcą polubić tę historię, ale tak naprawdę nie czytają wiadomości, gdy widzą, że jest ona długa.
Ponad połowa przestała czytać. Niektórzy mogli przejść do następnej wiadomości.
Postanowiłam opublikować ten post jako wsparcie dla rodzin, przyjaciół i krewnych, którzy do końca walczyli z tą straszną chorobą …
Teraz skupiam się na tych, którzy poświęcają czas na przeczytanie tego postu do końca … mały test, aby zobaczyć, kto go czyta i kto go opublikuje.
Rak jest bardzo agresywnym i niszczycielskim wrogiem naszego ciała. Nawet po zakończeniu leczenia ciało pozostaje słabe, nawet gdy próbuje naprawić szkody spowodowane przez leczenie. To bardzo długi proces.
Proszę, na cześć „członka rodziny” lub przyjaciela, który zmarł na raka lub nadal walczy z rakiem, a nawet ma raka; skopiuj tę wiadomość i opublikuj ją na swojej stronie na Facebooku.
Jak często słyszymy, jak inni mówią: „jeśli czegoś potrzebujesz, nie wahaj się do mnie zadzwonić, będę tam, aby ci pomóc”. Więc założę się, że większość osób, które widziały ten post (może nawet przeczytało go do końca), nie opublikuje go, ale proszę o opublikowanie go jako wsparcia rodziny / przyjaciół.
Skopiuj i wklej – ale nie udostępniaj tego postu.
Chciałabym wiedzieć, na kogo mogę liczyć, kiedy potrzebuję wsparcia. Kiedy skończysz, przynajmniej napisz „gotowe” w sekcji komentarza.
DZIĘKUJĘ ZA CZAS!”

Ponieważ jak na mnie tekst za krótki… dopiszę

Rakiija moi drodzy rakiija
Naiwnie wierzę, że nie przestajecie mnie czytać w połowie.
Nie namawiam do kopiowania. Prezentuję tekst tylko jako „inny punk widzenia”.
Z jednym się zgadzam – rak przyjacielem naszym nie jest… ale to tylko choroba. Póki z nią żyję mam nadzieję bawić się dobrze i proszę:
Bawcie się wraz ze mną.

 

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Jacek Warda gościnnie w Rakiija

Rakiija…
Tym razem właściwie – Raki i my

 

A my wciąż boimy się wirusa od kaszlu.
Jacek Warda opracował swoją wersję BDP, mniej więcej wtedy gdy robiłem to i ja.
Wersje były różne… ale były. Nasze własne – polskie rodzime. Nic tylko brać.
9 lat temu. DZIEWIĘĆ lat!!!
Gdyby wtedy ktoś potraktował nas poważnie…
Dziś obaj leczymy nasze raki. Prywatne. Ten społeczny rozwija się nadal… bez leczenia.

Lecz się Jacku… może jeszcze popracujemy i nad tym zbiorowym rakiem.

Jacek Warda

Wróciłem ze szpitala po operacji usunięcia nowotworu tarczycy (razem z całą tarczycą).
Wszystko szczęśliwie. Przy tej okazji chcę się podzielić kilkoma uwagami.

1.
Najtrudniejsza w procedurze medycznej jest diagnostyka.
Lekarze ustalą prawidłową diagnozę często zbyt późno.

Jeśli każdy z nas nie będzie prowadził SAMO-OBSERWACJI,
nie będzie doczytywał książkach oraz necie o możliwych przyczynach tego stanu,
nie stawiał samemu sobie pytań o to i nie pytał o to lekarza rodzinnego
to leczenie będzie trudniejsze, droższe i mniej skuteczne.

Czy coś boli, tam gdzie nie powinno nic boleć (nie powinno być żadnego czucia)?
Czy jest brak łaknienia? Osłabienie? Utrata masy ciała?
Dyskomfort i ból w jamie brzusznej? Świąd skóry?

Każdy sam musi się zastanawiać
skąd takie zmiany i jakie mogą być przyczyny.
Im więcej wiemy, czytamy, tym mamy większą szansę
na w miarę długie i zdrowe życie.
Słowem : wykształceni żyją dłużej
https://www.polityka.pl/…/1604481,1,wyksztalceni-zyja-dluze…

Jak już jest właściwa diagnoza,
to wpadamy w medyczne „ścieżki postępowania”
i jesteśmy „materiałem obrabianym medycznie”

Ja osobiście przyjąłem w szpitalu strategię
udawania przed samym sobą ze „mnie tu nie ma”
Mnie to nie dotyczy”, „ten worek z krwią to nie mój”
I w zasadzie się udawało!

Nowoczesna medycyna jest bezbolesna,
więc taka myślowa sztuczka może się udać każdemu.
Bardzo pomaga w szpitalu ( a także we wspomnianym udawaniu), że każdy ma swój smartfon, a w smartfonie swój świat.
Zabierać smartfon, słuchawki i przedłużacz. Dla pewności kilka kabli zasilających,
gdyby któryś odmówił posłuszeństwa.
Duży powerbank też nie zaszkodzi. Internet z dużym abonamentem obowiązkowo.

2.
Wyraźnie widać, że w tej samo-obserwacji wyraźnie lepsze są kobiety.
Doskonale to widać w danych statystycznych dotyczących obecnej pandemii.
W Polsce z powodu koronawirusa chorują częściej kobiety niż mężczyźni.
Obecnie kobiety to 55,2 proc. wszystkich zachorowań, mężczyźni stanowią 44,8 proc.
https://nto.pl/koronawirus-w-polsce…/…/c14-14920946Natomiast

odwrotnie wygląda statystyka śmierci.
Wśród mężczyzn (jak rozumiem hospitalizowanych) szacuje się obecnie na ok. 4,7 proc.,
u kobiet natomiast na 2,8 proc.
https://stronazdrowia.pl/koronawirus-kto-umi…/…/c14-14817710

Wyjaśnienie już podałem – faceci, jak ich coś dziwnego boli,
to „wypiją setkę wódki”, bo przecież oni „twardzi są” i nie będą się zajmować duperelami, a kobiety będą obserwować, dyskutować miedzy sobą „o kroplach i plamkach”, łazić po lekarzach i mendzić.
Skutkiem tego więcej ich trafia do szpitala,
ale w wyraźnie wcześniejszym stadium chorób
i mają w związku z tym lepsze rokowania.

Tak więc –nie oszczędzajcie na diagnostyce ( bo za kontrolne USG to na przykład NFZ niechętnie płaci)
i obserwujcie swoje ciało, a będzie wam dłużej służyć.

 

Jarosłąw Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija Chemikaljana w czasach zarazy. część 5

Rakiija
Chemikaljana w czasach zarazy.

Za oknem robi się coraz weselej… szczególnie dla kogoś z takim wisielczym poczuciem humoru jak ja.
Coraz lepiej widać, że wirus w koronie zrobił z nas wszystkich zwyczajnych idiotów. Nasze „cudowne władze” dzielnie rujnują kraj, zamykając wszystkich jego mieszkańców w pierdlu domowym… choć widać wyraźnie, że trzeba było jedynie zająć się tymi, którymi i tak powinno się szczególnie zajmować – takimi zdechlakami „z jedną nogą w grobie” – jak ja.

Wszyscy umierający mają zawsze „dużą ilość chorób towarzyszących”. Niekoniecznie – choć z oczywistych względów, zależy to od wieku. W końcu zdrowy stulatek z choroby wychodzi… a niedoleczony młody.. lub względnie młody, człowiek chory, trafia „na drugą stronę”. Dziś, jak nigdy wcześniej, widać jak działa nasza – lecząca choroby a nie CZŁOWIEKA, „Ochrona Zdrowia”…. a działa źle. Nie dlatego, że jest niedofinansowana. Pieniądze w tej sprawie są rzeczą wtórną. Po prostu…
Pacjent dla naszej, już nie „Służby Zdrowia”, jest mało istotny. Zgodnie ze starym powiedzeniem:

Operacja się udała… tylko pacjent zmarł.

 

Zabawne???
Nie, Moi Drodzy Czytelnicy – prawdziwe. Dziś gdy trafi się nam ciężka choroba, trafiamy do szpitala… i słusznie. Problem w tym, że w tym szpitalu nie leczy się NAS, lecz naszą chorobę. Lekarze mają w nosie wszystkie INNE nasze dolegliwości. Chory na raka, może spokojnie i bez opieki umrzeć na zawał… i odwrotnie.

Sam tego doświadczyłem, gdy trafiłem na SOR z objawami sugerującymi zawał. Wywalony zostałem z niego na zbity pysk, z sugestią, że powinien zająć się mną psychiatra, gdy domagałem się zbadania moich (jak się okazało w kilka miesięcy później) rakowych dolegliwości.Nie były one ważne… ponieważ:

„nikt by za nie szpitalowi nie zapłacił”.

 

Koronawirus wykańcza dziś TYLKO tych, którzy mają „choroby towarzyszące”, ponieważ nikt ich na nie wcześniej nie leczył. NFZ za to nie płaci. Skutek jest zabawny. Trafiając do szpitala wychodzimy z niego często… bardziej chorzy niż do niego trafialiśmy.
Choroba została wyleczona, a to że pacjent chory… a kogo to obchodzi??? Przecież za to, żeby był zdrowy… nikt nie płaci!!!

Tak to niestety wygląda i dowolnie duże, wpompowane w ten chory „system” nasze budżetowe pieniądze, niczego w nim nie zmienią. Personel zapewne będzie zarabiał jeszcze więcej… szpitale może będą trochę mniej zadłużone… ale zdrowia w nich nie odzyskamy

Dla jasności…
cenię pracę personelu „Służby Zdrowia” (tego z „Ochrony” jakby mniej), wysiłek i poświęcenie z jakim ci ludzie pracują.
Chory jest „system” który ich wysiłek zwyczajnie marnuje!!!

Dziś cieszę się, że nie muszę leżeć w szpitalu.
Moja „chemia” pozwala mi na spędzanie w nim minimalnej ilości czasu i daje szansę, że mnie jakiś kichający, ciężko chory „bezobjawowo” na Covid 19 pacjent, lekarz czy pielęgniarka… nie zabije szybciej niż rak.

A miałby szansę:
Choruję przecież na: wrodzoną wadę serca, zniszczony kręgosłup, prostatę, podagrę i cholera wie jeszcze na co. Ślepnę przez zaćmę w jednym i nie wiadomo dlaczego – możliwe że dzięki rakowi, w drugim oku.
Lista „chorób towarzyszących” jest tak długa, że szkoda czasu na jej spisywanie.

Leczą mnie na raka… i to także tylko tego, którego trochę przez przypadek udało im się znaleźć. Jeśli rozwija się gdzieś indziej… a rozwija się prawie na pewno, dowiem się o tym… jak np. zacznie mnie „napierdalać łeb”, którego dziś nikt nie sprawdza… ponieważ – „przecież za to nikt nie zapłaci”.

Pierwszy cykl „chemii” przeszedłem właściwie nieźle. Przykre… podkreślam – „przykre” a nie „nie do wytrzymania”, czy powodujące jakieś skutki, było tylko ciągłe uczucie mdłości. Na szczęście nie pozbawiało mnie nawet apetytu. Już nie tylko „przykre”, było postępujące osłabienie. Z kilku kilometrów moje spacery skróciły się do jednego i to przebywanego z trudem.
Zabawnie jest patrzeć jak moje nogi i płuca odmawiają współpracy a ich właściciel musi się wspierać laską, żeby móc się pośmiać i… nie przewrócić

Chodzę sobie teraz i niczym byczek Fernando obwąchuję kwiaty jabłoni, podziwiając coś co widzieć może niewielu z Was – Drodzy Czytelnicy, będzie dane – widok kwitnącego sadu jabłoni. A jest co podziwiać. Widok zapiera dech. Gdy jeszcze robi się to (podziwianie widoku) wieczorem, w zachodzącym słońcu i przy wrzasku śpiewającego ptactwa… no cóż – wybory i inne kłopoty można mieć tam, gdzie wy się domyślacie, a ja mam po operacji coś koło metra mniej… czyli głęboko w… no, no Jareczku – nie wyrażaj się publicznie bo ci Bozia język uropedli a „Ochrona Zdrowia” ma dość kłopotów i bez twojego języka.

No tak… wybory.
Przy moich – tych związanych ze zdrowiem, kłopotach, wybory prezydenckie to mały pikuś, ale wypada i im poświęcić chwilę.
Właściwie nie wiedzieć czemu… nie przeprowadza się ich normalnie. Wirusik i tak swoje zbierze – zdrowi pokichają a chorych wykończy, a my wyborami się przejmujemy. Biedny pan Sasin, łamie sobie głowę jak je zorganizować.. a przecież powinien sprawę olać i polecić zajęcie się tym PKW. Chodzimy przecież do sklepów… a czym różni się lokal wyborczy od sklepu… wie tylko nasza „opozycja” i… eksperci.

Koronowany wykończył właśnie zbędne nam „działy gospodarki”. Wbrew opowiadanym bredniom, większość z nich szybko się odbuduje… gdy tylko znów stanie się potrzebna. Wykończył nam jednak także niestety… rozum. Ten zbiorowy a często i te indywidualne. Wywołał strach… a dzięki niemu przestaliśmy zachowywać się racjonalnie. Wczorajsi „bohaterowie” stają się dziś „strasznym zagrożeniem” a mędrcy głupieją. W takiej sytuacji może najlepiej mieć raka i… wiedzieć PO CO siedzi się w domu i unika ludzi. Nawet jeśli wiąże się to z nudnościami i osłabieniem.

Jest też coś pozytywnego w tych dziwnych czasach.

Ponoć Idzie deszcz.
Jeśli spadnie go wystarczająco dużo (i powoli) uratuje to „skórę” NAM i… niestety wielu durniom, którzy dziś zamiast ratować nas przed skutkami suszy wolą bredzić o „wyborach”. Oczywiście tych „prezydenckich”… tych naprawdę ważnych podejmować nie muszą. Jeśli spadnie szybko i dużo… no cóż. Do naszego fartu dojdą… powodzie.

W tej sytuacji…

Rakiija Moi Drodzy – rakija
Niech was omija rak, wirus i… otępienie umysłowe.

No i skleroza… znów bym zapomniał.
Jutro jadę po kolejne pół litra wlewanej w żyły trucizny i pastylki „trutki na szczury”. Zaczynam… podejścia do „chemii” etap trzeci. Trzymajcie kciuki. .. albo i nie.
Jak przeżyję… znów będę Wam przecież marudził.
Macie to „na piśmie”
Serdeczności Jarosław (nigdy nie myślałem, że tak ciężko będzie się do tego przyznać) WOCIAL (nie mylić nazwiska).

 

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija. Chemikaljana w czasach zarazy. Część 3 i 4

 

Rakiija
Chemikaljana w czasach zarazy.

Część już sam nie wiem która. 

 

Wreszcie się udało.
Po trzech nieudanych podejściach, podczas których albo:
– nie wpuszczano mnie do szpitala – bo byłem chory (sic),
– mój ulubiony lekarz (przynajmniej na dziś – mam jeszcze kilku z wcześniejszych okresów leczenia), kazał mi się kurować i wysłał na badania, dzięki którym wreszcie dowiedziałem się, że nie mam (jeszcze albo już) wirusa w koronie za to trafiło mnie się zapalenie płuc, która to przygoda w moim stanie tylko cudem mnie nie wykończyła… przy braku pomocy ze strony „ochrony zdrowia”
– i… w ostatnim podejściu – poinformowaniu mnie przez tegoż lekarza, jak mam dokończyć leczenie i zmianie sposobu podawania chemii, wczoraj… wszedłem do szpitala bez problemów, pobrano mi krew…

Tu mały wtręt rozrywkowy.
Smutno jakoś zrobiło się w tych naszych szpitalach. Pielęgniarka pobierająca mi krew, po tym jak położyłem na blacie szafek w gabinecie zabiegowym moją dokumentację medyczną, stwierdziła (prawdę mówiąc … hmmm… mało grzecznie):
Co Pan mi się tutaj rozkłada!!!
Na moją grzeczną (choć mało się nie udusiłem z wewnętrznego śmiechu) uwagę, że:
Ja się jeszcze proszę Pani nie rozkładam… ja tylko chory na raka jestem, ale mnie leczą,
opierdzieliła mnie, jak to się kiedyś mówiło, jak święty Michał diabła.
Pomyśleć tylko, że nie minęło jeszcze wiele czasu od tego, jak jej koleżanka po stwierdzeniu:
Co się Pan denerwuje… jest Pan już przecież na ostatniej prostej;
śmiała się razem z nami.
No cóż… widać ten koronowany, na poczucie humoru także ma wpływ.

Do tematu Jareczku… do tematu…
Tak więc… wlazłem, oddałem i (po wizycie u lekarza… jakiego to już pisać nie muszę), wreszcie udało mi się przyjąć.

Prawdę mówiąc… trochę się chciałem wymigać… a chyba szkoda by było. Nie poszło aż tak prosto.
Po oddaniu krwi do analizy, miałem ca cztery godziny do wizyty lekarskiej. Pojechaliśmy więc z Synem w miasto.
Tragedia kochani… normalna tragedia… by była, gdybym lubił korki i zamieszanie. Ale nie lubię… a tu pełen luz.

Przypomniało mi się jak w „stanie ponoć wojennym” ogłoszonym przez gen. Jaruzelskiego, przyjmowałem Krakowiaków. Poszliśmy zaszaleć. Wystraszone Krakusy, ciągnęli mnie do hotelu, ględząc coś o „godzinie policyjnej”, a ja … no cóż, przyznam się bez bicia, że powiedziałem im:
Warszawa nie Kraków i ze mną jesteście – pijemy dalej.
Kulili się potem chłopaki ze strachu, gdy wracaliśmy w kilku z Hybryd do MDM-u… środkiem Marszałkowskiej, drąc się na cały głos udając, że śpiewamy „pieśni patriotyczne”.


Marnie nam to co prawda szło… skoro żaden z przejeżdżających radiowozów, w których na pewno siedzieli funkcjonariusze z dobrym słuchem muzycznym, nie zatrzymał się żeby nas posłuchać.
Gdy wreszcie wylądowaliśmy w hotelu gdzie mieli pokoje, moje znajome Krakusy, stwierdzili:
Dziwna ta wasza Warszawa… u nas w Krakowie od razu by nas zamknęli.
Nie brali pod uwagę, że tupet i bezczelność dużo w życiu mogą pomóc, jeśli tylko wie się jak ich użyć. Stawiam na to, że nikt nas nie zamknął… ponieważ milicjanci wychodzili z założenia, że
jak lezą środkiem ulicy i mordy drą, to na pewno im wolno. Zatrzymamy… to jeszcze przyjdzie się tłumaczyć, a może nawet po pensji się przejadą.

Przypomniało mi się także stwierdzenie p. Czubaszek, która stwierdziła kiedyś, że
Warszawa jest cudownym miastem, w którym da się żyć… ale tylko wtedy gdy 1/3 mieszkańców na wakacje wyjedzie.
Dziś pewnie byłaby zachwycona. Prawie wszyscy dali się zamknąć w areszcie domowym i wreszcie miasto nadaje się do życia.

Z takimi skojarzeniami, poprosiłem Syna, żeby podjechał do myjni „bezdotykowej”. On mył a ja szukałem policjantów, którzy chcieliby mnie zamknąć. Najwyraźniej nie mam szczęścia – nie trafił się żaden.
Lekko obrażony na niemrawość siedleckiej policji, zleciłem zajechanie na parking pod parkiem.
Park zrobiony jak trzeba. „Drzwi do lasu” w postaci pięknej bramy… a jakże taśmami obwieszone – tylko ogrodzenia nie ma.


– No tu to już muszą mnie zwinąć – powiedziałem do syna i poszedłem między drzewa. Żeby grzech był jeszcze większy… rozwiązywać moje problemy z pęcherzem. Byli… a jakże. Nawet patrzyli w moją stronę… i głowy odwrócili. Miałem jeszcze nadzieję, że się namyślą i postaliśmy tak z ca pół godziny czekając. Znów nic.
Wkurzony w stopniu skrajnym pojechałem do szpitala.


Wkurzony byłem nie bez powodu. Czytałem, że za takie „operacje” mandatami każą, a jak ktoś odmawia to mogą nawet do pierdla zamknąć. W moim przypadku to same mecyje. Mało, że wikt i opierunek za darmo to jeszcze leczyć by mnie musieli. Wreszcie raka bym miał leczonego bez kłopotów, z kręgosłupem coś by mi pomogli, chory pęcherz wyleczyli, z nerkami zrobili porządek, stawy… no dobra starczy tej wyliczanki, za dużo miejsca by ona zajęła gdybym ją dalej pociągnął. Teraz chyba rozumiecie???

Tam już poszło prawie nudnawo. Nie licząc tego, że z przykrością stwierdziłem, że rodzinną atmosferę w kolejce diabli wzięli, a mój lekarz nie ma konta na Fb, ponieważ jak stwierdził:
Jak bym sobie założył, to takie różne „Wociale”, dupę by mi bez przerwy zawracali;
… przez co, szans na jego komentarze pod moimi tekstami niestety nie ma, oraz omówieniu z nim aktualnej sytuacji społeczno – gospodarczej, ze szczególnym uwzględnieniem braków w szpitalu środków ochrony dla personelu i chorych (pan doktór, miał fantastyczną maseczkę… którą kupił sobie sam, żeby nie zarażać chorych) poszedłem do apteki po trujące prochy i na salę po wlewkę trucizny.


Czasy takie, że człowiek się cieszy gdy go trują… ba – sam się tego domaga, a skargi na Fb wypisuje jak mu tego przywileju nie dają. 
Tradycyjnie już dostałem opieprz za łażenie po sali z kroplówką… choć przytoczone stwierdzenie lekarza chemii, że:
Wie Pan… podręczniki o tym, żeby takie szwendanie się jakie Pan praktykuje coś dawało – nic nie mówią… ale żeby szkodziły – też. Rób Pan te swoje kilometry – zobaczymy co będzie;
które usłyszałem przy pierwszej chemii i teraz przytoczyłem, nieco gniew pielęgniarek ostudziło.

Wlewka duża nie była – jakieś pół litra plus trochę soli i wrażenia na mnie nie zrobiła. Od dziś będę się truł sam, łykając po cztery pigułki trucizny dwa razy dziennie przez dwa tygodnie. Po tym tydzień na oddech i po następną porcje… Oczywiście jak mnie znów jakaś cholera na glebę… no – do łóżka z gorączką nie pośle. Wtedy znów tylko ratunek w Żonie.


Trzymajcie kciuki kochani, coby od tych trutek i lekarskiej pomocy szlag mnie nie trafił.
Kto wam wtedy będzie takie długie posty pisał???

 

Rakiija Moi Drodzy rakiija…
niech was omijają wszystkie choroby.
Czasy przyszły takie, że najmniej chyba groźna jest ta „szalejąca pandemia”. Groźniejszy od niej jest nasz STRACH.

 

***

 

 

Rakiija
Chemikaljana
w czasach zarazy. 

 

Mój rak rozstał się ze swoim wielkim kuzynem. On się zwija a ten toczący nasz kraj, rozkwita. Trudno się więc dziwić, że moje raczysko nie budzi większego zainteresowania nawet u jego nosiciela. Niemniej moim następcom w leczeniu swoich raków, winny jestem kilku wyjaśnień.

Jestem w trakcie pierwszego cyklu chemii, zwanej przez chorych białą. Otrzymałem wlewkę trucizny (dwie godziny w sali zabiegowej i bodaj 500 ml. trucizny do żył) a teraz od pięciu dni łykam chemię w tabletkach. Dwa razy dziennie, co 12 godzin, przyjmuję dożołądkowo jakąś „trutkę na szczury” w postaci 4 tabletek na raz.

Nie pisałem o tym wcześniej, ponieważ chciałem zaobserwować skutki tej kuracji. Nie wiem co będzie dalej ale jak dotąd, chemia w pastylkach przez pierwsze dwa dni nie wywoływała żadnych skutków. Funkcjonowałem normalnie i nawet robiłem swoje kilka kilometrów dziennie. Trzeciego dnia jednak poczułem jej skutki. Nie były jakieś bardzo szokujące – nudności i osłabienie, nie powodowały żebym stracił apetyt lub korzystał z usług miski klozetowej. Podobnie przebiegał dzień czwarty i piąty. Wieczorem szóstego udało mi się nawet przejść na spacerze z psem około kilometra.

Dziś (7 dzień) objawy w zasadzie ustąpiły.

NIE JEST ŹLE MOI DRODZY, CHOĆ NADAL UNIKAM LUDZI JAK OGNIA A SIŁY WRACAJĄ POWOLI.

Jeśli mogę coś Wam radzić… pomysł rozpoczynania kuracji w wielki czwartek, jest równie zły jak przyjmowanie wlewki dwa dni przed każdym innym świętem.

Jeszcze jedno. Sprawdziłem. Niewielka ilość alkoholu osłabia objawy. Ze względu na Wielkanoc pozwoliłem sobie na toast za zdrowie żony i… kilka kieliszków ajerkoniaku. Niesmak zmalał. Sensacji nie było. Na sprawdzanie większej ilości… zabrakło mi odwagi. Wystarczająco dużo wrażeń zapewnia mi Covid 19.

Wszystkiego dobrego Moi Drodzy
Cieszmy się z życia… póki trwa.

 

Jarosłąw Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija w czasach zarazy. Część 1 i 2

Rakiija
w czasach zarazy,

Tępy jestem jak głupiego drwala topór.
Wciąż słyszę o wdzięczności dla lekarzy i pracowników służby zdrowia, za bycie na pierwszej linii frontu, walki z wirusem korona.


Nie rozumiem.
Nie lepiej by było, gdyby Służba Zdrowia przestała walczyć na froncie, a zwyczajnie zaczęła robić to do czego została powołana – leczyła chorych???

Jestem chory i niestety wdzięczności nie czuję.
Od czasu epidemii nikt mnie nie leczy. Ani na moją najgorszą chorobę – raka ani na tą czy te, które o mało mnie nie wykończyły bez koronowirusa. 
Nie mogę dostać się do szpitala na planowane zabiegi, ponieważ jestem chory. A jaki mam być – zdrowy??? Gdybym był zdrowy nie pchałbym się do szpitala… bo i po co???

Gdy leżałem w malignie, wpadło do mnie Pogotowie. Mili byli, ale lekarza z nimi nie było. Pomogli a jakże… trochę. Sami nie wiedzieli co mi jest. Wezwany lekarz z Pomocy nocnej i świątecznej (zachciało mnie się baranowi rozchorować w sobotę), najpierw odmawiał przyjazdu, a przymuszony przez dziewczynę z pogotowia, wpadł do mnie jak po ogień, nawet mnie nie zbadał – stał w największej możliwej odległości, a był obrażony, że wyciągnęliśmy go z domu (chyba), i w rewanżu wystawił mi pełnopłatną receptę, a na pożegnanie stwierdził, że:
leki i tak ci nie pomogą... ale skoro chcecie.

Wezwana już w dzień roboczy lekarka z POZ, przyjechała a jakże. Znów mnie nie zbadała bo po co. Osłaniała się maską i wygoniła kierowcę, który ją przywiózł. Słusznie… mógł się przecież biedaczek czymś ode mnie zarazić. Czym nie wiadomo jako że pani doktór nawet nie usiłowała się dowiedzieć. Kazała mi dużo pić i uciekła.

Dzień później, ponieważ mój stan wyraźnie się pogarszał, szukałem pomocy u lekarki która mnie zna i zawsze bada. Odmówiła przyjazdu, twierdząc, że własnie jej zabronili kontaktować się z chorymi. Znów usłyszałem, że mam dużo pić. Wychodzi na to, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest woda.

Gdy już dzięki zabiegom żony, udało mi się jakoś wyjść z tego draństwa które mnie dopadło, usiłowałem dostać się na chemioterapię.


Usiłowałem.


Za pierwszym razem, mój lekarz (jemu to jestem wdzięczny… jemu i tym którzy przed epidemią mnie operowali i postawili na nogi. PRZED szaleństwem z koronawirusem), na zabieg mnie nie przyjął w zamian wysłał mnie na badania do szpitala zakaźnego. Dzięki temu wiem, że nie mam (lub nie miałem… a może miałem ale mi przeszło) wirusa Korona, ani żadnej z trzech rodzajów gryp na które ponoć zrobiono mi testy. Czego nie mam, już wiem… nie wiem tylko nadal CO MAM.

Przy drugim podejściu (tydzień później) nawet do szpitala mnie nie wpuszczono, ponieważ miałem stan podgorączkowy. To nowe zjawisko w dziejach ludzkości – chorych do szpitala nie wpuszczają.

Oprócz mojego podstawowego „szczęścia” – kolegi raka, choruję od miesiąca. Nikt z lekarzy nie udzielił mi żadnej pomocy. Nikt nawet nie spróbował ustalić co mi jest. Nie wiedząc, lekarze w ciemno zapisywali mi jakieś leki, o których sami mówili, że nie pomogą. Gdyby nie żona i wujek Google, pewnie by mnie już trafił szlag.

Od czasu wirusa, który spowodował ponoć śmierć 20 osób, nie wykonywane są zabiegi planowe. Nie leczy się chorych na inne choroby, dzięki czemu zmarło… no cóż – tego nie sposób się dowiedzieć. Ludzi najbardziej zagrożonych, zostawia się samym sobie. Nikt nam nie daje maseczek, strojów ochronnych i innych bajerów.
Nikt nie leczy takich jak ja – po 60 i chorych. A gdy wreszcie trafiamy do szpitala, lekarze robią co mogą… a na razie nie mogą wiele i zabezpieczeni na ile się da liczą: 
umrze nie umrze… umrze nie umrze… umrze… – o umarł.
We Włoszech już nam nawet pomocy nie udzielają… i słusznie.
W końcu już żeśmy się nażyli.

Naprawdę rozumiem sytuację.Rozumiem nawet to co ogłosił właśnie prezydent Tramp, że cyt:
” jeśli uda się doprowadzić do tego, że umrze 100 – 200 tysięcy, oznaczać to będzie żeśmy się wykazali”
cytat z głowy, więc pewnie niezbyt precyzyjny. 
Rozumiem – lekarze ratują ludzkość… tylko za co mam im być wdzięczny ja i te amerykańskie 200 tysięcy??? Za co mają być im wdzięczne te tysiące ludzi, którzy są nieleczeni z obawy o zdrowie lekarzy i pielęgniarek. Ci, którzy latami (jak mój Ojciec) czekali na operacje dziś odwołane.

Mogę zrozumieć… ale wdzięczny mam być – za co???

Jutro jadę zrobić trzecie podejście. Czuję się zdrowy… może nie jak byk – ale zdrowy. Może wreszcie uda się i dam się otruć.

Rakiija moi drodzy Rakiija.

***

Rakiija
Chemikaliana w czasach zarazy.

Okazuje się, że jednak na prawdę nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Na chemię znów się nie dostałem. Wszystko przebiegało jak zwykle. Najpierw okutani strażnicy, zmierzyli mi temperaturę i… wykazało im, że mam 38,5. Tym razem jednak w panikę nie wpadli i uciekać przede mną nie zaczęli. Ba… na ustach szatniarza, znajomego od fajek, dostrzegłem nawet cień uśmiechu.


Pokląłem i poszedłem do samochodu po telefon, żeby dać znać mojemu lekarzowi, że ze sprawy znów nici.
Najwidoczniej jednak świeże powietrze ma na mnie dobroczynny wpływ. Gdy wróciłem i znów zmierzyli mi temperaturę… cudownie spadła do 36,4. Normalnie „Krakowiacy i Górale… czyli cud mniemany”.
Ponieważ jakoś nie chce mi się wierzyć w moje zdolności zmian temperatury ciała w zależności od potrzeb… mogę chyba stwierdzić, że termometry bezdotykowe, strzelające promieniami (czy co tam one robią) w tętnicę szyjną, są zwyczajnie do dupy… jak większość naszej Służ…. ops przepraszam nadwrażliwych pracowników – „Ochrony Zdrowia”.


Wlazłem. Chorych do szpitala nie wpuszczają ale z 36,4 już można. Dzięki przygodzie na bramce, spóźniłem się na badanie krwi. Na szczęście dla mnie z pielęgniarką pobierającą krew jestem już prawie zaprzyjaźniony. To ona wcześniej usuwała mi szwy pooperacyjne i razem zastanawialiśmy się, dlaczego lekarz ma chorego aż tak bardzo … tam gdzie ma, że nie widząc rany, każe pielęgniarce usuwać szwy ze świeżej w końcu rany.


Zrobiłem chyba dobre wrażenie i mimo, że minęło trzy czy cztery tygodnie od naszej rozmowy, nie tylko mnie poznała, ale z uśmiechem machnęła ręką na godziny przyjęć i pobrała mi krew.
Ufff….


Ponieważ umawiałem się z lekarzem, że jak wreszcie uda mi się dostać do szpitala, będę miał zakładany port zadzwoniłem, żeby dać znać najwcześniej jak to możliwe, że wreszcie jestem.
Dla niezorientowanych – w tym wypadku „port” z morzem nie ma nic wspólnego. Jest to stałe „wejście” do żyły szyjnej, umożliwiające wielokrotne podłączanie kroplówki, bez konieczności każdorazowego wkłuwania się w żyły na rękach.


Miałem nadzieję trzymać Was – drodzy czytelnicy, w niepewności do czasu wstawienia tego „draństwa”… niestety okazji chyba nie będzie. Papa mati – mój lekarz prowadzący, właściwie się ucieszył, ale poinformował mnie, że o chemii nie ma mowy, ale mam się stawić u niego, żeby mógł mnie obejrzeć i jak trzeba – wyleczyć.


Znów na marginesie… ani pobierające mi krew pielęgniarki ?(pobierała jedna ale w pokoju były dwie) ani lekarz nie byli okutani w strój kosmity ba… nawet masek nie mieli.


Stawić się u Pana Doktora (wielkie litery nie bez powodu) za półtorej godziny. Ponieważ w całym mieście życie jakby trochę zamarło a już całkiem w barach i restauracjach, pojechaliśmy do domu na śniadanie. Zabawne, ale chociaż mam do szpitala 25 km i tak zaoszczędziliśmy. W knajpie zapłacilibyśmy i tak więcej niż kosztowało nas jedzenie i benzyna. Mniejsza z tym… wróciłem prawie na czas.

Tym razem już nikt we mnie z termometru nie celował. Lekarz badać mnie nie badał – stwierdził, że niema już po co, ponieważ po wynikach widać, że zapalenie płuc pokonałem i wystarczy to co robię. Popatrzył mi głęboko w oczy, poszedł coś sprawdzić i po chwili, poinformował mnie, że:
– więcej chemii „48 godzin” nie będzie;
– ponieważ jestem jednostka porządna (i kłopotliwa) zmienia mi rodzaj chemii;
– nowa, polega na dwugodzinnej wlewce co trzeci tydzień i łykaniu tabletek w domu.

Ucieszyć to się nie ucieszyłem. Czytałem coś na temat tzw. chemii paliatywnej – takiej zmyłki dla umierających rakowców, żeby podtrzymać w nich nadzieję ale pomagającej jak… kadzidło. Daje im się te proszeczki-cukiereczki i wysyła do domu… żeby dupy nie zawracali. Powiedziałem o tym Lekarzowi. Znów popatrzył na mnie dziwnie i oświadczył:
Nie wiem co Pan czyta… ale niech Pan zacznie coś innego. To normalna chemia, którą rzadko kto dostaje, ponieważ NFZ nie chciał jej finansować. Za droga była. Dostawali ją tylko wybrani. Teraz jest trochę lepiej – bo potaniało. Ciesz się Pan zamiast marudzić.

Ucieszyłem się. Taka domowa chemia rozwiązuje dużo moich kłopotów… ale tak swoją drogą – co za czasy. Jest coś co ułatwia ludziom życie. Coś normalnego i dostępnego bez kłopotów. Coś co mogłoby pozwolić uniknąć przeciążania szpitali tłumami chorych, czekających na swoje dwudniowe pobyty na oddziałach szpitalnych.
Jest. Nie robi się tak… bo za drogo. Taniej jest płacić za pobyty w szpitalu, za pracę lekarzy, pielęgniarek i salowych, za jedzenie i leki dla tysięcy ludzi – niż dawać im lek, który mogą przyjmować w gabinecie zabiegowym i w domu.

Czy ktoś w tym całym NFZ potrafi liczyć??? A może nie w NFZ tylko w Ministerstwie Zdrowia. Co za burdel. A nam wmawia się wciąż, że trzeba coraz więcej pieniędzy na Ochronę zdrowia. No pewnie, że potrzeba, jeśli tak się gospodaruje tym co się dostaje.

Tak czy siak, Moi Drodzy, od przyszłego czwartku mam nadzieję wpadać do szpitala na dwie godziny i spadać do domu na trzy tygodnie.

Rakiija Moi Drodzy Rakiija
Nawet w chorobie trzeba mieć fart…
czego sobie i Wam serdecznie życzę.

Jarosłąw Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija. Chemiljana V, VI,VII ” leczą tylko zdrowych”

Rakiija
Chemikaljana V

Mogę się leczyć – zdrowy jestem.

Czujecie Moi Drodzy absurdalny smaczek tego stwierdzenia.
Czasy mamy takie, że żeby się leczyć trzeba wykazać, że jest się zdrowym. Mnie się udało.

Mam wyniki badania na koronowirusa i trzy rodzaje grypy. Wszystkie wyniki są negatywne… co świadczy o mnie (jak sama nazwa wskazuje) pozytywnie.
Znaczy zdrowy jestem jak koń w kolejce do rzeźni. Teraz mogę wreszcie iść do szpitala leczyć raka trucizną i żadne sceny brygady już niestety nie dadzą mi rady… jak śpiewał kiedyś Jerzy Stuhr.
Umówiony jestem na środę i chemikaljana znów ruszy pełna parą.

Rakiija moi drodzy Rakiija
Nie przejmujcie się logiką. Dziś nie jest ona w cenie..

***

Rakiija
Chemikaljana VI

Do chemii podejście drugie.
Jutro rano jadę do szpitala na… jak mam nadzieję drugą chemię. Pewnie wracam w piątek. Do soboty więc będę trudno dostępny. No chyba, że nie trafi mi się znów ktoś, kogo będzie budziło klikanie w klawiaturę. Wtedy może .

Szkoda. czasy takie ciekawe a mnie zamkną w szpitalu. Mam nadzieję, że wypuszczą…

***

Rakiija
Chemikaljana VII

Jak tak dalej pójdzie Chemikaljana mogą okazać się znacznie dłuższe niż myślałem. Miałem pisać dziś ze szpitala, podłączony do kroplówki z chemią. Tymczasem było tak…

Z samego rana wystartowaliśmy z Synem na kolejną przygodę z chemioterapią. Dobrze nam się jechało i wesoło. Po porannym, spacerze z Tamą, na którym zrobiłem tak ca z pięć kilometrów, czułem się rewelacyjnie i byłem przekonany, że w tym zimnym ale słonecznym dniu, wreszcie dostanę port i napompują mnie chemią.


Syn bawił mnie jak mógł opowieściami o tym, jakie miny mieli i jakie komentarze wygłaszali jego znajomi, gdy opowiadał im jak przebiegała nasza poprzednia wizyta w szpitalu. Ponoć największe zdziwienie budził fakt, że chociaż najbardziej prawdopodobną przyczyną ewentualnego koronawirusa u mnie były kontakty z synem… próbki pobrano mnie, ale nie jemu. No cóż – też tego nie rozumiem, ale w końcu nie muszę. Minister wie lepiej a i mała ilość stwierdzonych zarażonych też skądś się bierze.

Pełen entuzjazmu prawie wbiegłem do szpitala, żeby oddać krew do analizy i… w drzwiach natknąłem się na dwie opancerzone ukraińskie pielęgniarki, które z groźnymi minami kazały mi siadać i szyję odsłaniać. Właściwie kazała jedna. Druga chyba miała trudności z polszczyzną i prawie się nie odzywała. Przeciwko pomiarowi temperatury nie miałem nic. Mierzyłem ją ostatnio regularnie a kondycja wynikająca z latania po lesie nastrajała optymistycznie. Czułem się prawie jak młody grecki bóg na wygnaniu z Olimpu.

Ja się czułem… ale termometr bezdotykowy widać czuł się inaczej. Wskazało to bydlę 37,6. Szczerze się zdumiałem. Pielęgniarka stwierdziła, że pewnie przegrzałem się w samochodzie i kazała odpocząć. Odpocząłem. Byle zgubiło jedną kreskę, wskazywało 37,5 i nie chciało ustąpić. Zrobiło się wokół mnie jakoś bardzo pusto.


Jeszcze nie zniechęcony zadzwoniłem na oddział do mojego chemicznego lekarza i… dupa. Już byłem w ogródku… już witałem się z gąską… a tu brzdęk i po ptokach. Usłyszałem, że:
chorych do szpitala nie wpuszczają. Mam się zbierać i przyjechać – jeśli wyzdrowieję oczywiście, w następny wtorek. Co było robić. Uszy po sobie, w samochód i do domu.

Niech mi teraz ktoś powie, że świat nie zwariował. Nie mogę się leczyć… ponieważ jestem chory. Nawet do szpitala mnie nie wpuścili z tego samego powodu. Zawsze mi się zdawało, że szpitale są właśnie dla ludzi chorych, a dowiaduję się, że chory do szpitala nie wejdę. Nie przyjmą mnie do żadnego innego… ponieważ jestem zdrowy.


Lekarz z onkologi, zasugerował, żebym nadal brał antybiotyk… oczywiście na niewidzianego, ale przepisać mi go nie mógł, ponieważ nie wpuszczony do szpitala nie jestem jego pacjentem. Normalne prawda?

Lekarka z POZ… oczywiście znów na niewidzialnego, wystawiła mi receptę na jakiś lek. Skąd wiedziała, że akurat ten mi pomoże, cholera wie. Do tej pory, choć mało mnie szlag nie trafił od gorączki, kaszlu i z kilku innych, bardziej intymnych powodów, nikt mnie nie badał a jedyną lekarską poradę jaką usłyszałem brzmiała: dużo pić.

Nie pisałem wczoraj. Zgodnie z lekarską poradą, siadłem sobie z butelką whisky przed sobą, mając doświadczenia za sobą i… usiłowałem coś z tego zrozumieć. Jak byłem chory nikt nie chciał mnie leczyć. Gdy wyzdrowiałem, zrobiono mi badania z których wynika, że jestem zdrowy. Do szpitala mnie nie wpuszczają bo jestem chory…
Whisky… pozwól żyć!!!!!!!!!!

Na wszelkie uwagi dotyczące mojego leczenia, czynione przez bliskich, nie uwzględniające mojego zdania, odpowiadam, że operowano mi kiszki a nie głowę i jeszcze wiem co robię. Może wiem… ale w mojej głowie jakoś się to wszystko zmieścić nie może.

Podobno z powodu wirusa zmarło kilkanaście osób. Ciekawe czy ktoś policzył ile rozstało się z życiem przez ten cały cyrk.
Może zmieści się Wam, moi drodzy czytelnicy???

Rakiija moi drodzy
Już sam nie wiem co ma Was omijać.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija. Chemikaljana III i IV.

Rakiija
Chemikaljana III

Moja choroba przestała być interesującym tematem nawet dla mnie. Mimo choroby i ciężkich powikłań związanych z chemioterapią, zajmowałem więc siebie i Was – Drodzy Czytelnicy, sprawami bardziej godnymi uwagi.

 

Krótko dla zainteresowanych. Po trzech tygodniach chorobowej huśtawki mam nadzieję, że doszedłem do siebie na tyle, żeby dziś być przyjętym do szpitala na drugą chemię. Muszę w tym celu oddać honorowo krew do analizy i poczekać na wyrok lekarza. Około dwunastej albo będę w drodze na oddział onkologii… albo w drodze do domu. Jeśli tylko nie trafi mi się znów ktoś, komu przeszkadzać będzie stukot klawiatury postaram się snuć moją niekończącą się opowieść dalej.

Rakija moi drodzy Rakiija.
Niech Was rak omija…
a i koronawirus też.

***

Rakiija
Chemikaljana IV

Chemikaljana starła się brutalnie z koronawirusem.
Póki co…. Chemikaljana tę bitwę przegrywa.

Z tygodniowym opóźnieniem spowodowanym chorobą, gdy tylko poczułem się trochę lepiej, spróbowałem postarać się o kontynuację leczenia mojego raka – czyli mówiąc prościej pojechałem do mojego ulubionego szpitala na chemioterapię. Chyba nie zdziwi nikogo, złamanie przeze mnie zasady „przy koronowirusie siedź w domu na dupie”, odmienianej na wszelkie sposoby.


No cóż moi drodzy…

złapanie wirusa MOŻE mi zrobić krzywdę

– nie leczony rak zrobi mi ją na pewno. 

Niestety. Mój lekarz prowadzący, swoją drogą przesympatyczny facet i pierwszy lekarz z którym wreszcie daje się porozmawiać i czegoś dowiedzieć, stwierdził (po osłuchaniu mnie, przeprowadzeniu wywiadu – a mówiąc po ludzku – po długiej rozmowie), że na chemię to jeszcze jestem za słaby i trzeba zaczekać kolejny tydzień.


Nie dyskutowałem.
Po pierwsze wierzę facetowi, a po drugie sam uważałem przed wyjazdem, że mój stan kwalifikuje mnie raczej do rehabilitacji niż kolejnej porcji trucizny.
Trzymając się nadal zasad podpowiadanych przez zdrowy rozsądek, pan doktór postanowił wysłać mnie na badanie na koronawirusa. Kombinował słusznie.


Przez cały okres choroby żaden lekarz nie spróbował nawet ustalić co mi jest. Trudno to zrobić przez telefon a bezpośredniego kontaktu ze mną służba zdrowia boi się jak ognia. Nie tylko zresztą ze mną. Szpital świecił pustkami. Zobaczyłem takie dziwo pierwszy raz w życiu. Dotychczas szpitale, przychodnie i wszystkie inne ośrodki Służby Zdrowia przeznaczone były do leczenia chorych.


Dziś w przypływie szaleństwa, wpuszcza się do nich albo tych, których choroby są najbardziej oczywiste – najlepiej żeby były śmiertelne, lub takich, którzy są na oko zdrowi ale trzeba sprawdzić czy czegoś nie roznoszą… zanim wypuści się ich do domu.

Wracając jednak do tematu.
Jak napisałem, pan doktór wymyślił dobrze. Jeśli byłbym nosicielem koronowirusa, konieczne stałoby się zamknięcie na kwarantannie wszystkich którzy mieli ze mną kontakt a wiec mojego rozmówcy i tych z którymi się kontaktował także.


A oprócz nich:
przychodni w której wcześniej pobierano mi krew, chorych, którzy czekali wraz ze mną w kolejce do lekarza zatwierdzającego nasz pobyt na oddziale chemioterapii i tak dalej, dalej dalej. Wystawił mi więc skierowanie na badanie czy aby mojej choroby nie wywołał nasz najnowszy antybohater. 
Skierowanie było do Szpitala Zakaźnego – najnowszej jednostki szpitalnej w Siedlcach, stworzonej naprędce dla obsługi chorych na chorobę od koronawirusową.

Pan doktór zrobił co musiał… postanowiłem więc zrobić to co powinienem. Mogłem właściwie machnąć ręką na to wszystko, wsadzić dupę do samochodu i wrócić do domu… skutek byłby ten sam a ja zaoszczędziłbym kilka godzin, ale jak sobie pomyślałem ile zamieszania to spowoduje, zapewne z wizytą w mojej wsi karetki z dziwnie ubraną obsługą, poszedłem grzecznie na badania.

Tryb był inny niż dla pozostałych podejrzanych. Na terenie nowego Szpitala Zakaźnego, rozstawiono dwa namioty straży pożarnej, w których odziana w strój ponoć zabezpieczający, maseczkę i coś w rodzaju motocyklowej osłony na twarz, przyjmowała pani „doktor od zarazy”.

Tak swoją szosą ludzie maja dziwne pomysły. Zastanawialiśmy się z Synem… (zapomniałem wspomnieć, że to on zawiózł mnie do Szpitala, jako że sam nie bardzo jeszcze czułem się na siłach), jaki geniusz wpadł na pomysł rozstawienia tych namiotów w taki sposób, że chory i potencjalnie chorzy, muszą przejść przez cały teren szpitala, żeby się do nich dostać, dzięki czemu mają okazję siać zarazę po całym tym terenie. Niczego nie wymyśliliśmy.

Pani doktor nie zaprosiła mnie do namiotu, więc nie mogę Wam go opisać. Uznała słusznie, że jako pacjent onkologiczny jestem zbyt narażony na zejście notarialne w przypadku wejścia do miejsca, gdzie zarazki rozsiewali inni chorzy. Zaproszony zostałem do gabinetu będącego punktem przyjęć chorych.


Opowieść o tym co działo się w tym gabinecie stanowiłaby całkiem zabawną historię… mój podsłuchujący pod drzwiami Syn popłakał się ze śmiechu, ale ponieważ nie chcę wyśmiewać się z ciężko pracujących i zapewne przemęczonych pracowników Służby Zdrowia, ten fragment pominę.

Suma sumarum – zostałem przebadany, obmierzony, sprawdzony (pobrano mi cztery próbki sam nie wiem na co), skierowany na prześwietlenie i do zajęcia miejsca na „Internie” celem oczekiwania na wyniki pobranych testów. Zdjęcie pozwoliłem sobie zrobić… ale na pobyt w gościnnych progach Szpitala Miejskiego nie wyraziłem zgody.


Miałem zwyczajnie dość. Po zaliczeniu na głodnego jednej przychodni i trzech szpitali w ciągu 6 godzin, moja potrzeba mocnych wrażeń oraz naocznego przekonania się jak to wszystko wyglądam zostały całkowicie zaspokojone. Na szczęście obyło się bez awantury. Podpisałem zobowiązanie, że będę siedział w domu, zgłoszę się na każde wezwanie i … pozwolono mi spadać. Wróciliśmy więc do mojej obory na dalszą rehabilitację.

UFF… faktów by było na tyle. teraz kilka wniosków.
Jak pisałem wcześniej „szpital świecił pustkami” – wszystkie trzy odwiedzone przeze mnie szpitale. W przychodni tabliczki z napisem „nie wchodzić” nie było, ale pod dachem mogło schronić się 4 osoby a oczekiwanie na proces pobierania krwi trwało ca 1,5 godziny. Na szczęście pogoda była piękna i można było przed przychodnią postać bez przemoczenia i zawiania.

Wytworzyła się przedziwna sytuacja, w której trzeba być zdrowym, żeby się leczyć. Chorych do szpitali się nie wpuszcza. Co mają ci ludzie ze sobą zrobić???
No cóż, na własnym przykładzie…. mogę powiedzieć to co usłyszałem od lekarki do której mam największe zaufanie – doktor Pałdyny, która widząc mnie pierwszy raz w życiu, postawiła trafną diagnozę, że mam raka. Pani doktór, w kontakcie telefonicznym, poradziła mi:

– Proszę dużo pić. Nie przyjadę do Pana, ponieważ mi nie wolno. Zakazano.

Znów miała rację. Strzeliłem sobie przed snem lampkę ulubionego Whiskacza i… choroba mi przeszła.

Nie podziękuję Służbie Zdrowia – nie mam za co.
Po prostu jestem naprawdę chory, a dzisiejsze działania Służby nastawione są na nie dopuszczanie do tego by zdrowi się rozchorowali, a nie na leczenie chorych.
Jest to nowatorskie podejście… choć zgodne ze starą zasadą ” po pierwsze nie szkodzić”.


Do tej pory, przez 60 lat mojego życia, a zapewne i przez wszystkie życia wszystkich pokoleń, lekarze mieli leczyć chorych, nawet z narażeniem własnego zdrowia i życia.
Dziś martwią się o zdrowych i o siebie, chorych pozostawiając samym sobie.
Ciekawe o ile osób więcej zmarło na skutek braku pomocy niż od wirusa. Stawiałbym na jakieś kilka tysięcy od początku roku… ale kogo to obchodzi. Zdrowych na pewno nie.

Zdrowi zainteresują się sprawą dopiero za chwilę.
Przymusowa kwarantanna spowoduje załamanie się gospodarki, spadek dochodów zdecydowanej większości zatrudnionych, utratę oszczędności przez tych nielicznych, jeszcze je posiadających i kilka innych radosnych wydarzeń, otwierających ludziom oczy.


Właściwie powinienem się cieszyć. Mój GMŻ wykaże jak bardzo jest potrzebny… tylko dlaczego takim kosztem. Dlaczego tak wielu, zapłaci tak wiele, za naukę rozumu przez nielicznych???

I tą Czercziliadą, żegnam się z Państwem do następnej Rakiiji.

Niech Was omijają wszystkie choroby…
bo pomóc Wam nie będzie miał kto.

I nudźcie się dalej w domach moi drodzy. Ja na szczęście mieszkam na wsi i chodzę gdzie chcę, nie narażając nikogo. Za kilka godzin będę miał wyniki testów i może nawet dowiem się co mi jest.


Tak swoją drogą… wyniki są po około 20 godzinach. Samo badanie trwa podobno 4… ale próbki trzeba zebrać, zawieść karetką do Warszawy (punktu badań), przywieść wyniki i zawiadomić zainteresowanych. Koszty życia poza wielkimi miastami.
O wynikach i Wam dam znać.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija. Odc. 10

RAKIIJA z 23.02.2020
Tak swoją onkościeżką

Dużo pisałem o potrzebie reform w Ochronie Zdrowia.
Jeśli ktoś z Was ma wątpliwości, twierdząc, że przecież obecne władze już się za to wzięły,. to powiem Wam jak…

W ramach porządków i unowocześnień informatycznych wprowadzono tzw e-recepty. Wprowadzono fajnie. Można na ten przykład wypisać taką receptę na rok i niby po kłopocie. Trwale chorzy pacjenci, nie muszą przychodzić do lekarza po przepisanie kolejnych dawek. Wszystko byłoby w porządku… tylko znów ktoś nie pomyślał. Cały program zrobiony jest tak, że lek wykupiony po raz pierwszy w jakiejś aptece, MUSI być wykupowany w niej już do końca recepty.


Skutek jest taki, że chory, któremu zachciało się np. z Warszawy wybrać nad morze i nieopacznie wykupił tam potrzebny lek… w Warszawie już go nie dostanie. Musi wracać po niego nad morze. Jeśli z jakichś powodów zdarzy się nam dokonywać zakupów w różnych aptekach, zmuszeni jesteśmy do ganiania do nich przy każdej próbie zakupu.

Jeszcze zabawniejszy skutek osiągnęli programiści w przypadku długich kuracji. Jeżeli zdecydujemy się wykupować leki stopniowo, musimy liczyć się z tym, że o naszym leczeniu będzie decydował apteczny komputer. Przelicza on otóż dokonane zakupy i jeśli ilość leków różni się od zaplanowanego dawkowania w określonym czasie… unieważnia receptę. Rozumiem, że ktoś wykombinował, iż chory może mieć problem z pamięcią i trzeźwym myśleniem… ale dlaczego uznał, że wolno mu traktować nas jak idiotów – tego zrozumieć nie potrafię.

Rakiija Moi Drodzy Rakiija.
Niech omija Was rak…
i niech pomocy udzielają Wam zawsze myślący ludzie.

Rakija
Chemikaliana

Z której strony nie patrzeć rozpoczął się właśnie czwarty etap mojej choroby.
Rak – przeszedł fazę utajoną, atakującą, wycinaną by wreszcie przyczaić się w fazie rozlanej.
Zapewne różni mędrcy tego świata, mieli by duże wątpliwości co do tej kwalifikacji… ba pewnie wymyślili już inną, znacznie lepszą. Ja dla potrzeb własnych i moich czytelników będę trzymał się tej.

Podobnie pewnie będzie z drugą stroną medalu, czyli leczeniem raka. Także cztery fazy: nieniepokojony, zlokalizowany, wycięty, dobijany.

Fazy te nie pokrywają się ze sobą. Nie niepokojone moje raczysko było przez10 lat, choć robiło wiele, żeby zwrócić na siebie uwagę. Pod koniec to już dwoiło się i troiło… i nic. Trzeba przyznać – grało uczciwie. Dawało szansę, trzeba było tylko umieć słuchać i zareagować. Długo byłem głuchy, a leczący mnie lekarz ślepy na te sygnały. Szły one do nas od dawna.


Najpierw oględnie i z daleka – przez zaniedbane podwórko, niekoszoną trawę czy nieodgarniany śnieg. Później, denerwując się coraz bardziej brakiem docenienia, tłukło mnie raczysko po żebrach, by wreszcie walić moją głową o stół, składać mnie jak scyzoryk i zmuszać do jęczenia. A my kurna nic. Długo te zabiegi pozostawały bez echa, lecz gdy wreszcie trafił się ktoś mądry – ktoś kto spojrzał i zobaczył, poszło już szybko.
Dwa badania, skalpel, a dziś zaczynam ostatnie uderzenie w nygusa – chemioterapię.

W szpitalu byłem już wczoraj. Pierwsza wizyta jak zawsze powoduje odrobinę zamieszania. Choć zaproszenie przyszło telefonicznie, okazało się, że nikt się do niego nie przyznaje. Miotałem się jak Żyd po pustym sklepie… a jak komuś przeszkadza „żyd” – od Annasza do Kajfasza, pomiędzy rejestracjami i oddziałami. Na szczęście przytomna pani doktor z Onkologi kazała mnie przyjąć i… poszło już szybko.

Zmiany są. Szpital się nie zmienił – nadal w Patio woda leje się na głowę, a szarpniecie w łazience „chińszczyzny” pewnie wyrwałoby pół ściany, ale rodzaj wykonywanych czynności leczniczych, spowodował przyśpieszenie tempa.


W porównaniu z Chirurgią Onkologiczną, gdzie wszystko toczyło się na zwolnionych obrotach, onkologia to młyn.
Większość chorych, trafia tu na zabieg podania chemii, trwający 48 godzin non stop. Przez ten czas szwendają się ze stojakami na kroplówki, nie mogąc spać. Przypięty wenflon albo rurka w porcie, nieco tylko ogranicza ruchy ale w nocy stają się problemem.

Mądrze się, choć opisuję tylko to co widzę. Dziś sam zakosztuję tych przyjemności. Na razie nie wyjaśnię niczego…choć widzę jak pewien zaprzyjaźniony były marynarz, na słowo „port nadstawił ucha. Dziś ponoć ten port ma trafić do mnie… więc opowiem o nim jak już będzie mój.

Dziś, mam mieć także robioną tomografię. Lekarz prowadzący, nie wiem czemu, zdziwił się gdy na hasło tomografia ucieszyłem się jak głupi. Wiem, że może to oznaczać kłopoty… ale może także wręcz przeciwnie.
Czym mam się martwić. Dopóki nie dają chemii do domu, nie jest źle.

A’propos. Słabo poinformowany, spytałem lekarza na chirurgii, czy jest szansa, że dostanę chemię do domu, ponieważ obiło mnie się o uszy, że jest taka możliwość. Popatrzył na mnie jak na głupiego i spławił, mówiąc, że wszystkiego dowiem się od lekarza prowadzącego chemię. Trochę byłem zaskoczony – trochę obrażony. Na mnie… jak na głupiego?

Dziś wiem. Tzw. chemia do domu, to nie żadna chemia… tylko środki ogłupiające, mające ułatwić choremu przejście. Oczywiście nie takie z pokoju do kuchni. Proszenie się  o domową chemię, to proszenie się o śmierć… tylko skąd miałem o tym wiedzieć. Przecież lekarze uciekają przed nami, jak przed inwazją czerwonych mrówek. Dowiedzieć się o trudnych rzeczach można wyłącznie od współpacjentów lub przypadkiem.

Coś w tym wszystkim jest nie tak, chociaż uczciwie muszę przyznać, że mój lekarz prowadzący chemię, wyjaśnił mi jak zabawa będzie przebiegać i co z czym się je. Tylko o porcie nie wspomniał. Musiałem zaatakować sam.
Na szczęście wcześniej, swoim zwyczajem, poszedłem pogadać z innymi chorymi, którzy pokazali mi co i jak. Może więc zostanę tym zdobywcą rakowych mórz i oceanów. W końcu nie każdy może mieć własny port.

Tak więc, dzień pierwszy ataku na rakowe pozostałości czas zacząć. Oddział się budzi do życia, kończę więc moją pierwsza relację i idę kupić sobie mentosy. Po cichu trochę popalam, a po jakie licho mają się mnie czepiać. Moje jęki o chorobie nikotynowej i wszystkim co się z nią wiąże, nie zrobiły na nikim wrażenia. Idiotyzm trwa więc nadal w najlepsze. Palący chorzy dostają wścieklizny, tak jakby sam rak dostarczał im za mało atrakcji.
No to spadam…

Rakiija Moi Drodzy.
Niech Was rak omija
I niech Wam odstawienie kiszek nie skręca.

Wpisy Obserwatorium

Jarosław Wocial. Rakiija. Odc. 9

Rakiija.
Szpitaljana IX

Żołnierze strzelają a Pan Bóg kule nosi.
W ostatnim odcinku Szpitaljany napisałem, wierząc w prawdę własnych słów, że kończę już pisanie „szpitaljany”. Obiecywałem, że „jeszcze „tylko epilog” i mamy z głowy – Ja pisanie a czytający mnie.
Obiecanki cacanki a głupi uwierzy… jak mówi stare powiedzenie. Nie kłamałem – tak właśnie chciałem, ale życie zmienia nasze postanowienia jak i kiedy chce. Tym razem zmusiło mnie do napisania… kolejnego, „ostatniego” odcinka.
Muszę się pośpieszyć, bo jak tak dalej pójdzie… niczego nigdy nie skończę. No cóż – samo życie.
Wstęp jak to u mnie – zawsze przydługi, ale już jadę, a było to tak…

Przesunięcie terminu ostatniej wizyty na oddziale chirurgi onkologicznej… a właściwie już w przychodni przyszpitalnej, ze środy na piątek związanego ze spuszczeniem mnie przez Ordynatora znów do lekarza prowadzącego, dało mnie trzy dni i noce na: nerwy, przemyślenia i niestety pisanie.
Prawdę mówiąc, jedno wydarzenie w tym dodatkowym czasie, zmieniło moje spojrzenie na naszą szpitalną… i nie tylko, rzeczywistość.


Tak to bywa, że sprawy z pozoru związane ze sobą luźno bądź wcale, rzutują jedne na drugie oraz na nas samych. Tym razem ten „efekt motyla”, wywołały choroby mojej żony i naszej Tamy – nadziei.
Z powodu świerzbu, którym suka zaraziła mi Ślubną, w czasie zaofiarowanym mi decyzją Ordynatora, mogliśmy zaliczyć: lekarza pierwszego kontaktu (w przypadku żony i moim jest nim obecnie doktor Pałdyna) oraz gabinet weterynaryjny, prowadzony przez naszą uroczą i sympatyczną panią weterynarz.
O ile u pierwszej z pań była tylko moja żona, drugą nawiedziliśmy cała trójką i to nie tylko w sprawie psa.
Obie te wizyty pozwoliły mi na wyciągnięcie kilku zaskakujących wniosków.
Pierwszym z nich, było zaskoczenie, brakiem wykorzystywania przez lekarzy „od ludzi” doświadczeń lekarzy „od psów”. Czy ktoś mi uwierzy, jeśli powiem, że pies został wyleczony znacznie szybciej niż człowiek??? Wątpię… a jednak tak jest.


Problem naszej suni lekarz weterynarii usunęła jedna pastylką. JEDNĄ. Tama zjadła, nawet ze smakiem, co w przypadku ludzi jest raczej rzadkością, podany jej „groszek przypominający suchą karmę dla psów i… w ciągu dwóch dni temat choroby psa przestał istnieć. Na moje pytanie, czy nie dałoby się podać tego samego mojej Beacie, lekarka oświadczyła z uśmiechem:
– Nie proszę pana, dla ludzi to takiego cuda jeszcze nie opracowano.


Zadumałem się. Wydawałoby się to takie oczywiste… a coś tak oczywistego zrobione nie jest. W czasie tej wizyty, pani weterynarz, wykazała mi także, że nawet najlepszy lekarz nie może znać się na wszystkim. W czasie wizyty w przychodni Beata, uzyskała od doktor Pałdyny, której ufam niemal bezgranicznie od czasu jak od pierwszego rzutu okiem rozpoznała u mnie raka, listę leków, które ma brać, polecenie niemal zrujnowania domu i zapowiedź długich i ciężkich zmagań z chorobą.

Pokazaliśmy leki w weterynaryjnym gabinecie i opowiedzieliśmy o katastroficznych przepowiedniach. W odpowiedzi zostaliśmy poinformowani, że połowę leków możemy wyrzucić a katastrofa to bajka. Nasza ciężarna, lecząca koty mimo uczulenia na nie i nie przejmująca się ewentualnym wpływem jednego na drugie lekarka, podała nam kilka przykładów podobnych do naszego przypadków, gdy po wyleczeniu psa, ludzie odzyskiwali zdrowie.


W jednej z opowieści, ciężko chora starsza pani, którą opiekuje się nasza „wspaniała Pomoc Społeczna” (a opiekuje się jak zwykle „na odczepnego”, wykonując tylko najprostsze czynności przy chorej i na pewno nie dbająca o zachowanie higieny w jej mieszkaniu), której kazano uśpić psa jako źródło choroby i najlepiej spalić rzeczy osobiste, pościel, koce i wszystko czego dotykała się ona i pies… po podaniu „cudownej pastylki” psu, odzyskała zdrowie i ocaliła rzeczy i psa.


Uwierzyłem tym razem lekarzowi od psów.
Dziś, choć minęły raptem trzy dni ja piszę a oba moje Szczęścia, chrapią obok, śpiąc snem sprawiedliwego. Żadna z nich się nie drapie i nie wykazuje objawów choroby. Na wszelki wypadek, utrzymamy oczywiście zaleconą przez „lekarkę od ludzi” kwarantanne i popierzemy pościel… ale gdybyśmy tego nie zrobili, też pewnie nic by się nie stało. Pomyślcie tylko moi drodzy czytelnicy… wystarczyłaby tylko wymiana doświadczeń.
No mniejsza z tym.

Dla mojej opowieści znacznie ważniejsze od tego epizodu są słowa jakie powiedziała do nas pani doktor weterynarii. Omawiając nasz przypadek, rzuciła mimochodem:
– Wiecie Państwo… Uczyła mnie na studiach, taka bardzo doświadczona lekarz weterynarii, która po pracy w Stanach wróciła do Polski i zajęła się edukacją. Zawsze wbijała nam do głów, że liczą się zwierzęta a nie wyniki, ponieważ my mamy leczyć a nie poprawiać cyferki.

Znów się zadumałem.
To proste zdanie, wygłoszone kiedyś na jakiejś uczelni kształcącej weterynarzy, najwyraźniej nie dotarło nigdy na wydziały medycyny kształcące lekarzy dla ludzi. Przez lata mojej choroby rzetelnie zbadany przez lekarza zostałem raz. Właśnie doktór Pałdyna, zawsze mierzy mi ciśnienie, osłuchuje mi stetoskopem klatkę piersiową i pyta o ogólny stan zdrowia. Ona leczy mnie. Inni lekarze z którymi się stykałem, nie noszą nawet stetoskopów. Sądzę, że zapomnieli wręcz do czego służą. Oni spoglądają na wyniki badań, głęboko się namyślają i… wydają wyroki. Pacjent może dla nich nie istnieć.


Przestaję się dziwić, że lekarz ordynator, który uczestniczył w operacji wycięcia mi raka, nie poznał mnie po trzech dniach, bo widział tylko mój rozkrojony brzuch. I nie ważne było ile razy przychodził do mnie na obchodzie i ile czasu rozmawialiśmy. Zawsze będę dla niego przypadkiem raka a nie pacjentem i nigdy nie rozpozna mojej twarzy. Jej przecież nie operował.

Prawda ta dźwięczała mi w uszach, gdy siedziałem na korytarzu czekając na spotkanie z moim lekarzem i rozmawiałem z innymi pacjentami. Pozwoliła zupełnie inaczej spojrzeć na nich i ich opowieści. Pozwoliła tak wiele zrozumieć. Czy jakikolwiek lekarz próbował kiedyś w ramach choćby nauki, usiąść w kolejkę??? Wątpię, a przecież…


Jeśli korytarzom w przychodniach przyszpitalnych onkologii pękają ściany, to na pewno od wypełniających je nieszczęść. Każdy z pacjentów stojących w nich w kolejkach, to materiał na oddzielną opowieść i „chodzący worek”, cierpień, nerwów i zgryzot. Nie tylko swoich. Także ich najbliższych i innych ludzi z ich otoczenia. Czy da się wyleczyć człowieka… nie jego chorobę, bez tej wiedzy??? Moim zdaniem nie. Może dlatego, chorzy na jedną chorobę umierają przed drzwiami Sorów leczących inną. Może dlatego żadne pieniądze nie pomogą w uzdrowieniu „Ochrony Zdrowia”, dopóki nie stanie się ona znów „Służbą”. Służbą leczącą ludzi, nie cyferki.

Bogaty w takie przemyślenia, już nawet nie byłem zaskoczony, gdy doktor Kicki – lekarz prowadzący, wielokrotnie wspominany w mojej opowieści, był bardzo zaskoczony, gdy po przekazaniu mi informacji o „przyznanej mi chemii” (tak to określił), podszedłem do niego, podałem mu rękę i szczerze dziękowałem, za wszystko co dla mnie zrobił. Dla mnie… nie z moim rakiem. Mimo wszystkich moich żartów o uciekającym lekarzu, to w końcu jemu zawdzięczam, że żyję. Szybko i sprawnie, wyciął mi wszystko co było do wycięcia i połatał jak trzeba. Pamiątka jaką mi zostawił, w postaci „błyskawicy” na jaką wygląda blizna po cięciu operacyjnym brzucha, zostanie mi do końca życia… ale to dobrze. Dzięki niej nigdy nie zapomnę doktora,który może bał się ludzi i przed nimi uciekał ale ratował im życie dzięki swojej fachowości.


Swoją onkologiczną ścieżką…
Moja lista osób, dzięki którym żyje jest coraz dłuższa. Mam nadzieję, że długo jeszcze nie zabraknie mi na niej miejsca.

Zaskoczony był nie tylko lekarz. Zdziwione były także oddziałowe pielęgniarki, z którymi poszedłem się pożegnać, przy okazji chcąc odwiedzić mojego kolegę z onkoceli Zbyszka, co na szczęście nie doszło do skutku, ponieważ wyszedł szczęśliwie ze szpitala dzień wcześniej, po miesiącu leczenia, mimo kłopotów, mobilizowany chęcią „potańczenia na ślubie syna” – jak sam mówił.


Chyba nie jest ze mną najgorzej… mam na myśli tym razem, mój wdzięk osobisty a nie stan zdrowia, skoro dziewczyny powitały mnie z uśmiechem i życzyły, żebyśmy się więcej w szpitalu nie zobaczyli.
One mnie rozpoznały. Możliwe, że im mówiono iż leczy się pacjenta… a może tylko moja głupio uśmiechnięta gęba (w tych okolicznościach, rzadko ją widują ) wryła im się w pamięć.
Jak było tak było… przyjęły moje podziękowania także ze zdziwieniem. Do nich pacjenci przychodzą rzadziej niż do lekarzy, choć robią dla nas równie dużo a czasami i więcej.


Cała sprawa przypomniała mi o nagonce na Marszałka Senatu, związanej z otrzymywanymi przez niego pieniędzmi. Brak rozwiązań prawnych w tej sprawie mocno komplikuje nam życie, choć przez lata sprawa była prosta: Jeśli idę do lekarza PO zakończonym leczeniu, to wszystko co daję mu z własnej woli stanowi dowód wdzięczności. Jeśli natomiast zanoszę kopertę PRZED leczeniem to jest to zwykła łapówa.


Kiedyś… a może tylko dla mnie sprawa wydawała się oczywista. Rządy PiS pokazały, że oczywista może nie być. Powinno się więc chyba jednak wprowadzić tą kwestię do prawa karnego. Nie jest to najważniejsza sprawa w reformie służby zdrowia… ale życie składa się z mało ważnych spraw. Mało ważnych przede wszystkim dla polityków. Dla pacjentów i lekarzy już nie.

Wróciłem do domu pełen jak zawsze mieszanych uczuć. Z jednej strony, pozbycie się guzów rakowych daje nadzieję na przyszłość liczoną w nieco dłuższych terminach – z drugiej zalecenie chemii świadczy o wątpliwościach lekarzy i możliwości odnowienia się łajzy raka i wiąże z niewiadomą reakcją organizmu na chemię.
Pewnie długo bym się nad tym zastanawiał… gdyby nie nasi dzielni politycy.


Gdy tylko po powrocie odpaliłem szklane pudełko, usłyszałem o kolejnej wojnie na parlamentarnym szczycie. Tym razem bój toczy się o mnie. 
Jeśli wpadł komuś do głowy pomysł, że rozpiera mnie z tego powodu duma i wdzięczność… to nie ma racji. Z pozoru sprawa jest oczywista i jednoznaczna. Dla mnie jednak wcale taka nie jest.

Już sam fakt zajmowania się chorymi na raka, powinien mnie niby napawać dumą – poświęca mi się tyle uwagi i martwią się o mnie, a moja opinia o sprawie powinna być jednoznaczna. Wstrętna władza chce przeznaczyć pieniądze, a jak to napisał były premier Tusk – na raka a nie chorych, czyli na TV publiczną zamiast na onkologię.
Rakowcy chwalcie Pan… no nie – opozycję. Ja mam jednak wątpliwości. Jeśli pozwolicie wyjaśnię (jeśli nie to także przecież ponoć musicie poczytać).

Gra toczy się o dwa miliardy, które mogłyby wspomóc Onkologię. Sprawa wydaje się czysta. Ale tylko się taka wydaje. Żadna ze stron nie wspomina o przeprowadzeniu gruntownej reformy służby zdrowia o której pisałem w poprzednim odcinku. Wpompowanie kolejnych miliardów, przy obecnym systemie, niczego nie zmieni. Pieniądze z naszych składek, znów pójdą na chybione inwestycje, niechodzące z braku obsługi urządzenia i inne podobne sprawy. Może trochę oddłużyłyby szpitale,które dzięki temu mogły by się zadłużać jeszcze szybciej.
Zapewne jakaś ich część pozwoliłaby na podniesienie uposażeń personelu… tylko jaki to ma związek z chorymi na raka??? D
elikatnie mówiąc więcej niż luźny. Nie skróci kolejek ani nie poprawi obsługi. Więc czy na pewno są to pieniądze dla nas – chorych???

Równie dużo moich wątpliwości budzą motywy polityków opozycji. Może, gdyby nie dziwne doświadczenia z „martwiącym się o mnie” i „zapraszającym do współpracy” Włodkiem Czarzastym, moja nieufność byłaby mniejsza… a może nie. W każdym razie, nie czuję wdzięczności. Czuję, że jestem przedmiotem a nie podmiotem tego sporu. Że po raz kolejny, politycy wykorzystują nas rakowców do swoich rozgrywek o władzę, a nie martwią się o nasze zdrowie. Że cała sprawa jest kolejnym etapem nieustającej kampanii wyborczej a nie dbaniem o wspólne dobro.


Dziękować czy kląć???
Na dziś jestem bliżej klnięcia, i powiedzenia im wszystkim: „”skoczcie mnie tam, gdzie będziecie mogli mnie i pana majstra w dupę pocałować” Co też może zrobić z opiniami chorego jeden wpis, – jednego polityka.
Pan tu panie Włodku w Sejmie o chorych się martwi… minęło 4 dni i nic – a ja nie zapominam i czekam.
Politykom mówić mogę różnie… ale Wam moi drodzy jak zawsze na zakończenie zawsze to samo: Rakiija moi drodzy rakiija.
Niech Was – rak omija

P.S.
Dzięki ostatniej wizycie zmieniłem zdanie w jeszcze jednej kwestii. Spotkałem otóż w przychodniu wspaniałego człowieka. Pogadaliśmy sobie długo i serdecznie z tą panią (tak, tak… dla mnie wbrew opinii niektórych „Baba to też człowiek” a wbrew innym „człowiek a nie człowieczyca”) a nawet pożartowaliśmy. Była w ostatnim stadium raka i raczej nie da się jej pomóc. Wiedziała o tym. To że ja się śmieję sam z siebie jest dla niektórych dziwne. Co by powiedzieli na jej uśmiech???


Dała mi dużo – nadzieję, że może i ja do końca zachowam pogodę – ducha oczywiście.
Jej rak, jest „rakiem rozsianym”. Może więc nie miałem racji. Może naprawdę nasza Ojczyzna cierpi na raka a nie stwardnienie rozsiane. Potwierdzałyby to także słowa Tuska… było nie było – byłego Szefa Rady Europy. A przecież wszyscy wiemy, że z oddali czasem widać lepiej.
Rakiija znów odzyskała drugie „i”
JW.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija odc.8

Nowo narodzony 06.02.2020!!!!!!!!!!

23 stycznia 2020 roku urodziłem się po raz trzeci. Kot ma podobno siedem żyć, więc moje trzy nie muszą robić jakiegoś wielkiego wrażenia… na kocie. Jak na człowieka jest to chyba niezły wynik.

Nie jestem ani pierwszy ani ostatni. Niejednemu zdarzyło się zapewne przeżyć sytuacje, po których miał uczucie jakby zaczynał nowe życie. Sam je przeżyłem wiele razy. Zmiana pracy, małżeństwo, rozwód a czasami zmieniająca nasze życiem, podjęta na chybcika decyzja… i mamy wrażenie, że to nowy początek.

Różnica polega na tym, że wyznacznikami określającymi moje „nowe” życia było otarcie się o śmierć. Tu sprawa także nie jest taka prosta. Ocierałem się o nią w końcu co najmniej kilka razy. Gdy poszedłem ratować skórę klienta, niejakiego Szkieli i pijany gangster przystawił mi pistolet do głowy, czułem jak przemknęła w pobliżu mocząc ni koszulę.

Na szczęście mój tekst do trzeźwego Dziada – szefa mafii wołomińskiej:

– Chce Pan zarobić, czy zapaskudzić sobie podłogę,

spowodował, że kazał wyprowadzić brata zwanego, nie bez powodu „Wariatem” i rozmawialiśmy dalej. Nomen omen o hotelu w Częstochowie.

Młody byłem i naiwny. Nadstawiałem wtedy karku za nic a od Szkieli, któremu uratowałem życie nie doczekałem się nawet podziękowań. Na bandytach najwyraźniej zrobiłem jednak wrażenie. Zapamiętali sobie wtedy walniętego byłego SB i policjanta i zdjęli ze mnie wyrok śmierci, jaki dali mi po innej, jeszcze policyjnej przygodzie… ale to już temat na inne opowiadanie.

Czasami było mniej dramatyczne. Choćby wtedy, gdy przebiegałem przez jezdnie – po pasach zresztą i na zielonym świetle, walnął we mnie samochód dostawczy, przeleciałem w powietrzu kilka czy kilkanaście metrów… a gdy usiadłem sobie zapalić na krawężniku…. zaraz po tym gdy już odpuściłem zielonemu na twarzy kierowcy a moja ochota do wymierzania mu natychmiastowej kary opadła, podszedł do mnie mój serdeczny, nieżyjący już kolega Jurek Owerczuk – najinteligentniejszy z zapaśników i najdelikatniejszy z twardzieli, i powiedział:

– Wiesz Jarek… najzabawniejsze było patrzeć jak wywijasz piruety w powietrzu a czapka ci nie spada.

Czapka… kuźwa jego mać – czapka.

Było takich sytuacji znacznie więcej ale miały jedną cechę wspólną. Śmierć w nich przemknęła tylko z uśmiechem koło mnie, machając ręką i mówiąc z cicha:

– Jeszcze nie teraz Jareczku… jeszcze nie teraz.

Dwa razy tylko ta małpa, ani nie przemknęła ani nie szeptała. Siedziała mi na ramieniu i mówiła:

– tik, tak… tik, tak… zdążą lekarze, czy nie zdążą…

Dwa razy zdążyli a ona sobie poszła, czekać na następną okazję.

Za pierwszym razem miałem lat 19. W pięknym mazurskim lesie, ktoś podłożył mi (a może sama skądś przylazła) świnię. Dzieci przyjechały na obóz, który właśnie im szykowałem a ja ich autobusem wróciłem do Warszawy z opuchniętymi śliniankami. Gorączka, karetka, szpital i diagnoza: zapaleniem opon mózgowych.

Moim ojcem chrzestnym został wtedy pewien więzień, przywieziony z zakładu karnego do szpitala z jakąś chorobą zakaźną. Traf chciał, że w szpitalu znalazłem się w piątek wieczorem. Do niedzieli odwiedzały mnie tylko salowe przynoszące jedzenie. Gdy mój więzień- chrzestny zapomnianego nazwiska, wszedł na salę i zobaczył w jakim jestem stanie, pobiegł do pokoju pielęgniarek i podobno wybił im szybę gdy nie chciały przyjść. Miały ponoć dzwonić po policję… ale na szczęście zadzwoniły po Ordynatora Oddziału i doktora Janeczkę, który „przyjął poród” spędzając mi śmierć z ramienia.

Musiała być mocno rozczarowana.

Długo jeszcze leżałem wtedy z potwornymi bólami głowy i częściowo sparaliżowany, zanim lekarze i sanepid zdecydowali się wysłać mnie do domu. Najpierw jednak nieopacznie któryś z nich, kazał mojej matce obstalować mi trumnę.

Już wtedy lekarze mieli dzikawe poczucie humoru.

Nie powiem, żeby tamten pobyt nie był zabawny. Moi współtowarzysze ze szpitalnej celi, opowiadali na przykład głupie dowcipy i śmieli się znacznie dłużej niż były tego warte. Gdy w końcu załapałem, że coś jest nie tak, przynieśli mi lustro postawili na klacie i opowiedzieli dowcip. Zacząłem się śmiać i… śmiałem się znacznie dłużej niż spowodował to dowcip.

Mój sparaliżowany jednostronnie pysk śmiał się także jednostronnie. Wrażenie było przezabawne.

Mój paraliż był niczym w stosunku do paraliżu ust, pewnego filharmonika, grającego bodaj na flecie. Muzyk ten doprowadzał nas wtedy do rozpaczy… bez przerwy gwiżdżąc. No cóż… Od tego gwizdu zależało jego życie

Wiele mógłbym opowiadać o tamtym pobycie w szpitalu… PRL-owskim na szczęście. Przeżyłem tam wiele ciężkich ale także przezabawnych chwil…

Najzabawniej było gdy… 18 letnia uczennica pielęgniarska miała mi wymieniać lód na jądrach a gdy już się cieszyłem licząc na wiele frajdy… na salę weszła baba-chłop z rękami jak bochny i zapytała:

– który chciał żeby mu urwać jaja???

Jakoś nie było mi do śmiechu

Kiedy indziej…

Cholera znów wdałem się w dygresje a miało być o narodzinach. Do tematu Jaruś do tematu… W każdym razie…

Napisałem „na szczęście w szpitalu w czasach PRL”, ponieważ wtedy nikt pieniędzy nie liczył, Ochrona Zdrowia była jeszcze Służbą Zdrowia a lekarze leczyli, a nie zarabiali na chorych pieniędzy.

Sam moment narodzin już opisywałem.

Pamiętacie…

Słońce, cisza, paraliż odpuścił a w radiu : Morris Albert i jego Feeling. I zaczęło się…

Moje drugie życie trwało mniej lub bardziej spokojnie (zdecydowanie mniej, ale… to już jak wiecie – na inne opowiadanie) przez ca 40 lat.

Niezły wynik.

Pierwsze przypadło na wczesnego Gomułkę i skończyło późnym Gierkiem. Drugie, rozpędu nabrało wraz z Solidarnością – tą prawdziwą z 80 roku, pierwszym ślubem i takąż żoną. Przetrwało przełom ustrojowy, rozwód i chyba całą III Rzeczpospolitą.

Zdążyło mnie jeszcze przygotować na trzecie narodziny, nową żonę i drugi ślub i rozpoczął się proces „przejścia” związanego z rakiem, który właśnie usiłowałem opisać.

Tym razem Chrzestnych było dwoje. Stali się nimi mimowolnie doktorzy – Anna Pałdyna z ZOZ w Kałuszynie i Piotr Oficjalski z Zakładu Endoskopii MSW w Siedlcach. Ona patrząc mi głęboko w oczy. On… wstyd się przyznać – zaglądając mi do dupy. No cóż – bywa i tak.

Z tą „dupą” to nie całkiem prawda. Właściwie doktorowi Piotrowi posłużył do tego telefon… ale dla dramaturgii opowieści. Bo pomyślcie tylko jak to brzmi: oczy i wręcz przeciwnie… a jak – oczy i telefon.

Na telefon nie postawiłem.

Tak czy inaczej… dr. Pałdyna stwierdzając na oko chorobę i dr. Oficjalski, jednym telefonem przyśpieszając proces leczenia co najmniej o miesiące, pogonili tą czarną i brzydką (a może młodą i piękną jak pisał mistrz Sztaudynger, do którego miała przyjść : „piękna i bosa”) i znów kazali jej zaczekać.

Poród jeszcze tylko przyjął doktor Kicki – ten, za którym nigdy nie mogłem nadążyć i czegoś się dowiedzieć i…

Narodziłem się po raz trzeci.

Normalni ludzie mają normalnie. Narodziny, dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały i starość… a ja!!! Pierwsze życie, drugie życie, trzecie życie… numerolog jakiś czy coś??? Ile razy można zaczynać od początku???

Właściwie mogę się tylko cieszyć.

Każdy z tych porodów, przede wszystkim zmieniał mnie. Drugi spowodował, że przez 40 lat patrzyłem na świat inaczej niż większość ludzi. Otarcie się o śmierć, zmienia hierarchię wartości.

Przestałem się bać śmierci, za to zacząłem doceniać życie i to co jest w nim naprawdę ważne – rodzinę, miłość, satysfakcję z pracy… a olewać pierdoły: posiadanie, wyścigi szczurów, nawet pieniądze.

Tak – pieniądze także. Jakoś tak się układało, że jeśli robiłem to co sprawiało mi przyjemność, one zawsze jakoś same przychodziły i to akurat tyle ile mi do życia było potrzebne.

Dzięki drugim narodzinom przestałem kłamać. Nie kłamię nigdy… bo po co. Mało, że kłamstwo utrudnia życie to jeszcze trzeba pamiętać co się komu nakłamało.

Nie wszystko się udawało tak jak chciałem.

W końcu:

„W tym największy jest ambaras żeby dwoje chciało na raz”,

ale i tak niczego nie żałuję. Zawsze potrafiłem być człowiekiem i czerpać z życia przyjemność.

No cóż… to już niestety było.

Dziś stoję znów na początku drogi.

Wchodzę na nią nieźle. Nie mam nic z dóbr materialnych ale mam kochającą żonę, kapryszące ale kochające dzieci i prawie nieznane jeszcze wnuki.

Mam marzenia, które jeśli dobrze pójdzie zmienią się w plany.

Wiecie co to są plany??? To właśnie zrealizowane marzenia.

Zawsze uważałem, że:

Młodość tym się rożni od starości, że gdy młodość marzy, starość już tylko wspomina.

Jeśli to prawda to… dziś jestem niemowlęciem.

Nie chcę niczego wspominać. Przede wszystkim niczego złego. Za to mam głowę pełną marzeń. Jak dziecko – mam pusto w kieszeniach i plany wielkich rzeczy, które będę jeszcze robił. Robił szybko. Rak za wiele czasu nie zostawia. 

Pierwszy krok na tej drodze już zrobiłem – znalazłem Tamę.

Kolejne są trudniejsze. Goła dupa sprawy nie ułatwia a sześćdziesięcioletni noworodek z rakiem, ma potężne możliwości zarabiania pieniędzy.

A trochę ich jednak potrzeba:

– Muszę kupić samochód. Ten który myszy zjadły nie bardzo nadaje się do naszych potrzeb. Nowy musi być na tyle wygodny, żeby bezpiecznie wsiadać do niego mogli dziewięćdziesięciolatkowie, (zakładam, że to już ostatni samochód w moim życiu – nawet jeśli nie załatwi mnie rak i uratuję oczy, załatwi to zwykły Pesel, nie może więc być starszy niż… ca 5 lat), chory na raka, „królowa” – jego kochana żona i Tama ich psia miłość.

Coś tam się wymyśli.

– Muszę zrealizować marzenie żony, Zasłużyła sobie na to jak nikt. Marzenie proste = chciałaby pojechać nad ciepłe morze. To akurat jest dość proste. Potrzebny tylko samochód i chęci. Dom nad Adriatykiem brat Bartek kupił już jakiś czas temu.

– Może nawet zdążę jeszcze wnukom pokazać jak „ziemia kwitnie” – mnie także pokazał to dziadek, choć na razie nawet nie bardzo wiedzą, że mają dziadka. A może nawet… doczekam się wnuczki… choć to, całkowicie zależy od innych.

– Dokończyć zabezpieczenie rodziców. Przygotować im mieszkanie w Warszawie i możliwość wyjazdów na lato na wieś, na której mieszkamy dziś (znów ten samochód).

– Chciałbym coś po sobie zostawić. Kto wie… może tym czymś będzie książka, do wydania której jestem namawiany…a może nawet nie jedna.

W końcu trochę do opowiadania mam.

– Muszę zrobić coś pożytecznego dla wszystkich.

Tu także wiem co robić. Trzeba popracować nad Gwarantowanym Minimum Życiowym. Ostatnio mocno to zaniedbałem. Rak mnie jednak trochę chyba usprawiedliwia… ale wrócę do tematu.

Oczywiście sam tu nic nie poradzę ale chętni się znajdą, a i może jakiś grant.

– Chciałbym jeszcze być przy wmurowaniu kamienia węgielnego pod budowę:

Corona Regni Poloniae – Korony Królestwa Polskiego,

Uczelni, która będzie kształciła prawdziwych magistrów – takich umiejących czytać, pisać i MYŚLEĆ.

Tej, która moim zdaniem jest naszemu państwu znacznie bardziej potrzebna od mega lotniska, a która zapewne będzie znacznie mniej kosztować.

Takie marzenia – wielkie i małe. Ich realizacja musi wypełnić mi to trzecie życie.

Poznałem dzięki rakowi wielu interesujących ludzi. Nie wszyscy potrafią sobie poradzić z tym co nas spotkało. Może więc uda się także zrobić coś dla nich. Choćby poprawiać im humor a może nawet pomóc w przełamaniu własnych upiorów.

Przekonać, że rak nas nie ogranicza. Ba – nawet przeciwnie. Może być atutem powodując, że możemy sobie pozwolić na więcej. W końcu drugiego nie dostaniemy. On już jest w nas.

Namówić ich do marzeń i pomóc je realizować.

Śmierć w końcu przyjdzie na pewno. Śmierci nie warto się bać. Cieszyć się trzeba życiem… szczególnie gdy zostało go pewnie niewiele.

W 2007 roku Rob Reiner nakręcił film według scenariusza Justina Zackhama, w którym zagrali, Jack Nicholson w roli Edwarda Cole i Morgan Freeman jako Carter Chambers.

Jest to historia dwóch umierających mężczyzn, którzy pod wpływem szalonych przygód zostają przyjaciółmi.

Tyle Filmweb.

Dobry film o bliskim mi przesłaniu (to już ja), tylko… zupełnie nieprawdziwy. Nie ma w nim nic o prawdziwym obliczu choroby, za to dużo o tym, o czym teraz opowiadam – o chęci życia i potrzebie realizacji marzeń.

Jest ona we mnie… a jeśli uda mi się przekonać do tego innych, znających prawdę o raku… uznam to, za może największy mój sukces.

I tak właśnie ma wyglądać to moje trzecie życie. Moja ostatnia pewnie prosta. Zagadką jest tylko, jak mnie ten ostatni poród zmienił. Mam nadzieję, że znów na troszkę lepszą wersję. To przecież właściwie taka moja reinkarnacja, a tam za dobrze przeżyte pierwsze jest nagroda w drugim.

Rak.

Niech się kręci złośliwe stworzenie, szukając gdzie uderzyć, żeby zabić. Niech możliwie długo nie znajdzie takiego miejsca. A jak znajdzie … czort z nim.

Śmierć

Przyjdzie…psia jej mać. Ale nudzić się czekając aż wreszcie się jej uda – nie mam zamiaru. Mam też nadzieję, że gdy mnie w końcu dopadnie, z przekonaniem oświadczę jej na dzień dobry:

– Życie było piękne. Pora odpocząć.

Rakija moi drodzy Rakija

Niech Was rak omija.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija odc.7

10.01.2020

Rakiija VII

Jeśli był kiedyś dzień w którym na pewno nie chciało mi się siadać do komputera i pisać jakieś pierdoły… to jest to właśnie dziś. Obiecałem jednak to piszę ale … mniejsza z tym… po kolei:

Byłem u lekarza i usłyszałem wyrok. Mam złośliwego raka z przerzutami. Martwiącym się – nie pękajcie. Olewającym – no cóż… a całej reszcie – jeśli myślicie kochani, że w takiej parszywej sytuacji nie można usłyszeć czegoś śmiesznego to posłuchajcie…

Po wejściu do gabinetu usłyszałem:

– Panie Jarku wie Pan, że jest źle???

Odpowiedziałem,

– Wiem.

Upierdliwe bydle dopytywałem:

– Panie doktorze, mam już po sobie sprzątać czy jeszcze mogę bilety na olimpiadę w Tokio kupić?.

W odpowiedzi usłyszałem:

– Kupuj pan. W razie czego chętnie bilety od żony odkupię.

Dobry lekarz zawsze potrafi chorego na duchu podtrzymać.

Moja ciotka Ewa zmarła dziś rano.

Co minutę umiera na świecie jakieś 3 osoby więc jej zgon dotyka tylko najbliższych. Niemniej została mi po niej jedna pamiątka, którą się z wami podzielę. Napisała nam kiedyś na kartce wierszyk – pewnie nie jej ale jak nic innego oddawał jej stosunek do życia:

„Nie zostawił spadkobierców

ani łez po swoim trupie

bowiem wiele spraw miał w sercu

ale jeszcze więcej w dupie”.

Zawsze będę pamiętał stypę do cioci Beli – matce Ewy. Po początkowych łzach i innych bzdetach, syn Beli Marek sięgnął po harmonię i zaczął grać ulubione kawałki matki, Ewa zaczęła opowiadać jej ulubione dowcipy, a my rewanżowaliśmy się opowieściami o żartach, które ciocia Bela nam robiła…

Zgorszona część rodziny – wyszła zbulwersowana.

Po ich rejteradzie Ewa stwierdziła:

– Głupki. Mama zawsze prosiła, żeby na jej stypie wspominać to co dobrego zrobiła a nie udawać smutek.

Jeśli moja sytuacja wydawała mi się zła to przestała gdy pomyślałem sobie co stanie się z ciężko chorym mężem Ewy, dla którego była jedynym opiekunem i oparciem.

Dzień się dopiero rozkręcał, gdy wychodziliśmy z moją ślubną, żeby jechać do lekarza po odbiór wyroku. Moja najukochańsza suka stała przed drzwiami jak obraz nędzy i rozpaczy. Wiedziałem, że jest z nią kiepsko… ale chęć usłyszenia czy zdycham była ważniejsza.

Mój najukochańszy pies, zwierzę które traktowało mnie jak boga, tulące się do mnie w chwilach trwogi i atakujące gdy mnie ktoś wkurwił…, zdechło 10 minut po moim wyjeździe, Sama. Bez ukochanego pana i pod krzakiem choć całe życie spędziła na dwóch kanapach.

Uwierzycie? Drugi raz w dorosłym życiu płakałem jak dziecko. Prawdę mówiąc – jeszcze mi nie przeszło.

Jeśli komuś w jednym dniu umiera ulubiona ciotka, zdycha najukochańszy pies i dowiaduje się że umiera… to można się deczko wkurwić – nieprawdaż?

Jedyna pociecha w tym wszystkim jest taka, że ten głupi biblijny Hiob pytał:

– Boże… do kościoła chodzę codziennie, na tacę daję – to czemu mnie tak doświadczasz?

a ja przynajmniej na tacę nie daję.

Rakiija moi drodzy.

Dziś jestem pijany w trzy dupy – przyznacie chyba, że w końcu mam powody?

Zgorszonym – ludzie… dlaczego mam nie pić? Co w alkoholizm wpadnę?

Poważne komentarze zostawię więc sobie na później… ale nie bójcie się.

Ciąg dalszy nastąpi – póki mnie nie trafi szlag.

Rakiija.

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija odc.6

09.01.2020

RAKIIJA VI

Stare, dobre: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga to planuj” znów okazało się prawdziwe. Wyrok usłyszę jutro a z zaplanowanych tekstów nie powstała nawet połowa. No cóż – był czas przywyknąć. Wydarzenia nabrały już takiego tempa, że na pisanie po prostu nie ma czasu… o zdrowiu nie wspominając.

Należą się Wam jak psu micha wyjaśnienia w dwóch sprawach bieżących. Po pierwsze – Ciotka Ewa chora na raka. Leży w szpitalu w ciężkim stanie i spodziewamy się niestety najgorszego. Jej pobyt przywołał temat „informacji medycznej”, ale wrócę do niego później. Wczoraj nieoczekiwanie dowiedzieliśmy się za to, że choć nic nie wiedzieliśmy o jej chorobie, na raka zmarła ciocia Ania. Jakaś pandemia cholerna czy inna epidemia???

Jest i coś zabawnego.

Wspominałem Wam – mieszczuchom o urokach życia na wsi. Nie pamiętam tylko czy nie zapomniałem aby o miłości do zwierząt. Ma ona otóż na wsi postać wyjątkową. Moja miastowa miłość uległa już zachwianiu, gdy po sprowadzeniu się do mojej wymarzonej drewnianej chałupy musiałem zatykać słomą dziury w ścianach wygryzione przez myszy. Zacisnąłem zęby, przekonania o wartości życia poszły w kąt i… kupiłem 10 łapek na myszy. Przez kilka dni nie miałem czasu się w dupę podrapać ponieważ nie nadążałem wyciągać „ofiar” z maszynek a sera kupiłem wtedy tyle, że pewnie „Mlekovitę” postawiłem na nogi.

Wspominam o tym ponieważ wyjaśniła się sprawa awarii w mojej biednej Skodzinie. Zjadły ją otóż myszy. Nie szkodzi. Rak mnie humoru mnie pozbawił, pożar nie dał rady a miałyby mnie parszywe myszy załatwić? Nie dam się… choć z miłości do WSZYSTKICH zwierząt nie został już żaden ślad.

Ale… do tematu Jareczku – do tematu.

Przed kontynuacją moich przygód z rakami, żeby ułatwić Wam śledzenie moich rozważań i pomóc ocenić wyciągane wnioski, muszę napisać kilka słów o sobie. Bardzo tego nie lubię , gdyż jak wiecie jestem jednostką skromną do bólu i nie znoszę zwracać na siebie uwagi. 

Ze zwykłego lenistwa trzymam się w życiu kilku prostych zasad. W niektóre z nich zapewne i tak byście nie uwierzyli… nie napiszę więc nic o tym, że nigdy nie kłamię albo, że całkowicie obojętne mi jest „manie” i pieniądze. Jest jednak szansa, że w dwie inne, od lat służące mi do oceny ludzi i zdarzeń jeśli nawet uwierzyć nie będziecie chcieli, to przynajmniej z marszu ich nie odrzucicie.

Pierwszą z nich jest moje stare dobre 1:2= 3. Jeśli następuje podział jakiejś jedności, zawsze powstają z niej co najmniej trzy elementy, przy czym ten trzeci jest zwykle najważniejszy. 

O drugiej nigdy jeszcze nie pisałem a jest dla mnie równie ważna. Kilkadziesiąt lat obserwacji pozwoliło mi na ustalenie, że dzielimy się na: „wojowników” i „konstruktorów”. Wojownicy wszystkie sprawy rozwiązywać chcą wzorem Aleksandra Macedońskiego. Miecz i po problemie. Konstruktorzy pracowicie rozsłupłują gordyjski sznurek… bo może się jeszcze przydać. Sprawdzający się najlepiej w boju wojownicy, szukają wroga do zniszczenia a gdy go brakuje sami go tworzą. Konstruktorzy zawsze szukają możliwości kompromisu i wsparcia uznając, że tylko współpraca może dać owoce.

Itd. itp.

Przykładów jest mnóstwo wspomnę więc tylko o kilku. Wojownikiem był Sobieski – pojechał cholera wie gdzie i po co, a dziś świętujemy „Wiktorię Wiedeńską” choć pożytek był z niej żaden. Konstruktorem – Kazimierz Wielki, który choć żadnej wojny nie wygrał ale zostawił Polskę murowaną. Konstruktorem – Colombo pracowicie rozwiązujący zagadki. Wojownikiem Kojak lejący podejrzanych po mordzie, żeby osiągnąć ten sam skutek.

Dla jasności – choć jestem zdecydowanie „konstruktorem” nie oceniam i nie wartościuję tych postaw. Cały problem polega na tym, żeby właściwy człowiek był użyty we właściwych czasach i do odpowiednich zadań. Klasycznym przykładem był swego czasu Winston Churchill – wzorcowy przykład „wojownika”, który stał się bohaterem czasów wojny, ale gdy próbował rządzić w okresie pokoju… no cóż – rodacy szybko go pogonili.

Z naszego podwórka… Hmmmm Wałęsa???

Najważniejsze jest zachowanie równowagi pomiędzy tymi postawami.. Póki jest ona utrzymana a różne rodzaje uzupełniają i kontrolują się wzajemnie, sprawy idą w dobrym kierunku. Kłopoty zaczynają się gdy ta równowaga zostanie zachwiana lub niewłaściwy człowiek usiłuje działać w równie niewłaściwych czasach. Ciekawe, że różne typy postaw występują nawet wśród najbliższych. Na przykład wśród bliźniąt jednojajowych.

Oczywiście nie należy zapominać o 1:2=3. Oprócz „konstruktorów” i wojowników” jest masa ludzi… jak to ładnie określił w nieco innej sprawie ustawodawca – „nieaktywnych intelektualnie” i to właśnie oni ostatecznie przy urnie wyborczej decydują komu powierzają władzę.

Jak na pewno pamiętacie moi drodzy – nie pozwalają nam o tym zapomnieć, 10.04.2010 roku, tydzień po pożarze mojej chałupy, doszło do Katastrofy Smoleńskiej. Nie zginęła w niej „cała elita narodu” jak usiłowano nam to przedstawiać. Nie była to także katastrofa jednej opcji politycznej – co właściwie skutecznie nam wmówiono. Mimo to, to właśnie ten lotniczy wypadek stał się początkiem nieszczęścia. Inicjatorem choroby, która toczy nasz kraj. Początkiem i przyczyną podziału, który stopniowo objął wszystko i wszystkich.

Proces ten nieustannie się pogłębia a jego końca za cholerę nie widać, ponieważ nie zlikwiduje go nawet zmiana władzy, która nastąpi zapewne jeszcze przed końcem kadencji. Lekarstwo jest… tylko czy znajdzie się „lekarz” potrafiący nie tylko postawić diagnozę ale i zaaplikować odpowiednie leki???

Natura nie znosi próżni więc i z naszym problemem sobie poradzi. Czy to zobaczę – dowiem się jutro. Obolali… pamiętajmy jednak, że nadzieją jest zawsze 1:2=3.

O tym, że ta choroba działa jesteśmy przekonani wszyscy… choć ze skrajnie różnych przyczyn. Ten społeczny rak jest tak samo pewny jak mój prywatny, dotyczy jednak już nie tylko mnie i moich najbliższych, ale całego społeczeństwa. Całej populacji kraju nad Wisłą. Ciężko Wam zapewne żyć w czasach tego społecznego raka. Pomyślcie jednak jak ciężko jest żyć z nimi dwoma.

Inicjatorem choroby była niewątpliwie katastrofa. Kluczowy był jednak nie tyle sam wypadek czy to co do niego doprowadziło lecz jeden jego element. Moim zdaniem choroba powstała i mogła się pięknie rozwijać ponieważ w wypadku zginął brat-konstruktor a do władzy doszedł brat-wojownik, którego pomysłów nie ma już kto hamować.

Równowaga została zachwiana. Dupło.

Udało się. Wystartowałem wreszcie z obiema sprawami. Mogę już teraz przedstawić Wam jak wyglądał rozwój obu raków od pamiętnego kwietnia do chwili obecnej… ale na dziś już dość.

Teraz już tylko:

Raki i ja moi drodzy. RAKIIJA.

Boli cholera. Bolą oba.

Dałem już mój tekst żonie do sprawdzenia przecinków, ale muszę Was jeszcze dobić na koniec. Wczoraj dostałem od Córki komputerową stenotypistkę. Draństwo pewnie skomplikowane, ale ponoć mogę już tylko ględzić, a to bydle samo tekst napisze. Ciekawe czy głupoty też wywali. Może nawet, jak za szybko mnie szlag trafi, samo napisze teksty, których mu nie zdążę podyktować.

Dziękuję Ci Kasiu. Wielkie dzięki.

Jarosław Wocial. Rakiija. odc. 5.

RAKIIJA V

Zapewne dziwicie się moi drodzy, dlaczego w mojej opowieści o chorobie, tyle miejsca poświęcam historyjkom, nie mającym z pozoru związku ze sprawą. Mam na myśli chociażby pożar mojej chałupy.

Niektórzy z Was (ci którzy mnie nie znają) mogą sądzić niesłusznie, że kieruje mną niby naturalna w końcu chęć wywołania współczucia i użalania się nad sobą. Prawdy nie ma w tym nawet tyle co brudu pod paznokciami.

Jestem bardzo przeciętnym przedstawicielem gatunku i kierują mną, jak sądzę, potrzeby naturalne dla każdego. Jedną z nich jest poszukiwanie sensu i przyczyn oraz ustalanie przebiegu wydarzeń. Próbujemy sobie wytłumaczyć jakoś to, na co odpowiedzi nie znamy.

Lekarz, który prowadzi mnie na oddziale onkologicznym, po obejrzeniu wyników badań stwierdził, że rak który rozwinął się w moich kichach ma 10 lat. Ponoć tyle mniej więcej trwa proces przekształcania polipa – jednego z takich jakie mamy wszyscy czy przynajmniej większość z nas, do postaci raka jakiego widać u mnie. Jaka jest przyczyna takiego przepoczwarzenia „niewinnej sieroty w potwora”… nie wie jeszcze nikt.

Mimowolnie… trochę dla nadania całej sprawie głębszego sensu a może nawet pewnego mistycyzmu, zastanawiając się dlaczego do cholery właśnie wtedy jakiś pryszcz wpadł na pomysł żeby nas wykończyć, poszukujemy czegoś ważnego, jakiegoś wyjątkowego wydarzenia, które mogło być inicjatorem tego procesu. W końcu zawsze jest jakiś „inicjator”. Odpowiedź na pytanie czym on jest w przypadku powstawania nowych dzieci jest prosta i sztywna – ma duży łeb i kręcony ogonek… ale co wywołuje jakiegoś parszywego raka???

Przecież nie można uwierzyć, żeby tak wielki człowiek jak ja dostał go dlatego, że nażarł się masła, nawdychał azbestu, wypalił za dużo albo wypił za mało. No więc szukamy.

Dochodzi jeszcze sprawa horroru. Tego oskarowego filmu, który nakręci Chińska Komunistyczna Wytwórnia Filmowa gdy wpadną im wreszcie w ręce moje zapiski. Uruchomcie na chwilę wyobraźnię i popracujmy nad jego scenariuszem.

Jak w każdym dobrym, społecznie zaangażowanym horrorze sensacyjnym… społecznie zaangażowanym, bo w końcu to komunistyczna wytwórnia, mylący początek powinien być słodki i sielankowy. Żeby zmienić coś w amerykańskich wzorcach, zamiast wigilijnej atmosfery „Szklanej Pułapki” i jej następców, rzecz umiejscawiamy w czasie świąt Wielkanocnych.

Wszystko przygotowane do niedzielnego śniadania – żona bohatera i jego córki wystroiły dom i zastawiły stoły, ciepło daje nie tylko rozpalony piec, ale i domowe ognisko, wszyscy z nadzieją na jutro i w poczuciu spełnionego obowiązku kładą się spać…. a tu gdzieś w kąciku maleńka iskierka spada na firankę… płomień rośnie… dym przesłania widok… No dobra dość.

Następne ujęcie to szeroki plan z płonącym domem, strażakami, policjantami i sąsiadami obserwującymi ze zdziwieniem (tu już zbliżenie) bohatera patrzącego na płonący dorobek jego życia (i odłożone na czarną godzinę przez idiotę w skarpecie pieniądze), który mimo wszystko uśmiechnięty, krzyczy coś o „pięknej katastrofie” (choć nie tańczy jak grek Zorba), bo jeszcze nie wie, że z trzech rzeczy potrzebnych nam do życia: dachu nad głową, pieniędzy i miłości – już mu tylko miłość została.

Pastwić się dłużej nad widzami i kretynem nie będziemy…

Szybkie przejście i kolejny obraz to wnętrze organizmu z szalejącymi komórkami i wszystkim co się tam w nim jeszcze znajduje i tym jednym „rakowym plemnikiem” walącym z wściekłością w śpiącego snem sprawiedliwych, niewinnego polipa. Ten ostatni otwiera oczy, przeciąga się, bierze w ręce łopatę i zaczyna budować raka…

Koniec części pierwszej. Napięcie opada.

Dla spójności obrazu wyciąłem z filmu wiele zabawnych scen. Na przykład stojącego w ciemnościach nocy bohatera słyszącego rozmowę dwóch strażaków zastanawiających się czy „wszystko im się spaliło czy da się coś jeszcze ukraść” (cytat dosłowny) Nieźle pokazywałoby to co prawda, że nawet straż pożarna ma różne oblicza, ale to już opowieść na inny scenariusz.

Ten sam sierota dzwoniący do syna, żeby natychmiast przyjeżdżał z Warszawy i przywiózł jakieś papierosy i biegającego po ludziach w poszukiwaniu zapalniczki…. jakby mu ognia było za mało, też byłby niezwykłym widokiem.

Ważną pominiętą przeze mnie sprawą byłaby opowieść o sąsiadach, którzy albo wyskakiwali z pretensjami, że (cyt) – „wieś byś pan spalił”, ale też potrafili jak Stefan Drabarek (nieżyjący już niestety) przygarnąć właściwie nieznanych pogorzelców do domu, ubrać ich i obuć – wyskoczyliśmy wszyscy z domu w piżamach jakby się paliło. Nakarmił, papierosem poczęstował i pocieszał jak umiał. Pominąłem to wszystko, ale wrócę do tej sprawy.

Stała się ona pierwszą z cyklu prezentującego różny stosunek ludzi do cudzego nieszczęścia i pomocy innym.

Najlepszy w tym wątku jest przypadek rodziny w której jest pielęgniarka i pracownica opieki (nomen omen ) społecznej… ale to już innym razem. Poczytajcie zobaczycie….

No wreszcie. Już myślałem, że przez ten początek mojej rakowej opowieści nie przebrnę nigdy a zostało mi już tylko 4 dni do wyjaśnienia co mi właściwie jest. Później napięcie może opaść i kto będzie chciał mnie czytać??? Kłopot w tym, że o tym drugim raku – zapewne znacznie ciekawszym dla wszystkich, pisać jeszcze nawet nie zacząłem.

Trudno. Ślubna mnie kazała, żeby odcinki nie były za długie bo się ich czytać nie da… a ja się żony boję.

Do następnego razu więc…

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial. Rakiija. odc. 3 i 4

04.01.2020

RAKIIJA III

Zapewne zauważyliście moi drodzy prawidłowość polegającą na tym, że nie dostrzegamy nieszczęść dopóki nie dotkną nas samych.

Dopiero po pożarze domu rozejrzałem się wokół siebie i zobaczyłem jak wielu ludzi spotkało to samo. Przez lata nie słyszałem i nie zetknąłem się z chorobami onkologicznymi w ogóle a rakiem jelita w szczególności. „Nie słyszałem ” nie jest oczywiście prawdą. Jak tysiące innych wiadomości także te „puszczałem mimo uszu”., uznając je co najwyżej za ciekawostkę, która mnie nie dotyczy.

Dziś czytam o chorych którym się udało – dla „pokrzepienia serc”, i takich którzy nie przeżyli – cichutko coby nie osłabiać motywacji do leczenia. Nie przypuszczałem jednak, że choroby atakują grupami.

Wczoraj dowiedziałem się, że moja dość bliska a mocno zaprzyjaźniona krewna, po długim okresie leczenia bóli wywoływanych ponoć przez chorobę kręgosłupa, trafiła do szpitala gdzie stwierdzono nieoperacyjnego raka jelit. Przez ostatnie lata zajmowała się ciężko chorym mężem. Zapewne jej także brak było czasu zająć się sobą.

Dla rodziny i znajomych z realu –

Ewa jest w szpitalu w stanie podobno bardzo ciężkim. Zbyszkiem zaopiekowała się Ania.

Informacja taka wpływa przygnębiająco nie tylko na chorego ( w tym przypadku na mnie). Powoduje także zmianę w podejściu do choroby jego bliskich.

Moja Matka, która dotychczas przejmowała się oczywiście moją chorobą ale nie przeszkadzało jej to co jakiś czas zalecać mi wykonywanie różnych prac domowych, dziś zakazała mi się ruszać. Choć sama nie bardzo może się wyprostować, przychodzi do mnie przynosząc mi różne rzeczy, pilnując żebym brał leki i pił. Aż boję się pomyśleć jak zareaguje na wiadomość o odejściu jej najlepszej bodaj przyjaciółki.

Wybaczcie moi drodzy. Choć planowałem na dziś zupełnie inny tekst, chęć do żartów jakoś mnie dziś opuściła.

Nie znaczy to bynajmniej, że już sobie odpuszczam.

Do poczytania zatem.

Nie dawajmy się.

04.01.2020

RAKIIJA IV

Nudzić się nie ma jak.

Przybity wiadomościami ze świata miałem już dziś nic nie pisać ale życie niesie tyle nowości, że grzech by było zostawiać ich opis na później. Więc puki jeszcze ból albo leki rozumu nie zamieszały….

W moich reminiscencjach skupiłem się dotychczas na roku 2010, nie wspomniałem więc Wam skąd ja – rodowity warszawiak, urodzony na Wołowskiej, wychowany w Łazienkach i Wilanowie, który całe życie przepracował w rodzinnym mieście, wziąłem się na „wsi spokojnej wsi wesołej” z której dziś piszę do Was moje wypociny.

Nieco wcześniej, gdy moja firma kręciła się lepiej niż dobrze, pieniądze spływały sobie spokojnym i całkiem sporym strumieniem a nowa towarzyszka życia skutecznie wybiła mi z głowy troski spowodowane przez poprzednią, na wszelki słuczaj uznałem za celowe kupienie kawałka ziemi w okolicy gdzie wynieśli się moi rodzice po przejściu na emeryturę. Miałem spokojnie i powoli przygotowywać zakupioną ruinę na przyjęcie mnie w czasie, gdy przypadnie mi w udziale słodkie życie emeryta. Stawiałem na „wesołego siedemdziesięciolatka”.

Może by tak i było gdyby nie księgowość.

Radosną egzystencję zakłócały tylko kłopoty z kolejnymi wynajmowanymi firmami buchalteryjnymi. W okresie przedwiejskim, w szczycie wydarzeń przy każdej rozmowie z księgowym moje ciśnienie przekraczało 200 na 150 i stan ten powoli się utrwalał. Próby leczenia przynosiły skutki grożące rozpadem mojego świeżutkiego i ulubionego związku… o zwykłym przeżyciu nawet nie wspomnę, uznałem więc, że jedynym rozwiązaniem sytuacji jest pieprznąć wszystko i przenieść się na zadupie, gdzie powietrze czyste, trawa zielona a wkurzać można się jedynie na budzącego skoro świt koguta. Korzyści w rodzaju posiadania magazynów, bazy materiałowej i technicznej etc. pomijam coby nie zaciemniać obrazu.

Naiwny mieszczuch przyszedłem szukać spokoju. Jak bardzo naiwny… wiedzą tylko ci którzy zrobili to samo.

Wieś kochani nie daje szansy ani na nudę ani na spokój. Na szczęście życie niesie ze sobą tyle radości, że kłopoty dają się przeżyć. Daleko nie szukając choćby dziś…

Lednie skończyłem pisać smutny tekst o chorobie ciotki i łyknąłem codzienną porcję znieczuleń (gdzie te piękne czasy gdy służył mi do tego Ballantines), zadzwoniła do mnie moja najstarsza (stażem oczywiście) przyjaciółka poruszona moimi wypocinami. Wysłuchała opowieści o chorobie po czym opowiedziała mi jak to jednej z jej klientek, śmiertelnie chorej na raka trzustki, na wizycie kontrolnej lekarz zalecił wakacje nad morzem. Na pytanie dlaczego morze stwierdził:

– tam najłatwiej przyzwyczajać się do piachu.

Uśmiałem się a pikanterii anegdocie dodał fakt, że opowiedziała mi go Zośka zaraz po tym jak oświadczyłem, .że chciałbym jeszcze chociaż tyle pożyć, żeby wyskoczyć na wczasy do Chorwacji, gdzie mój brat kupił sobie dom … prawie na plaży.

Stawiam na to, że ciąg ten jest nawet lepszy od stwierdzenia pewnej pani w „Szkle kontaktowym”, że imieniny osiemdziesięciolatka to właściwie stypa… tylko nieboszczyk jeszcze żywy, z czego uśmieliśmy się z moim 86 letnim ojcem i 81 letnią matką raptem dzień wcześniej. Przebija go może tylko stwierdzenie recepcjonistki w szpitalu onkologicznym, która gdy się o coś zbyt energicznie dopytywałem przy przyjmowaniu mnie na oddział stwierdziła:

– Co się pan tak denerwuje. Przecież jest Pan już na ostatniej prostej.

I jak tu moi drodzy nie cieszyć się z życia… nawet wtedy gdy:

– wczoraj zepsuła się elektryka w mojej, wiernie mi dotąd służącej Skodzie. Sąsiad – właściciel warsztatu samochodowego po mojej prośbie o pomoc i stwierdzeniu, żeby przyśpieszył decyzję bo bóle mam takie, że się za chwilę przewrócę, odwrócił się plecami i poszedł witać bodaj trzecich już klientów a ja zrezygnowałem i wróciłem do domu myśląc po drodze jak do cholery dojadę za 4 dni na konsultację i badania. Dobrze, że na jakiś słup nie wpadłem… hahahahahaha

– przyjechałem do domu i wypuściłem z samochodu moją psią miłość, co tu kryć… sypiającą ze mną od urodzenia – to jest nomen omen przez ostatnie 10 lat, która po tym jak wykurowałem ją z ropomacicza (4 lata temu na zad), doprowadziłem do tego, że jej jelita znów zaczęły pracować (2 lata) znów przestała jeść i zaczyna słaniać się na nogach.

To, że właśnie zadzwoniła żona, że mam po nią wyjechać po zmroku… tak, tak… ona oczywiście wie, że nie mam świateł w samochodzie i po ciemku jeździć nie mogę… ale spóźniła się na pociąg – to już pominę bo o czym tu gadać.

Ano właśnie. Wspominałem Wam już, że mam zaćmę… na jedno oko widzę co prawda niewiele ale drugie jest nieco lepsze i jazda po ciemku to dla mnie lepszy ubaw?????

I niech mi ktoś powie, że życie nie jest piękne i pośmiać się nie ma z czego!!!!! Mam tylko nadzieję, że mój rak śmieje się razem ze mną. W końcu jest mój.

Kończę. Boli cholera ale nie martwcie się. Jak pisał kiedyś Wolski:

wasz ulubiony CIĄG DALSZY na pewno nastąpi.

No chyba że… wypadki chodzą przecież po ludziach. Niby póki co mnie omijają ale…

Pozdrawiam serdecznie i śmiejmy się póki możemy.

Rakiija.

Jarosław Wocial – z cyklu Rakiija – odcinek 2

03.01.2020

RAKIIJA II

Wiecie „CO” – poczytajcie „JAK”.

 

Rok 2010 nie zapowiadał się jakoś szczególnie.

Wielbiciele Denikena opowiadali co prawda coś o końcu świata przewidywanym przez Majów na 2012… a jak wiadomo nawet dinozaury nie wyginęły z dnia na dzień i nawet koniec świata to proces, który trochę trwa – ale kto by tam słuchał nawiedzonych.

Astronomowie opowiadali o jakiejś komecie zbliżającej się do ziemi, która miała pizdnąć w nas i proroctwo Majów zrealizować – ale kto by tam słuchał astronomów.

Jak inni szykowałem się więc na kolejny fajny i dobry rok jakich w tym czasie przeżywaliśmy wiele po wejściu do UE, rozkręceniu gospodarki i stworzeniu podstaw demokracji. Tymczasem… niewinne ostrzeżenia okazały się groźniejsze niżby ktoś przypuszczał.

Kometa co prawda nie jebła w ziemię niszcząc nas i cywilizację. Zniknęła jakoś z pola widzenia choć z perspektywy lat wydaje mi się, że była tym co starożytni grecy określali mianem „puszki Pandory”. Rozleciała się gdzieś przed nami i walnęła w ziemię całą swoją plugawą zawartością, uszczęśliwiając nas bałaganem, pomięszaniem pojęć i zniszczeniem zasad, którymi dotychczas się kierowaliśmy.

Tak czy siak… zaczęło się.

 

W 2010 roku zawalił się świat w którym żyłem… choć wtedy jeszcze zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Przede wszystkim spalił mi się dom. Nie mnie pierwszemu i na pewno nie ostatniemu ale… Pożar domu zniszczył moje marzenia o farmie na której miałem spędzić resztę życia, hodując zwierzęta i ciesząc się z ludzi. Wraz z nim szlag trafił także budowaną od kilku lat firmę – spaliło się wyposażenie biurowe i hmmm – znaczny zapas gotówki. Jedno zwarcie i z dymem poszły praca, mieszkanie i marzenia.

Nie wiem jaki wpływ pożar miał na moje zdrowie… ale tak się jakoś stało, że w tym samym czasie niewinny polipek na kiszkach zaczął ponoć budować nową strukturę zwaną potocznie rakiem. Widzieć tego nie widziałem… niemniej dziś dowiedziałem się, że moje raczysko ma coś około 10 lat. Matematykiem być nie trzeba.

 

Pożar miał także inne konsekwencje dotykające mnie do dziś, których raczej bym się nie spodziewał. O wszystkich pisać nie będę, ale jednego sobie nie odmówię.

Miałem otóż w spalonym domu telewizję satelitarną. Jak się domyślacie spaliła się ona jak wszystko inne, ale przez nią dziś komornik zabiera mi samochód. Niemożliwe? Możliwe, możliwe. Choć jak się domyślacie miałem wtedy co robić nie zapomniałem także o Polsacie. Najpierw dzwoniłem a później pisałem do tej szlachetnej firmy, że uprzejmie proszę o zawieszenie naliczania opłat za TV Sat jako, że nie mam nie tylko telewizora, dekodera i anteny ale nawet prądu coby to wszystko odpalić. Za coś z czego nie mogłem korzystać oczywiście nie płaciłem. Ja atakowałem solorzowców coby mi wyłączyli a w tym samym czasie oni straszyli mnie, że jak nie będę płacił to… wyłączą. Taki paragraf 22 w naszym wydaniu.

Zabawa trwała kilka miesięcy. W końcu przestali się czepiać i nawet przestali żądać ode mnie zwrotu spalonych urządzeń.

Może byłby to koniec historii… gdyby nie handel długami. Po kilku latach Polsat sprzedał mój „dług” jakimś złodziejom. Dalej już norma. Idiotyzm pod tytułem E-sąd, o którym nawet nie wiedziałem w którym o przedawnieniu musiałbym poinformować sąd – jako, że sam o tym nie wie… nakaz zapłaty… obliczenie wszystkich wydłubanych z nosa kosztów i… Dziś komornik przysłał mi pismo, że przyjdzie mi do obory i będzie zabierał. Szczególnie ostrzy sobie ponoć zęby na moją 12 letnią skodę, ale w końcu łóżko rodziców też może zabrać.

 

W tym samym czasie… mój Ojciec miał udar – malutki był i tylko trochę równowagę mu zakłócił to i sensacji nie wzbudził a moja Matka miała kłopot z wstaniem z krzesła – kto by się tam takimi pierdołami przejmował nie doceniliśmy tego wówczas i my. Małe i duże sprawy i cholera wiedziała, że świat mi się własnie walił i leży do dziś.

A rak… przez nikogo nie niepokojony – spokojnie sobie rósł.

 

Moje bóle nie warte by były pewnie waszej uwagi, gdyby nie to, że katastrofa dotyczyła także tego większego świata w którym wszyscy żyjemy. W naszym pięknym nadwiślańskim kraju sprawa się rypła za sprawą jednego samolotu. Tydzień po pożarze mojej chałupy doszło do katastrofy smoleńskiej. Spowodowała ona poważniejsze skutki niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie wyginęła w niej elita naszego narodu zginął za to jeden człowiek, co zachwiało równowagą tak bardzo, że nasz spokojny światek rozpadł się jak domek z kart… ale o tym to już innym razem.

Rak sobie przypomniał, że solpadeiny jeszcze nie brałem.

Do następnego spotkania więc ze mną i moim towarzyszem.

 

Jarosław Wocial

Jarosław Wocial – w cyklu Rakiija. Inauguracja

Zapraszam Państwa do śledzenia wyjątkowej relacji z życia wziętej. Opisanej przez człowieka, który potrafi wykorzystać bogate słownictwo języka polskiego, by w odpowiedniej formie i bez zapędzania się w barokowe zawijasy, dać świadectwo prawdzie.

Jarosław Wocial prezentuje swoją opowieść osobiście i bez autocenzury

02.01.2020
RAKIIJA
Witajcie moi drodzy.
Od dawna już nie piszę tu tekstów merytorycznych (ostatni mniej więcej taki zamieściłem bodaj w 2017 roku) co wywołało jak słyszałem powszechny płacz i lament.
Zrozpaczeni postoczytacze otwierając swoje komputery z nadzieją wpadali na moje konto w poszukiwaniu światłych komentarzy i złotych myśli i… srodze się rozczarowywali. W świat poszła ponoć opinia wygłoszona na mój temat w wieku lat bodaj siedmiu przez wnikliwą obserwatorkę czynionych przez bachory postępów – nauczycielkę początkową o moich potencjalnie sporych możliwościach i niewątpliwym lenistwie.
No cóż…. i wtedy i teraz była ona mocno krzywdząca. Po cichu przyznam się Wam, że prawie sam w nią uwierzyłem… mimo oczywistych faktów. Dopiero przypadek pozwolił mi otrząsnąć się z tych obraźliwych przypuszczeń.

 

Rolę tego „przypadku” los wyznaczył awanturze domowej. Pewne znane mi małżeństwo tak mocno wyrażało odmienność swoich poglądów, że sprawa zakończyła się rozwodem. Dociekliwsi zapytają zapewne – co ma piernik do wiatraka… ano ma.
Skutkiem tej awantury straciłem lekarza. Mój wybraniec musiał zmienić mieszkanie, pracę i miasteczko, w którym udzielał mi porad. Złego słowa na niego powiedzieć nie mogę – Rodzicami zajmował się dobrze, pogadać się z nim dawało a nawet pośmiać. Niestety jak to określiła jedna ze znajomych: cechowała go pewna nonszalancja. Dzięki niemu co roku kontroluję czy torbiel na nerce jeszcze jest tylko torbielą… ale na inne narządy uwagę zwracał jakby mniejszą. Do szczegółów wrócę później – dają one materiał do przemyśleń. Na dziś wystarczy, że mój ulubiony przychodniany gawędziarz zostawił mnie, żonę i dzieci na pastwę losu.

 

Pastwa jak to pastwa – miła nie jest, więc lekko zdegustowany poszedłem do ZOZ celem zmiany wybrańca pierwszego kontaktu. Tu los wreszcie przypomniał sobie o mnie… albo ten, który po pożarze, upadku firmy i innych katastrofach z uśmiechem twierdził: – „bo ja coś ciebie nie lubię”, najwyraźniej zaspał. Prze czysty przypadek los pchnął mnie w ręce pani dr. Anny Pałdyny. Wielbicieli RODO informuję, że ochronę danych mam gdzieś. Jeśli przeżyję ten rok zawdzięczać to będę tej lekarce.

Na pierwszej wizycie pani doktor obmacała mi brzuch, zmierzyła ciśnienie i stwierdziła:

– Panie Jarku… ma pan ciężką anemię (skierowanie na badanie krwi z żelazem) jest pan odwodniony i cholera wie jak pan się jeszcze na nogach trzyma. Powinniśmy zrobić natychmiast transfuzję. A tak w ogóle ma pan raka. Tu jest skierowanie na gastroskopię, kolonoskopię i plastry przeciwbólowe. Worek na razie powinien wystarczyć.

Dziś mam już pewność, że wszystko co mówiła jest prawdą. Mój raczek ma ponoć 10 lat i prężnie się rozwijał nie niepokojony przez nikogo. Biorę taką ilość środków przeciwbólowych, że głupieję od nich i pisać nie mogę… albo spinam się i nie biorę, ale wtedy z bólu myśli gdzieś uciekają. Nie szkodzi. Obserwacja naszej „ochrony zdrowia”, procedur (ponoć przyśpieszonych) onkologicznych, postaw ludzi wobec wydarzeń i kilku innych pierdołów warta jest podzielenia się z Wami. Sprężę się i popiszę – może dam Wam okazję się pośmiać. Sam – mimo wszystko bawię się doskonale. W końcu za mało moi zostało, żeby sobie robić z resztek życia piekło.
Jak tylko dam radę usiąść napiszę jak przebiegała moja rakija.
Do następnego razu.

Jarosław Wocial