Wpisy Obserwatorium

Została wam tylko pozłotka…

*)

Jak to szło? „Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono”? Chyba tak. Polscy katolicy zostali sprawdzeni. Sytuacja na granicy białoruskiej i ukraińskiej to zwierciadło, w którym polscy katolicy mogli się przejrzeć, nawet i teraz nadal mogą to robić… Byłabym nieuczciwa, gdybym nie dodała, że wszyscy ludzie mogli i mogą to tak potraktować. Ale od kogoś kto uzurpuje sobie prawo do wyznaczania standardów moralnych, oczekuje się, że co jak co, ale sam je spełnia. Mylę się? I niech mi wybaczą wspaniałomyślnie ci, którzy wiedzą co to wiara w działaniu… Nie o nich mowa.

Mam znajomego, który przybliża mi historię, tłumaczy mi cierpliwie różne aspekty sytuacji państwa polskiego w dawnych, burzliwych wieka. Ostatnio, na moją prośbę, wyłuszczył mi sprawnie, dlaczego prawa człowieka wywodzą się z chrześcijaństwa. Prosiłam go o to, bo kiedy słyszę, że nie byłoby praw człowieka, gdyby nie chrześcijaństwo, ergo, prawa człowieka zawdzięczamy chrześcijaństwu, to gotuje się we mnie złość i czuję stanowczy sprzeciw. Ponieważ głowę mam otwartą, wysłuchałam cierpliwie wywody i musiałam się zgodzić.

Tak. Chrześcijaństwo zwróciło uwagę hierarchicznemu, patriarchalnemu światu na to, że KAŻDY człowiek jest wartością indywidualną, że wobec tego wszyscy ludzie są przed obliczem Boga równi. Tyle idea, tyle teoria, tyle utopijny mit założycielski religii miłości, jak zwykli mówić o niej chrześcijanie. Ale religia umarła. Umarła kilka wieków temu. Zamordowali ją sami hierarchowie…

Moi rodacy pracujący na granicy, rząd państwa, w którym się urodziłam, całe hordy trolli na FB udowodnili śmierć religii w spektakularny sposób. Nie można chyba mieć żadnych wątpliwości. Chrześcijaństwo w Polsce nie gości. Nie ma go w kościele, nie ma go w sercach wiernych, nie ma też go w szkołach, ani na ulicach. Są tylko klęczący i mamroczący coś pod nosem ludzie, którzy ostentacyjnie i rozpaczliwie udają chrześcijan. Nazywają się katolikami. Właśnie obchodzą święta, obżerają się tłustym bigosem, a wczoraj kłócili się przy wigilijnym stole, na którym – nie wszędzie, ale dość często – stoi nakrycie dla niespodziewanego gościa. Gość w dom – Bóg w dom?…  Nic z tych rzeczy. To tylko pusty symbol chrześcijańskiej miłości bliźniego.

 

 

I chociaż musiałam przyznać rację mojemu znajomemu historykowi, to jednak cały kościół chrześcijan nie ma żadnego prawa, w szczególności moralnego prawa, do zaszczytu posiadania palmy pierwszeństwa, gdy mowa o prawach człowieka. Już nie. Już nigdy tego prawa nie odzyska. Chrześcijaństwo jest martwe, a jego truchło dawno wyschło i przeszło w stan pełnej entropii. Czas pogodzić się z faktami i przestać mylić oprawę –  teatr, kuglarskie sztuczki, przebierańców i budowle z wieżami, zakończonymi symbolem krzyża –  z dziełem. Tak drodzy wierzący –  złota oprawa otacza pustkę.

 

 

Choć zdrowie jest bardzo ważne, życzę nam wszystkim, abyśmy jednak w przyszłym roku mogli życzyć sobie czegoś więcej…

 

 

 

*) Autorką obrazu „Eileen” jest poetka, tłumaczka i malarka  Elżbieta Kurowska. Dzieło wzięło udział w aukcji na rzecz uchodźców i ich dzieci. Zakupił go biznesmen z Gdańska za kwotę 6500 pln. Kwota ta w całości została przeznaczona na pomoc pięcioosobowej rodzinie irackiej, przebywającej wtedy w ośrodku w Białamstoku.

To jeden z wielu przykładów, przeczący temu co napisałam w felietonie… bo też felieton ten nie jest oskarżeniem rzuconym w twarz ofiarnych , przyzwoitych ludzi. Chylę przed nimi czoła. Jeśli ktoś poczuł się adresatem bolesnych stwierdzeń jakie w nim padły, powinien się zastanowić dlaczego tak się czuje.

 

KunaKraków2022

Zdarzyło się dwadzieścia dwa lata temu…

Było to dwadzieścia dwa lata temu…

Remember 1994 rok!

1994 rok

Moja najstarsza córka miała dwanaście lat, po niej druga córka lat dziewięć i roczny syn. Nadchodziły wielkimi już krokami święta bożego narodzenia A.D. 1994. Jak co roku, tradycyjnie przed świętami byłam rozbita, nie umiałam niczego ogarnąć, spóźniłam się z wysłaniem kartek świątecznych, nie zakupiłam jeszcze prezentów, nie zaplanowałam menu i chodziłam napięta jak struna. Mąż pracował jak najdłużej, byleby nie wchodzić mi w drogę, dzieciaki chodziły popod ścianami i dbały o to, żeby nasze trajektorie się nie krzyżowały.

Byłam zmęczona. Praca zawodowa była moją pasją, więc nigdy mnie nie męczyła, za to prowadzenie domu, wychowywanie dzieci, gotowanie, wywiadówki, wizyty u lekarzy – to był świat, w którym nie umiałam się poruszać bez przekraczania prędkości i stłuczek…

Tamtego roku powinno być tak samo, jak zwykle. Wszystko wypucowane, okna umyte, framugi doczyszczone, klamki lśniące, pościel zmieniona, firany śnieżnobiałe, podłogi pachnące pastą „Agata”, a wokół woń jedliny oraz kuchenne zapachy. Ja zaś miałam być umęczoną ofiarą własnych przekonań na przykład na temat tego, że:

              Święta należny robić dla dzieci, bo dzieci tego oczekują, tego wyglądają i pragną z całej siły

Nic podobnego!

Było wczesne popołudnie, dzień przed wigilią. Szalałam, jak zwykle, kiedy wiem, że już z połową rzeczy nie zdążę, a mózg bezczelnie szydzi ze mnie, że niestety nie mam dziesięciu rąk, a, prawdę mówiąc, nawet te dwie, które mam są w tej sytuacji do niczego… Fakt.

Najgorsze było być szefem kuchni i odpowiadać za efekt końcowy. Sprzątać? Bardzo proszę, czemu nie. Prać, wieszać, składać, segregować — jak najbardziej! Nakryć do stołu? Już się robi! Ale nie gotować! Nie lubiłam wymyślać menu. Dałabym wszystko za bycie podkuchenną i wykonałabym każde polecenie… Byle nie decydować o przyprawieniu czegokolwiek…

Kiedy jesteś w takim stanie przegrzania na stykach, a do tego nie nauczono cię dobrej organizacji pracy i delegowania zadań domownikom, jesteś zdany/na tylko na siebie i musisz polec. Zdarzało mi się to przez dwanaście kolejnych lat, co roku. Musiałam żyć zupełnie czym innym na co dzień, bo przez te lata nie miałam czasu na refleksję na temat przyczyn takiego stanu rzeczy.

Za całą mądrość musiało mi wystarczyć oparcie się o przekaz kulturowy. Problem w tym, że o ile moja starsza siostra była dość dobrze poinstruowana przez naszą mamę co, gdzie, kiedy i dlaczego, o tyle ja byłam zostawiona na pastwę domysłów. A ponieważ nigdy mnie do kuchni nie ciągnęło, więc w tej akurat dziedzinie jestem początkującym amatorem i wybitnym konsumentem wyników cudzej kreatywności.

Wszystko jednak do czasu. Powiadają mądrzy :

„Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie”

Kamienie na drodze

Aż onego roku moja, 12-letnia N. skrzyżowała swoją trajektorię z moją, w naszej dużej kuchni, w naszym dużym mieszkaniu, przy ul. Św. Sebastiana 12 w Krakowie… weszła cichuśko, usiadła przy naszym wielkim stole i poprosiła mnie, żebym nie stawała w kontrze, tylko posłuchała jej przez chwilę, bo ma mi coś do powiedzenia.

kawka2

Mamo — powiedziała — usiądź na chwilkę, odpocznij sobie, a ja zrobię kawkę. Będziesz sobie piła, a ja ci opowiem o świętach. Już miałam zacząć stawiać opór, ale coś mnie zatrzymało wpół drogi… Pomyślałam — czemu nie!? Córcia zrobiła kawkę, podała mamuni, podsunęła papieroski i popielniczkę… I, patrząc mi głęboko w oczy, powiada do mnie tak:

Co roku sprzątasz całe mieszkanie, myjesz sześć wielkich okien, pastujesz podłogi, robisz zakupy, gotujesz i pieczesz. A potem jesteś zmęczona i chodzisz przez całe święta zła. A ja bym chciała, żebyś była uśmiechnięta i zadowolona. Świat się nie zatrzęsie i nie zapadnie z wrażenia, jak raz nie umyjesz tych okien albo nie wypolerujesz tych sztućców. Proszę cię, mamo, zatrzymaj się na chwile i pomyśl.

kawki1

A więc pomyślałam… Przede wszystkim poczułam ogromną ulgę, że być może to tylko moja wyobraźnia i zwykły, bezmyślny nawyk i komplet bezpodstawnych przekonań, na temat oczekiwań męża, teściowej i dzieci sprawia, że w powtarzalnych sytuacjach zachowuję się w określony sposób, tańczę jak mi zagrają nuty tradycji i przekazu rodzinnego.

A kiedy już tak pomyślałam, to i zrozumiałam, dlaczego tak często jestem zła, napięta, negatywnie nastawiona, a nawet wybucham wściekłością. Ta niezgoda zawsze we mnie była i nadal jest. Pamiętam doskonale jak wszystko we mnie się skręcało, kiedy robiłam coś wbrew sobie, wbrew uczuciom, instynktowi, ale za to poprawnie i zgodnie z… whatever.

Przypominam dziś o tamtych zdarzeniach sprzed wielu lat, żeby opowiedzieć o tym, jak podniosłam pewien kamień na swojej drodze, zamiast się o niego potknąć i iść dalej z siniakiem na kostce. Takich kamieni jest sporo w ciągu życia. Większość z nich usuwamy zgrabnym, dobrze wytrenowanym ruchem na pobocze zdarzeń i szybko o nim zapominamy. Niektórzy z nas robią to po mistrzowsku, nie przerywając wątku, nie zauważając nawet, że to robią. Ja jestem dociekliwą analityczką więc te większe zauważam, pochylam się nad nimi, oglądam z każdej strony i niekiedy, po przetarciu z kurzu, oczom mym ukazuje się prawdziwy skarb.

Tamta krótka wymiana spojrzeń i to, co powiedziało mi 12-letnie dziecko – to jeden z kamieni milowych mojego życia. Miałam już bliżej niż dalej do czterdziestki, ale wciąż goniłam w piętkę, wokół słupa powinności, wokół ustalonych z dawna zasad, wokół cudzych potrzeb i cudzych planów. W ogóle jeszcze nie żyłam, nawet nie widziałam swojej ścieżki, nawet nie miałam czasu się nad nią zastanowić, nie wiedziałam, że kroczę nią, a zarazem błądzę. To zdarzenie miało swoje poważne następstwa. Stało się początkiem dojrzewania, poszukiwania siebie w ogromie sprzeczności, jakimi otulona ciasno, kroczyłam we mgle niezrozumienia świata i siebie samej.

Czas refleksji

W pracy zawodowej byłam kimś zupełnie innym. Wiedziałam co robię i dlaczego tak, a nie inaczej. Czułam, że tylko w tej sferze się naprawdę rozwijam, idę naprzód. W sferze rodzinnej byłam jak samosterowne urządzenie elektronicznie, dzisiaj powiedzielibyśmy – cyfrowo/komputerowo. Mąż wraca do domu, urządzenie, cokolwiek właśnie robi, rzuca to i przygotowuje kolację, hektolitry herbaty dla zmęczonego żywiciela rodziny. Kiedy dziecko płacze urządzenie analizuje możliwe przyczyny, a kiedy ustali, że ciężka choroba nie wchodzi w grę, wraca do wcześniej zaplanowanych czynności, czyli mycia garów, albo kibla w zależności…

Może to dziwne, ale byłam urządzeniem obsługującym wszystko dookoła, ale bez programu w zakresie empatii z kimkolwiek. Miałam taki zapieprz, od rana do wieczora, że na refleksje czy uważne słuchanie moich domowników nie miałam czasu ani siły. Byłam perfekcjonistką – nikomu nie życzę takiego partnera/partnerki. To powinno się leczyć – takie nastawienie do wszystkiego musi się skończyć poczuciem klęski i nieuniknioną dekompensacją.

Moja córka sprawiła, że od 1994 roku, powoli krok po kroku, zdarłam z siebie większość patchworka, udzierganego dla kobiet przez kobiety, którym wydaje się, że nam w tym do twarzy i że w takim stroju czujemy się najlepiej. Drogie antenatki! Mylicie się, cały czas się myliłyście. A to, czego nie wiecie, jak i nie wiedziałyście wprzódy, dziś wam oto oświadczam – Kobiety są murzynem świata, nie dlatego, że są kobietami, tylko dlatego, że nie potrafiły przeciwstawić się patriarchatowi, który nadszedł wraz z cywilizacją monoteistyczną i hierarchicznym porządkiem świata. Stłamsiłyście w sobie prawdziwą wolność i godność, zastępując te wartości powołaniem do macierzyństwa i godnością szyi, która kręci głową. Co za banał i substytut pełnego człowieczeństwa! Dziś nie ma już powodu, by nadal trwać w gorsecie fałszywych przekonań i kulturowym przekazie pokoleniowym. Czas zmierzyć się z nieuniknioną zmianą i powrotem do oczywistego twierdzenia, które już kilkakrotnie przywoływałam, że:

Najpierw i przede wszystkim, wszyscy jestesmy ludźmi.

Proszę państwa – nie chcę zanudzać Was swoimi opowieściami, chciałam tylko zwrócić Waszą uwagę na to, że zatrzymanie się w pełnym pędzie, jest nieodzowne, by zobaczyć, gdzie się znaleźliśmy, w naszej drodze przez życie. Trzeba czasem stanąć, niekoniecznie na szczycie, pozwolić by wiatr ochłodził nam czoło, a oczy — te niezwykłe gadżety anatomiczne, ten szczyt ewolucji ze zmienną ogniskową — zobaczyły i to, co blisko i to, co na horyzoncie. I nie bójmy się tego robić, bo nawet jeśli nie ma tam nadzwyczajnych widoków, pięknych perspektyw, ani nie widać oczywistego celu i sensu, to sama możliwość kontemplacji rzeczywistości jest warta zachodu. A czasem wynika z niej coś więcej niż tylko przyjemność trwania i świadomość uczestnictwa w istnieniu świata.

Przerwa świąteczna u schyłku roku jest doskonałą okazją na zatrzymanie się i zadumę, na spoglądanie w czyjeś oczy tak, jak dawno tego nie robiliśmy i na słuchanie tych, dla których nigdy nie starcza czasu.

Z pozdrowieniami. Kuna.