Żeby zobaczyć ustawę antyaborcyjną w pełnym kontekście, a jeszcze do tego próbować zrozumieć co spowodowało jej pojawienie się w XXI wieku, w środku zjednoczonej Europy, będziemy musieli cofnąć się do miłych złego początków, czyli do pierwszej Solidarności i Komitetu Obrony Robotników, do przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W tamtych czasach bowiem rozpoczęła się deprywacja państwa, która po 1989 roku objawiła się w postaci pełzającej klerykalizacji, a po drodze wydała na świat ustawę antyaborcyjną, która jest owocem gwałtu na świeckim państwie. Wiadomo kto życzył sobie prawnej ochrony życia od poczęcia, nie wiadomo tylko dlaczego.
Jeszcze w PRL-u…
Kościół Katolicki w Polsce obserwuję od schyłku lat siedemdziesiątych zeszłego wieku i przyznam, że w ciągu kilku dekad moja ocena tej instytucji ulegała płynnej korekcie. W PRL-u wszyscy byliśmy dość zgodni co do tego, że rozdział kościoła od państwa, to norma społeczna XX wieku. To stwierdzenie nie oddaje prawdy tamtych czasów. Powiem więc inaczej – ten rozdział był tak oczywisty, że nie musieliśmy nawet na ten temat rozmyślać. Świeckie państwo nie stało nigdy na przeszkodzie, by wszyscy – ateiści, katolicy, innowiercy, agnostycy – nie wyłączając trzeźwo myślących historyków, racjonalistów i materialistów – nie podejrzewając co się święci – byli dumni z papieża Polaka.
Na początku lat osiemdziesiątych zaczęła mi pikać czerwona lampka ostrzegawcza. Ktoś powiedział mi na ucho, że ksiądz Jerzy Popiełuszko był na dywaniku u swojego biskupa i dano mu do zrozumienia, że za swoje, kontrowersyjne msze za ojczyznę będzie, w razie czego sam odpowiadał, ergo, nikt z biskupstwa nie będzie go chronił – krótko mówiąc – jak mu się noga powinie – może liczyć tylko na siebie. Byłam wtedy studentką, a więc młodą, niedoświadczoną życiowo ignorantką, do tego kiepsko znałam historię kościoła, więc informacja ta wstrząsnęła mną do głębi.
Mniej więcej w tym samym czasie przeczytałam wiersz Anki Kowalskiej pt. Zdrada, który autorka napisała pod wpływem lektury Tez Prymasowskiej Rady Społecznej w sprawie ugody społecznej. Dokument ten był publikowany i komentowany, w swoim czasie w prasie zachodniej. Dziś trudno do niego dotrzeć, ale trafiłam na rękopis prymasa Glempa, stanowiący coś w rodzaju osnowy przyszłego dokumentu, jaki stworzyła Rada Prymasowska. Nie mogę opublikować tego dokumentu bo jest obwarowany jak twierdza tu: Biblioteka Cyfrowa Ośrodka KARTA – Notatka zawierająca tezy pryma… http://www.dlibra.karta.org.pl/dlibra/doccontent?id=41792
Anka Kowalska
Zdrada
To nie Ty
Panie
wzywasz ich ustami
abyśmy dusze oddali na przemiał
nie Ty kładziesz swój podpis
pod cyrograf z diabłem
nie Ty ściskasz mu pazur
nie Ty głaszczesz ogon
Nie Ty okadzasz zbrodnie
nie Ty chcesz ofiary
z jedynego co mamy wobec luf:
sumienia
nie Ty chcesz nas uwalniać za cenę niewoli
święcąc wodą święconą pętlę dla głów naszych
Więc módl się dzisiaj Panie za Twych infułatów
bo nie wiedzą co czynią
nie słyszą co mówią
Bo chyba przecież nie wiedzą co czynią
bo chyba przecież nie słyszą co mówią
gdy w karmazynach fioletach łańcuchach
płoszą ślad Twego szeptu
uwięzły pod żebrem
gdy palec ostrzegawczy podnoszą przed dziećmi
bruk rwącymi w bezsilnej obronie przed życiem
w którym już ani szept Twojej –
tylko krzyk zdradzonych
maj 1982
z tomu „Racja stanu. Wiersze z lat 1974-1984” (II obieg wydawniczy; Przedświt Warszawska Niezależna Oficyna Poetów i Malarzy 1985)
Komuś, kto nie żył jeszcze w tamtych czasach, może wydawać się dziwne, że część solidarności podziemnej tak źle odebrała intencje kleru. Reagowali tak ci, którzy, nie skażeni jeszcze politycznym cynizmem, doznali dysonansu poznawczego – spodziewali się bowiem po władzach kościelnych postawy a’la Jerzy Popiełuszko – bliskiej ludziom pracy i bojownikom o wolność i prawa człowieka – a zobaczyli prawdziwe oblicze i oportunizm kościoła. Ostatecznie obie strony – rządowa i społeczna – musiały zaakceptować obecność kościoła podczas wszystkich etapów negocjacji, w charakterze obserwatora, który nie stoi po żadnej stronie, nie bierze za nic odpowiedzialności oraz za nikogo nie ręczy.
Natomiast z dzisiejszej perspektywy, gdy popatrzymy na Polskę przez pryzmat skutków obecności kleru przy okrągłym stole, widzimy że tamto zdziwienie i rozczarowanie, choć miało swoje źródło w młodzieńczej naiwności, było też prawidłową intuicją, jakiej wciąż brakuje podrasowanym, cynicznym politykom władz kolejnych kadencji. Wolą oni chadzać pod rękę z biskupami i handlować z nimi naszym życiem, niż wziąć odpowiedzialność za rozwój tego społeczeństwa.
Powiedzmy sobie wprost – KRK zawsze stoi po swojej własnej stronie i dba o swoje i tylko swoje interesy. Jego polityka zasadniczo się nie zmienia. Zmieniają się tylko okoliczności geopolityczne i nazwy partnerów jakich używają dla osiągania swoich celów.
Po transformacji – czas na zły dotyk.
I, jak wtedy władze PRL-u, tak i wszystkie one po 1989 roku, dają się wodzić za nos kościołowi katolickiemu. Moim zdaniem mylą się i robią wielki błąd, lekce sobie ważąc edukację społeczną obywateli do demokracji bezpośredniej. To nie kler powinien być partnerem w prowadzeniu polityki wewnętrznej, ale wyłącznie obywatele, zachęcani w samorządach do ogarniania wszystkich obszarów aktywności społecznej. Tymczasem wszędzie tam, gdzie powinni być społecznie zaangażowani obywatele, tkwią, czasem doskonale zamaskowani, akolici kościoła katolickiego, którzy mają gdzieś interes społeczny – dla nich ważny jest tylko interes kościoła i ich własny przy okazji. Służalczość i oportunizm zwykle tworzą nierozerwalną parę.
Układ sił jaki mamy w Polsce po transformacji, jest dalszym ciągiem okrągłego stołu i polega z grubsza na wzajemnym szantażu między uczestnikami gry politycznej. Prymitywne i patologiczne przekonania jakie materializują się w praktyce politycznej jako: władza dla władzy, kolesiostwo, nepotyzm i kruk krukowi oka nie wykole – paraliżują postęp i sprawiają, że zamiast likwidować problemy, tworzy się ich coraz więcej i więcej. Społeczeństwo jest w tej rozgrywce pionkiem, przedmiotem, stadem – sheeple, które rozbiegło się po halach i dopóki ma zieloną trawkę do żucia, to o nic się nie martwi.
Przyzwolenie na klerykalizację, czyli oswajanie ofiary.
Z początku, dość łatwo mogłam przewidzieć skutki powieszenia symbolu wiary katolickiej w sejmie, ale to czego się nie spodziewałam to brak reakcji obywateli na ten fakt. Mówiłam wtedy, że to bardzo niedobry krok i, że zapłacimy za to wysoką cenę. Z dzisiejszej perspektywy może się wydawać to nieprawdopodobne, ale uwierzcie – reakcje na moje, tak wyrażone przepowiednie, były za każdym razem takie same i brzmiały – cytuję –
A co ci przeszkadzają krzyże!
I nie mówili tak katolicy, o nie! Tak w obronie krzyża stawali ludzie niepraktykujący, niewierzący, racjonaliści i inteligencja akademicka. Do pewnego momentu wszystkie zdarzenia mieściły się w mojej wyobraźni i widziałam ich logiczny związek przyczynowo-skutkowy, co przypominało katastrofę, wyczarowaną z kostek domino w holu jednej z nowojorskich galerii handlowych w latach osiemdziesiątych.
Ale potem, a dokładnie od czasu pojawienia się wypowiedzi Wandy Półtawskiej na temat roli kobiety we współczesnym świecie oraz inicjatywy znanej pod nazwą Deklaracja Wiary Lekarzy Katolickich, autorstwa tej samej pani, poczułam, że logika już nie wystarczy by przewidywać ciąg dalszy zmian w Polsce oraz, że życie społeczne przesycone jest wszechobecnym absurdem.
Byliśmy świadkami narastającego podskórnie terroru religijnego, który przejawiał się z początku jedynie w nietolerancji światopoglądowej typu soft. Ktoś niewierzący wylatywał z etatu na uczelni, by zastąpił go ktoś o odpowiedniejszych korzeniach. Jakiś spektakl teatralny wylatywał z programu festiwalu, bo podobno wierzący, którzy go nie widzieli, poczuli się obrażeni. W konstytucji ożywa ochrona uczuć religijnych. Ale jeszcze nikt nikogo za ateizm nie pali na stosie.
Ciągłe przesuwanie granicy między tym co jesteśmy jeszcze w stanie tolerować, a tym co uznajemy za niedopuszczalne, to był kolejny etap oswajania nas z wypasionymi ambicjami KRK, ergo, to co jeszcze wczoraj wydawało się niemożliwe – dziś okazywało się jak najbardziej naturalne.
Cokolwiek byśmy nie myśleli, jakiekolwiek byśmy nie mieli przekonania i cokolwiek byśmy nie twierdzili – wczoraj – następnego dnia życie weryfikowało to, jako naiwne bajki z mchu i paproci. Po aferze Chazana, Naczelna Izba Lekarska zaatakowała temat klauzuli sumienia, które to sumienie obowiązuje wyłącznie w wydaniu katolickim. Zapragnęli pracować pod jej dyktando także farmaceuci, rzeźnicy, strażacy, stolarze, recydywiści i zapewne cykliści także. Przynajmniej niektórzy z nas zaczęli orientować się, że społeczeństwo zostało poddane procesowi gotowania żywej żaby… Znacie tą paralelę, nie będę jej tłumaczyć.
Kiedy czwarta władza się sprzedaje.
Zakrojony na wielką skalę eksperyment społeczny – zmiana ustroju państwa z świeckiego w konfesyjny – nie byłby możliwy bez udziału mediów, zarówno tych publicznych, jak i prywatnych. Pierwszy krok w złą stronę polegał na przyjęciu ideologii neoliberalnej w finansowaniu kultury z jego naczelną zasadą, że każdy podmiot musi się sam wyżywić. Stacje prywatne zdziadziały, podsuwając badziewną rozrywkę, mało wymagającemu, za to masowemu widzowi; publiczne – karmiąc odbiorców polityczną propagandą, która groteskowo udawała debatę społeczną.
Z mediów publicznych zniknęła po cichu misja społeczno-edukacyjna, a zastąpiła ją agenda kościoła katolickiego. Rozpoczęto dewastację efektów pracy poprzedniej ekipy obsługującej państwowe media – innych wtedy nie było . Nowi dyrektorzy programów jedynki i dwójki bez większych oporów dopuścili do wytępienia wyrobionego widza i odbiorcy kultury masowej na dobrym poziomie, oraz kultury wysokiej, wymagającej wiedzy. Zastąpił ich, produkowany masowo wtórny analfabeta , wyhodowany na prostych i prostackich programach rozrywkowych, publicystycznych i pseudoedukacyjnych, na niskobudżetowych produkcjach filmowych, serialach typu „Plebania” czy „M jak miłość” i generalnie na ofercie nie wymagającej niczego, nawet zbytniej uwagi widza.
Ponieważ praca w mediach jest w Polsce już od wielu lat ściśle związana z władzą polityczną, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji bez przeszkód mogła wpływać na obniżenie poziomu merytorycznego nowych produkcji, prezentowanych w stacjach publicznych, co sprowadzało się do maksymalnego uproszczenia przekazu. Na efekty nie czekaliśmy długo. Odbiorca odcięty od dobrych źródeł, powoli lecz nieubłaganie stawał się biernym zjadaczem papki propagandowej. Z rozumnego i krytycznego, stał się apatyczny i emocjonalny – nie wie, nie rozumie, ale za to czuje, że wie i rozumie.
Na Uniwersytecie Otwartym UW, w ramach cyklicznych debat, w marcu 2010 roku, dyrektor Katarzyna Lubryczyńska zaprosiła przedstawicieli różnych środowisk opiniotwórczych i kształtujących poziom dialogu oraz jakość relacji społecznych, by zadać im pytanie na temat głupienia społeczeństwa – interesowały ją przyczyny i kwestie odpowiedzialności za taki stan rzeczy.
Dyrektor Uniwersytetu Otwartego Uniwersytetu Warszawskiego
Katarzyna Lubryczyńska
Nad debatą cały czas wisiało pytanie – kto odpowiada za to, że przestano dbać o rozwój widza, o jego przygotowanie do odbioru kultury wysokiej, że pozwolono by się zdegradował i ostatecznie stał wtórnym analfabetą. Dziennikarz, popularny i ceniony w niektórych kręgach, za niski poziom oferty w TV usiłował zwalić winę na samych widzów, twierdząc, że oferta jest robiona pod ich potrzeby. Pewnie nigdy nie słyszał o tym, że potrzeby należy kształtować, podsuwając bardziej wymagającą ofertę. Edukacja społeczna wymaga odpowiedzialnych działań – także tych podejmowanych przez media. Dysponując szerokimi możliwościami, media powinny kształtować dobry gust, zdrowy styl życia, i rozbudzać wyższe potrzeby właśnie. I wydawać by się mogło, że to właśnie robią – tylko, że jakoś bardzo na opak i wyłącznie na potrzeby tzw. rynku zbytu.
Ów dziennikarz pominął, że obecny widz, to produkt, bardzo złej oferty TV, przez ostatnie dwie dekady. I to nie odbiorcy wymyślili, że słupki oglądalności będą decydowały o tym, co znajdzie się w tzw. ramówce. Słupki oglądalności to patent neoliberalnego sposobu myślenia o kulturze i edukacji. Dodajmy, że patent ten ledwo działa w krajach bogatych w tradycje demokratyczne, gdzie ważnym elementem, gwarantującym sens istnienia tego systemu, jest świadomie edukowane społeczeństwo obywatelskie.
Z ramówki obydwu kanałów TV publicznej zniknęły wszystkie ulubione programy dla wyrobionego intelektualnie i wymagającego widza, a w to miejsce zaczęto emitować womit serialowy i gadające głowy propagandy rządowej wszystkich opcji, które rządziły po transformacji. Media z czwartej władzy stały się tubą kościoła katolickiego i rządową szczujnią propagandową.
Przy czym nigdy nie dowiemy się kto, i czy w ogóle ktoś, z zarządu RiTV próbował bronić praw obywateli do rzetelnej informacji w mediach, które sami utrzymujemy z podatków. Wiadomo tylko, że instytucja ta ma w statut wpisaną misję ochrony wartości chrześcijańskich – pojęcie o płynnym znaczeniu, nadinterpretowane i wykorzystywane, by pokryć braki w zakresie kompetencji.
Skończyły się publiczne debaty, komentarze specjalistów od polityki, kultury czy gospodarki. Skończyły się programy edukacyjne, filmy popularnonaukowe, dobre kino i teatr telewizji. Reportaże i wiadomości pełne faktów. Rozrywka sprowadza się do gier losowych, kucharzenia, podglądania zamkniętych w jednym domu ludzi, albo szukania żony dla rolnika.
W serialach emitowanych codziennie, amatorzy klepią teksty napisane na kolanie poprzedniego wieczoru, na zakrapianej imprezie, przez sfrustrowanego reżysera. W antraktach tłumaczą, najwyraźniej całkiem już zidiociałym widzom, jak powinni rozumieć to, co właśnie zostało powiedziane. To gorsze jest od śmieszków w tle emisji, w amerykańskich programach rozrywkowych.
Nie zobaczymy też kabareciku Olgi Lipińskiej, Kabaretu Starszych Panów ani teleturnieju Wielkiej Gry. Nikt nie opowie nam o trudnej w odbiorze sztuce współczesnej i nie pokaże nam czym się różni dobra architektura od stawianych wszędzie Gargameli. Zaorano tym samym media, a zrobili to politycy, którzy nie szanują obywateli, nie dbają o nich i jedynie pragną się nimi posłużyć.
Młodzi uciekli do sieci, a w ślad za nimi powędrowali tam specjaliści od propagandy i dezinformacji. Coraz większy krąg moich znajomych w ogóle nie ogląda TV, nawet nie posiada już odbiornika. Pod przymusem złego prawa musimy wszyscy płacić na utrzymanie tego giganta-producenta kłamstw oraz nadużyć formalnych i propagandowych. Dlaczego nie jest to temat prywatnych rozmów między nami, podatnikami? Nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Nie ma się co czarować – nasze społeczeństwo nie było nigdy jeszcze edukowane społecznie i do demokracji nie miało szans dojrzeć, tym bardziej przy tak żenującym poziomie przekazu medialnego. Wieloletnie zaniedbania w tym zakresie skutkują dziś tym, że TV jest albo nieobecna w domach, albo jest źródłem frustracji i irytacji, a duża wciąż rzesza biernych odbiorców tępieje na coraz głębszych poziomach.
Wyprodukowano w ten sposób widza nowej generacji, który łyka i przyjmuje wszystko bez należytej weryfikacji. I nic dziwnego – żeby weryfikować, trzeba mieć dużo czasu i umiejętności. A tego nikt nie uczy w szkole, nie wspominając już o chronicznym braku czasu. Ludzie próbują ogarnąć swoje życie na poziomie ledwie egzystencjalnym, bo już na kulturę nie ma ani czasu, ani wystarczających środków w domowym budżecie. Tak się zamyka kwadratura koła. Jedno pchnięcie kijem w szprychy, względnie dobrze działającej instytucji i cała nadbudowa wali się z hukiem, niczym WTC.
Kwestia odpowiedzialności za słowo.
Media kłamią. Znamy to stwierdzenie i zgadzamy się z nim, ale generalnie nadal przyjmujemy do wiadomości to co się w nich pisze, mówi czy pokazuje. Działa tu prawdopodobnie, mocno zakodowane w naszej podświadomości przekonanie, że jeśli ktoś mówi do nas ze szklanego ekranu, to musi być automatycznie mądrzejszy od nas i naszego sąsiada. Podobnie działa tytuł naukowy przed nazwiskiem i choćby to był ks. prof. teologii, będziemy traktować go z należytym szacunkiem, nawet wówczas, gdy będzie mówił niewiarygodne bzdury.
Docierające do nas informacje, to zwykle mocno zniekształcone treści, w których jest minimum informacji i maksimum interpretacji i emocji. Dla dzisiejszych fanów Radia i TV to w zasadzie bez znaczenia, bo przyjmują bezkrytycznie to, co styka z ich przekonaniami albo wyszło z ust ulubieńca celebryty czy innego eksperta od wszystkiego i wtedy w zasadzie też jest obojętne co plecie. Ostatecznie po tylu latach kręcenia kota za ogon, jako społeczeństwo nie mamy już krzyny zaufania nie tylko do mediów, ale i do tych co w nich monologują. Stare i niemodne już założenie, że mówcy mają głęboko uwewnętrznione poczucie odpowiedzialności za słowo, jest z gruntu fałszywą dziś tezą.
Cóż robi poważny człowiek wobec tak powalającej ignorancji? Zajmuje się czymś ciekawszym, pożyteczniejszym – ogarnia swoje życie, zajmuje sobą i ucieka jak najdalej od tego politycznego targowiska głupoty. Mamy prawo czuć się głęboko rozczarowani tym, co od lat uprawiają media, politycy, biskupi KK, oraz wszelkiej proweniencji autorytety moralne, także cała grupa mieszcząca się w pojęciu elita akademicka. Mam na myśli manipulacje medialne, edukacyjne, kulturalne, historyczne, gdzie szerzy się ignorancja pseudonaukowa i słuszne przeświadczenie, że ciemny lud wszystko kupi.
Powyższe stwierdzenia brzmią niczym oskarżenie wszystkich obywateli, którzy mają wpływ na to, jak funkcjonują systemy w państwie, jak realizują się postanowienia konstytucji RP, jak działa prawo, jak przebiega edukacja i formowanie młodego pokolenia, do czego jest ono kształtowane i jak będziemy funkcjonować w przyszłości. Jest to też próba przypomnienia, że na elicie każdego państwa spoczywa odpowiedzialność za społeczeństwo. Zdając sobie sprawę z tego, jak to górnolotnie i nawet może patetycznie brzmi, od razu zastrzegam, że jeśli ktokolwiek czuje się dotknięty tak zarysowaną generalizacją, to radziłabym jak najprędzej się ogarnąć i zauważyć, że całe środowiska – pedagodzy, nauczyciele, prawnicy, lekarze, policjanci, żołnierze, politycy, samorządowcy i inni – żyją odklejeni od rzeczywistości, we własnej bańce, realizują własne interesy, a pojedyncze atomy z prospołeczną agendą giną, zanim ktokolwiek zdoła je usłyszeć.
Generalnie w tak zniszczonym społeczeństwie jak polskie, wszyscy zdają się zapominać, że – czy nam się to podoba czy nie – jesteśmy naczyniami połączonymi. Ergo, czy to będzie stado sheeple zbite w gromadę, czy też baranki rozbiegną się po halach – kiedy zabraknie im zielonej trawki, staną się niebezpieczną masą krytyczną. Drugą uwagę kieruję pod adresem nas wszystkich, zwłaszcza tych, którzy mają poczucie bezradności i doskwiera im świadomość braku wpływu na przebieg wydarzeń – zatomizowane społeczeństwo nie podskoczy zbyt wysoko aparatowi przymusu – to prawda oczywista – ale też żadna siła nie zdoła nad nim zapanować, gdy dojdzie do wzmożenia nastrojów przeciwnych władzom. Tak źle i tak niedobrze.
Zamykając wreszcie temat mediów, trzeba sobie powiedzieć, że one zawsze w jakimś stopniu prostytuują się z władzą i polityką, obecnie jednak robią to w sposób tak nachalny i prymitywny, że oczywisty nawet dla kompletnego neptyka. Paradoksalnie jednak, ewidentne kłamstwo jest mniej toksyczne i niebezpieczne, niż półprawda, ubrana w skromną sukienkę, zapiętą pod samą szyję, na ostatni guzik. Bo trzeba być dobrze przygotowanym merytorycznie i uwrażliwionym na jej fałszywy wdzięk, by nie dać się zaciągnąć do bunkra wroga, rzucić na sofę i oddać w rozpustę romansu z władzą. Niestety problem ten dotyczy już wielu środowisk, które tradycyjnie cieszą się uznaniem, estymą i szacunkiem. I mówiąc władza, nie mam na myśli PIS-u…
W poszukiwaniu źródeł zepsucia.
Przysłowiowa już Matka Boska Częstochowska w klapie marynarki Wałęsy, oraz groteskowo wielki długopis z wizerunkiem Maryi, jakim Lech podpisał porozumienia gdańskie z władzami PRL-u, odczytywaliśmy jako prztyczek w nos, dany znienawidzonej, PZPR-owskiej władzy. Wtedy nikomu z nas, nawet mnie, nie przyszło do głowy, żeby krytykować Solidarność za takie niepoważne wygłupy.
Udział polskiego kleru i JP2 w transformacji nie podlega kwestii – takie są fakty. Mieliśmy je cały czas przed nosem. Wszędzie, gdzie miały miejsce jakiekolwiek rozmowy, gdzie dochodziło do porozumienia, gdzie tworzono historię – biskupi byli obecni. Przy czym należy wyraźnie powiedzieć, że ta wszechobecność duchownych i pontyfikat JP2, nie przesądza o tym jakie były rzeczywiste cele polityczne władz kościelnych, oraz jak obecność duchownych katolickich w tym procesie katalizowała sam proces.
Natomiast –
zaszczepienie i powielanie w świadomości społecznej,
przekonania o wielkim wsparciu kościoła, dla ludzi pracy
w ich walce o godność i prawa człowieka,
to początek patologii w stosunkach państwo-kościół katolicki
i nazywa się kłamstwem.
To nie jest popularny pogląd, ale dużo łatwiej o jego uzasadnienie dziś niż trzydzieści lat temu. I , mówiąc nawiasem, nie brzmi tak fałszywie jak inne twierdzenie, mocno lansowane ostatnimi czasy, mianowicie, że –
Caritas to instytucja charytatywna,
która pomaga biednym ludziom.
Na pewno z dzisiejszej perspektywy, ex post, możemy wiele wnosić na temat motywacji, stojących za polityką kościoła. Mamy do dyspozycji fakty, oficjalne wypowiedzi biskupów KEP, oraz protokoły Konferencji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Wiele prawdy kryje się w zakamarkach wszystkich obszarów życia publicznego i społecznego, dokładnie spenetrowanych i pod kontrolą kleru.
Zatem, przede wszystkim władze kościelne realizują swoją własną politykę. I, żeby było jasne – my, obywatele nie jesteśmy podmiotem jego troski. Podlegamy ciśnieniu jego narracji, manipulacji słownej, która, nota bene, przeradza się często w przemoc światopoglądową, ale jesteśmy w tych interakcjach jedynie przedmiotem obróbki.
Na masową skalę mamy z tym do czynienia, gdy słuchamy radia Maryja z rozgłośni toruńskiej, gdy podczas mszy odczytywane są listy pasterskie, dotyczące świeckich spraw publicznych, w szkole powszechnej podczas katechizacji, gdy księża katecheci straszą dzieci, barwnymi opisami cierpienia w piekle, jakie czekają ich rodziców, którzy nie chodzą do kościoła.
O takim drobiazgu, jak dyskryminacja mniejszości bezwyznaniowej, nawet nie warto wspominać. Kiedy mówi się o dialogu, to zaprasza się jedynie inne wyznania, tak jakby ateiści i agnostycy, którzy – nawiasem – nie są mniejszością, w ogóle nie istnieli. Chodzi prawdopodobnie o to, żeby utrwalać w społeczeństwie przekonanie, że życie bez wiary – w jakiegokolwiek boga – jest niemożliwe, a jeśli nawet, to jest pozbawione sensu.
Jeśli poprzez taką narrację, kościół sprawuje kontrolę nad źródłami swojego utrzymania – taca i nawet wysoko wyceniane usługi kościelne, takie jak chrzty, śluby, komunie, pogrzeby, egzorcyzmy, uroczyste poświęcenie takiej czy innej rury kanalizacyjnej – stanowi to jedynie dodatek na waciki. Główny ciężar utrzymania kleru w Polsce spoczywa na podatnikach i to niezależnie od ich światopoglądu – co w innych okolicznościach przyrody można by tolerować, ale nie w rzeczywistości, w której biskupi jawnie piętnują ateistów i agnostyków za nie podzielanie wiary w bogów, a władze zamiast pracować dla wyborców, dbają o dobrostan i poczucie bezpieczeństwa socjalnego władz kościelnych.
Jak władze PIS dbają o obywateli, którzy przychodzą ze swoimi palącymi problemami, mamy okazję ocenić choćby teraz, gdy trwa okupacja sejmu, przez grupę matek, opiekujących się na co dzień swoimi, niepełnosprawnymi, dorosłymi już dziećmi. W tej sprawie biskupi i posłowie mówią jednym głosem i mam nadzieję, że odpowiedzą za takie traktowanie problemów społecznych również razem przed Trybunałem Stanu. Poniżej cytata z Jacka Żalka:
Po tym, jak oni się zachowują, ci opiekunowie w Sejmie, jestem przekonany, że nie można dać im tej gotówki. Bo jeżeli jako żywe tarcze traktują swoje dzieci, to cóż dopiero…, a mogą zdarzyć się niestety zwyrodniali rodzice.Te dzieci, które czasami nie mają głosu, które są zamknięte, nie chodzą do szkoły – nie ma możliwości sprawdzenia czy te pieniądze zostały wydane na potrzeby tych dzieci, czy zostały w inny sposób wydatkowane na potrzeby opiekunów.”
Patologia władzy w tym kraju wynika z układu z kościołem katolickim. Z tego, że politycy są słabymi negocjatorami, że nie potrafią rozmawiać z kościołem z innej pozycji niż służalcza, że jak to niegdyś powiedział pewien mądry człowiek :
To, że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać.
/ Stefan Kisielewski#cytatywielkichludzi#cytaty# /
i w związku z tym nie mają czasu ani ochoty rozmawiać z obywatelami. Po co mieliby to robić? Rozwiązywanie problemów jest trudne, wymaga wiedzy i poświęcenia całej uwagi, bez gwarancji, że ktokolwiek to doceni w obecnym układzie politycznym. Kościół jest od pilnowania owieczek i zapanuje nad nastrojami w razie czego… W końcu za coś mu się płaci ten wysoki haracz.
Jeśli po tej ordynarnej i pełnej hipokryzji hucpie rządów POPIS-u, kolejny parlament nie postawi polityków przed Trybunałem Stanu, a kościoła nie zagoni z powrotem do kruchty, będzie to oznaka, że nic się nie zmienia. Będzie to sygnał dla wspólnoty europejskiej, że Polska nie ma potencjału do samostanowienia i siły, by się podnieść z najgłębszej zapaści instytucji Państwa. Jeśli kościół i politycy nie ogarną się wystarczająco szybko, pewnego ranka obudzą się z ręką w nocniku…
Ustawa antyaborcyjna – owoc niemoralnych stosunków państwo – kościół.
Zanim ujrzałam ustawę antyaborcyjną z dzisiejszej perspektywy i zanim zrozumiałam szeroki kontekst w jakim została pomieszczona, ciągle odnosiłam wrażenie, że nie tylko brakuje miejsca na taki wytwór chorej wyobraźni w XXI wieku, ale nie widziałam też absolutnie żadnych działań władz ustawodawczych, by realizować w praktyce ideę ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Wręcz przeciwnie. Atmosfera w Polsce zaczęła się wyraźnie psuć i odstręczać młodych od życia rodzinnego, o którym nota bene zaczęto opowiadać konserwatywne bzdury. Do tego dodajmy bezrobocie, degradację prestiżu wykształcenia wyższego, brak perspektyw na samodzielność finansową i zdolność kredytową, a zobaczymy, że polityka państwa w żadnym momencie nie miała na celu skłonić młodego pokolenia do podejmowania trudów rodzicielstwa.
Państwo, które autentycznie pragnie zachęcić młodych do rodzicielstwa, stwarza im do tego warunki. W Polsce od czasów transformacji mamy nieustający odpływ młodych, wykształconych ludzi do krajów UE, w poszukiwaniu chleba i dróg rozwoju. Ten statystyczny fakt jest obiektywną odpowiedzią na pytanie: jak władze w Polsce dbają o rozwój społeczny? Skoro wyjaśniliśmy już sobie, że rozwój społeczny nie jest ani priorytetem dla władz, ani przedmiotem sporów politycznych, zastanówmy się co w takim razie zajmuje parlamentarzystów?
I nie odkryję Ameryki jeśli stwierdzę, że władze w Polsce zajmują się wszystkim, tylko nie zarządzaniem i organizacją państwa prawa, do czego, nawiasem mówiąc, są powoływani co cztery lata, w formalnie demokratycznych wyborach. Chcę powiedzieć jedynie, że jeśli ktoś uprawia politykę dla władzy, a władzę traktuje jako środek na wyrównanie swoich deficytów życiowych, to nie spodziewajmy się, że nagle okaże się mężem stanu. Małe, niskie motywacje nigdy nie owocują polityką prospołeczną. A jedynie takie myślenie o społeczeństwie może prowadzić do jego rozwoju.
Prawo, które polega głównie na zakazach, kształtuje zdemoralizowanych niewolników, co najwyżej. Tacy obywatele nie stworzą społeczeństwa demokratycznego. Prawo, które uznaje człowieka i jego kompetencje do odpowiedzialnego życia, jest tym czego boją się politycy reżimowi, zwolennicy zamordyzmu i przemocy systemowej. Natomiast braki w zakresie kompetencji moralnych i etycznych w polityce, legitymizują wszystkie religie świata. A kiedy realną władzę przejmują ich pasterze, patriarchat zaciera ręce i patologie stosunków społecznych, bujnie kwitną na glebie, obficie nawożonej religią.
Z takiej właśnie relacji państwo /kościół, jaką usiłowałam nieudolnie tu opisać, urodziła się nam ustawa antyaborcyjna. Przypomnijmy – ustawa, która
nie wpłynęła na przyrost naturalny, nie ograniczyła aborcji, upokorzyła połowę społeczeństwa, odbierając kobietom prawo do podejmowania odpowiedzialnych decyzji, która nie dała gwarancji do przerwania ciąży w trzech, szczególnych przypadkach, uderzyła boleśnie w prawo kobiet do zachowania swojego zdrowia i życia, oraz w prawa pacjenta do rzetelnej informacji o stanie zdrowia. Można powiedzieć –
państwo i kościół spłodzili twór niezdolny do życia.
Amen.
Naturalne jest w tym miejscu pytanie – więc komu i do czego jest ona potrzebna? I o ile na pytanie komu znamy odpowiedź, o tyle nie zawsze jest jasne do czego… I tu pojawia się wiele spekulacji, od mizoginicznych korzeni, ukrytych pragnień biskupów by poniżyć kobiety, grzeszne burzycielki ich spokoju wewnętrznego i harmonii z bogiem, aż po równie absurdalne, sugerujące, że KRK poprzez kontrolę rozrodczości białych kobiet katolickich, marzy o hodowli białej rasy w wyścigu z – i w opozycji do – ciemnoskórych wyznawców Allacha, którzy przerażają katolików swoją wyjątkową płodnością.
Nad bardziej wyważoną odpowiedzią zastanowić się spróbuję w następnej części rozważań około aborcyjnych, na które już dziś zapraszam.
Elżbieta Kunachowicz
Kraków 06.05.2018
Gwoli przypomnienia*
2015-11-25/3 komentarze/w Blogi Szkiełko /przez Kuna
2017-07-23/20 komentarzy/w Blogi obserwator obywatelski /przez Kuna
Blog Obserwatorium na PA
Głupienie….
Wanda Półtawska o kobietach….
Martwe sumienie, martwa ustawa…