Wpisy Obserwatorium

Kinga przy tatusiu. Nepotyzm czy arogancja władzy? Marcin Zegadło – komentarz.

Kolejny przypadek angażowania bardzo młodej osoby w charakterze doradcy, zastępcy, wiceministra itp, do której to funkcji nie dorosła z racji chociażby wieku, a w związku z tym braku koniecznego doświadczenia. Że dotyczy to córki prezydenta, to i ocena jest jeszcze bardziej surowa, ponieważ to klasyczny nepotyzm i cwaniactwo. Że jednak ojciec Kingi Dudy postanowił zignorować następstwa takiej decyzji, może świadczyć o braku obycia, kultury politycznej, być może to jakiś rodzaj rozhamowania – co by to jednak nie było – jest dość niebezpieczne, gdy przejawia tego typu skłonności pierwsza osoba w państwie (nawet jeśli takie stwierdzenie mija się z prawdą).

Istnieje też inna interpretacja – że zwyczajnie facet sobie pogrywa, pokazuje elektoratowi facka i daje do zrozumienia barejowskie – „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”. Ergo, arogancja w stosunku do krytycznej części społeczeństwa i udowadnianie że „ciemny lud wszystko kupi”jeśli chodzi o ich własny elektorat – to dwie jednoczesne postawy obecnej władzy w stosunku do społeczeństwa. Obydwie nie do zaakceptowania.

Ale niepokojące jest nie tylko to co robi i jak postępuje w stosunku do swojej córki prezydent. Co najmniej tak samo martwi mnie postawa samej Kingi. Bo choć 25 lat to sama młodość, jednakowoż słabo rokuje pani Kinga na przyszłość, albowiem brak choćby zarysu jakiegoś kręgosłupa etycznego w tym wieku, wskazuje na marny potencjał i brak charakteru.

Czy to nas czegoś uczy? Czy dwie kadencje PIS-u odcisną się jakimś trwałym znakiem w naszej świadomości i w jakikolwiek sposób zabezpieczą nas w przyszłości przed uleganiem śpiewom pięknych syren co wabiły Odyseusza? Oby. Bo jeśli nie wyciągniemy z tej lekcji żadnych wniosków, to biada nam rodacy, biada.

 

Kuna2020Kraków

 

Poniżej Marcin Zegadło o tym samym z własnego punktu widzenia…

 

Kinga Duda została powołana na doradczynię społeczną swojego taty. Tak się składa, że tata pani Kingi pełni funkcję Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Dla przypomnienia to ten prezydent, który sam siebie nazywa „niezłomnym” i której to niezłomności owoce możemy obecnie obserwować analizując stan polskiej demokracji.

Pani Kinga Duda jest 25-latką, prawniczką, co oznacza, że jest prawniczką od bardzo niedawna. Kancelaria podkreśla jednak jej niebywałe doświadczenie. A że absolwentka. A że podyplomówka. A że przewodnicząca Koła Naukowego. A że praca w licznych kancelariach. Jednym słowem pani Kinga Duda nasiąknięta jest kompetencjami jak wiosenna ziemia deszczówką. Na wypadek gdyby jakiś złośliwy komentator chciał przyczepić się do tego, że oto tata załatwia córce jedynaczce intratną posadkę, to sam dumny ojciec wskazuje, że to jest praca „społeczna” i gdyby się chamstwo nie zorientowało, za pracę społeczną pani Kinga, córka jedynaczka, nie otrzymuje wynagrodzenia. Informacja o braku wynagrodzenia jest charakterystyczna dla tej władzy, która właśnie w pieniądzach uparuje sposób na kupowanie sobie elektoratu, zatem fakt nieodpłatności powierzonej pani Kindze funkcji ma załatwiać sprawę. Osobiście jednak uważam, że nie załatwia.

Sugerowanie, że pani Kinga Duda została doradczynią społeczną „po kompetencjach” nie „po znajomości” jest w pewnym sensie przedsięwzięciem karkołomnym. Upraszczając jest tak z dwóch powodów.

Pierwszy powód jest taki, że należy założyć, że aby zostać doradcą/doradczynią najważniejszej osoby w państwie, należy jednak zdobyć jakieś doświadczenie, które niestety przychodzi z wiekiem i okresem wykonywania jakiejś jednak konkretnej pracy. Spodziewam się natomiast, że obecnym doświadczeniem pani Kingi mogłyby poszczycić się również jej liczne koleżanki i koledzy, inni 25-letni absolwenci i absolwentki wydziałów prawa i administracji krajowych uczelni. Niestety ich tata nie jest głową państwa i nie mają możliwości tak promiennie rozświetlić sobie CV na, tak zwany, dobry początek.

Drugi powód jest taki, że z obserwacji tej władzy boleśnie bije jej skłonność do upychania po różnego rodzaju państwowych instytucjach, spółkach oraz powiązanych z rządem jednostkach, członków swoich rodzin – synów, żon, mężów, szwagrów i zięciów. Nie odróżnia to tej władzy od poprzednich władz, jednak ta władza czyni to w sposób ostentacyjny, bezwstydny i bezczelny, ponieważ to władza ludzi nikczemnych, którzy do sprawowania funkcji na szczeblu centralnym w większości po prostu jeszcze nie dojrzeli lub wprost mają cechy, które predestynują ich do poziomu powiatów, gmin i sołectw, nie ministerstw i departamentów. I proszę mi tu nie pisać, że to jest jakiś klasizm. To jest smutna prawda. Ktoś rodzi się Dyzmą, a ktoś inny dużo bardziej pasuje do salonów. Tak bywa. Zatem w kontekście rozpasania i bezczelności tej władzy, zdałoby się niewinny wolontariat, bez wątpienia utalentowanej absolwentki krakowskiej uczelni, nabiera cokolwiek innego wymiaru i wpisuje się cudnie w przyjętą przez tę władzę linię obsadzania stanowisk.

A że pani Kinga u ojca nie zarobi, to nic nie szkodzi. Z całą pewnością bycie doradczynią prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, kiedyś zwróci się – jak powiadają – z nawiązką. A przecież o to tutaj chodzi. I ostatecznie trzeba ojca zrozumieć, że chce dziecku pomóc. Szkoda tylko, że stara się nas przekonać, że to jest jakaś sytuacja o charakterze obiektywnym i przejrzystym, a nie rodzinna nasiadówka z wpisem do CV.

 

Marcin Zegadło

 

W sprawie powrotu do „normalności” bez normalności. Słów kilka dla tych, co w modły nie wierzą…

Ponieważ czuję się nie najlepiej, ucieszyłam się kiedy facebook podsunął mi tekst Marcina Zegadło. W ogóle coś jest na rzeczy – bo dość często, to co Marcin pisze jest też w mojej głowie. Tekst, który znowu mu podebrałam, to moje myśli, których nie mam siły od niedzieli wam wyjawić – bo jak na wstępie wspomniałam – czuję się niewyraźnie…

A zatem oddaję głos Marcinowi Zegadło

 

 

 

 

Piszę tutaj wiele o moich obawach związanych z „luzowaniem” i tym rozpaczliwie nieudolnym „powrotem do normalności”. Spotyka się to często z uwagami, w których komentujący zarzucają takiej postawie brak odwagi, brak realizmu, myślenie oderwane od rzeczywistości ekonomicznej i społecznej, jednym słowem, że nie da się zdaniem komentujących przesiedzieć tej pandemii w domu.
Ci co tak twierdzą, mają rację. Nie da się.

Problem, który staram się pokazać nie sprowadza się do tezy, że należy zamknąć się w mieszkaniach i czekać aż to minie. Problem, który chce pokazać, polega na tym, że jeśli już decydujemy się na ten grubo przedwczesny luz i na tą normalność pośród nienormalności, to byłoby świetnie gdybyśmy się do tego w odpowiedni sposób przygotowali.

Żebyśmy otwierając sklepy (wielkopowierzchniowe), usługi lub urzędy odpowiednio zabezpieczyli tych, którzy w tych sklepach i urzędach będą obsługiwać. Żebyśmy zatroszczyli się o świadomość dotyczącą stanu rzeczy, który jest jeszcze totalnym byciem w dupie i nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek wygasaniem epidemii, a nie na „hurra” rzucali się na jakąś umowną normalność, jakby decyzja władz lub decydentów na niższych poziomach zmieniała rzeczywistość na lepszą. Jakby te decyzje były formą walki z pandemią. Nie są nią. Być może są konieczne, ale nie przyczyniają się do tej walki i nie sprawiają, że świat znowu będzie „lepszym miejscem”.

Chciałbym po prostu zobaczyć miny tych wszystkich, którzy teraz podejmują decyzję o tej pokracznej „normalizacji” – chciałbym zobaczyć ich twarze za miesiąc lub dwa miesiące i bardzo chciałbym, żeby to oni wtedy okazali się tymi, którzy mieli rację, co do tego, że teraz to „luzowanie” to jest dobry pomysł. Żebym to ja okazał się niepotrzebnie piętrzącym problemy niereformowanym pesymistą. Chciałbym wtedy, za kilka miesięcy od teraz, od momentu w którym kompletnie nie przygotowani usiłujemy przezwyciężyć to „znudzenie strachem” całą serią idiotycznych decyzji, móc powiedzieć tym, którzy o tym zdecydowali – myliłem się, to wy mieliście rację.

Obserwując jednak to w jaki sposób usiłujemy przygotować się na to zderzenie z „powrotem do normalności”, mam nieodparte wrażenie graniczące z pewnością, że cały ten proces polega na odwracaniu oczu od tego, co oczywiste:
– po pierwsze: jest na to za wcześnie;
– po drugie: nie jesteśmy na to przygotowani (środki ochronne, świadomość zagrożeń, procedury – tutaj jest bardzo „po polsku”, na żywioł i jakoś to będzie);
– po trzecie: to się nie układa w żadna logiczną całość, a wyparcie jeszcze nigdy nie rozwiązało żadnego problemu, wręcz przeciwnie.

Cała sytuacja przypomina to, co robią małe dzieci, kiedy chcą zniknąć, być niewidzialne dla tych, którzy są dla nich zagrożeniem. Dzieci zamykają wtedy oczy, w nadziei, że znikną albo że zniknie to czego się obawiają.
Ale przecież nie jesteśmy dziećmi, a świat nie funkcjonuje w ten sposób. On jest, mimo wszystko. Tak jak istnieje to zagrożenie, które zrozpaczeni, często na granicy finansowej wydolności usiłujemy ignorować.
To, że zaczniemy pracować „normalnie” nie oznacza, że będzie normalnie.
Oby odpowiedzialni za ten stan rzeczy nie musieli – kiedyś – ponieść za to odpowiedzialności.
Dlatego niczego bardziej nie chcę pisząc te słowa, niż mylić się, co do do moich przeczuć i obaw.

 

Tak. A ja się pod tym podpisuję obiema rękami. Bo jeszcze nigdy nie widziałam, a widziałam bardzo dużo, żeby zaczarowywanie rzeczywistości spowodowało, że ta rzeczywistość się zmieniała zgodnie z życzeniem. To jest tak, jak z oglądaniem polskich seriali – patrzysz na sielankowy obrazek stworzony przez scenarzystkę Ilonę Łepkowską, robi ci się przyjemnie w tej bajce, wchodzisz w ten świat, a potem odcinek się kończy i stwierdzasz, że rzeczywistość jednak skrzeczy jak skrzeczała, proboszcz jeździ najnowszą Hondą, a nie na rowerze, mobbinguje staruszki do sprzątania parafii, i co week-end jeździ na panienki do pobliskiej stolycy…

Trzeba się solidnie przygotować do „normalności” bez normalności i nie uprawiać życzeniowych iluzji, bo to się z pewnością zemści i to prędzej niż później.

Wszystkiego najlepszego z okazji otwarcia lasów i parków … I bardzo proszę pamiętać o tym, że maski nosimy na obydwa otwory – nosek i usteczka, w szczególności nie nosimy jej wyłącznie na brodzie, czy w kieszeni. I pamiętajmy, że kiedy rozmawiamy przez komórkę nie musimy zdejmować maski – jesteśmy doskonale słyszalni po drugiej stronie. I toby było na tyle …

Kuna2020Kraków

Marcin Zegadło – na marginesie stref wolnych od…

Marcin Zegadło

Wczoraj, jeden z moich byłych znajomych na FB wyjaśnił mi na czym polega idea „stref wolnych od LGBT”. Zrobił to wzburzony z powodu mojego tekstu sprzed kilku dni, w którym namawiałem Państwa do podpisywania petycji przeciwko samorządowi gminy Chocianów na Dolnym Śląski, która pragnie dołączyć stosowną uchwałą do tych wszystkich dyskryminacyjnych aktów prawnych skierowanych przeciwko temu, co prawica i kuria nazywa „ideologią LGBT”.
Mój były znajomy napisał:

„Strefa wolna od LGBT oznacza, że ludzie nie życzą sobie nachalnej propagandy atencyjnego pakowania się z żądaniem bezwarunkowej afirmacji, a nie przekreślanie człowieka jako takiego czy innego. Gucio kogo obchodzi czyja dupa i kogo wpuszcza pod kołdrę”

i dalej:

„Jeśli nie widzisz różnicy i wszędzie wyświetlają ci się naszywki z gwiazda Dawida i plakaty nur fur deutsche to ci się już wszystko do szczętu pomerdało”.

Nie jestem zaskoczony takim postrzeganiem problemu. Gdyby mój były znajomy godził się na budowanie analogii pomiędzy „Nür fur Deutsche” lub tablicami z napisem „Judenfrei”, musiałby przyznać, że pomiędzy nim, który broni działania części polskich samorządów, które podejmują faszystowskie i głęboko dyskryminacyjne w swojej istocie uchwały, a doktorem Goebbelsem nie ma znowu takiej dużej różnicy, chociaż mój były znajomy deklaruje, że jest katolikiem i w przeciwieństwie do Goebbelsa nie doczekał się żony i licznego potomstwa. Mimo wszystko mój znajomy jest zaniepokojony, że ponad siedemdziesiąt pięć lat po tym jak przestano mordować ludzi w Auschwitz, mnie „wciąż wszędzie wyświetlają się gwiazdy Dawida”, twierdzi, że coś mi się „pomerdało”.

Dowodzi również, co jest charakterystyczne dla tego typu rozumowania, że faktycznie zagrożona współcześnie jest katolicka większość i to ona jest następna na liście jeśli chodzi o działania eksterminacyjne czyhającego na nią „zła” wcielonego w jakieś tajemnicze siły, które mają do tej eksterminacji katolików doprowadzić.

Nie będę komentował przeczuć mojego byłego znajomego w tej sprawie. Najwyraźniej budzi się i zasypia w głębokim leku o swoje życie i grożącą mu rychłą śmierć z rąk homoseksualistów i ateistów. Co robić. Każdy ma taki koszmar na jaki zasługuje.

Chciałbym jednak mojemu byłemu znajomemu przypomnieć, że to czym są „strefy wolne od LGBT” nie różni się niczym od tego czym był zakaz wstępu do parków i innych miejsc publicznych Żydom. Nie różni się niczym od dzierżawionej przez koło Stronnictwa Narodowego plaży w przedwojennym Puszczykowie, na której ci „polscy patrioci” ustawili tablice z napisem „Plaża dla chrześcijan. Żydom wstęp wzbroniony”.

W tym czasie w nazistowskich Niemczech Gestapo wyciągało już z domów mężczyzn, którym na podstawie art. 175 stawiano zarzuty, naszywano im na pasiaki różowe trójkąty i umieszczano ich w KL Sachsenchausen albo KL Flossenbürg, ponieważ byli homoseksualni. Wystarczyło wtedy. Wystarczy i teraz. A wystarczy dlatego, że jakaś niewielka grupa bandytów, którzy legalnie doszli do władzy również nie życzyła sobie, tutaj cytat z mojego byłego znajomego: „nachalnej propagandy atencyjnego pakowania się z żądaniem bezwarunkowej afirmacji”.

A teraz można podstawić do wzoru w miejsce niewiadomej dowolną grupę społeczną, mniejszość seksualną, etniczną, religijną, a następnie zrobić jakieś Auschwitz. Na początek odrobinę przypominające dobrze już znaną i swojską Berezę, tylko tym razem dla gejów. Na początek dla gejów. A potem się zobaczy, jak zwykle. Potem będzie już z górki. Ponieważ odnoszę wrażenie, że przestaliśmy zauważać zło, które się wydarza i w lęku przed kolejną pandemią zapominamy, że zostaliśmy już zarażeni. Że jest już za późno, ponieważ choroba w nas dojrzewa. Inkubuje. Zostaliśmy już zainfekowani.

Ten wirus jest stosunkowo młody. Występuje w różnych szczepach. Może nosić miano: faszyzmu, nazizmu albo religijnego fundamentalizmu, zawsze towarzyszy mu niebezpieczny „splot białka” nazywany „nacjonalizmem” i od zawsze nie leczony kończy się śmiercią milionów ludzi. A potem, kiedy jest już za późno, ofiarom stawia się pomniki, buduje muzea i wiesza kamienne tablice. Co oczywiście ma jakieś znaczenie, ale nie znam przypadku, żeby komuś w ten sposób zwrócono jego utracone lub zniszczone życie. Taki już jest urok „stref wolnych”. Czego mój znajomy i jemu podobni, siedemdziesiąt pięć lat po Zagładzie, wciąż nie chcą zrozumieć.

Źródło

 

 

Korzystając z chwili głębokiej refleksji,  pozwolę sobie zacytować pewien dokument z 1943 roku; za stroną „Przywróćmy Pamięć o Patronach Wyklętych”

„[…]zajrzyjmy do pisma „Szaniec”, wydawanego przez wywodzące się z ONR-u polityczne zaplecze Brygady Świętokrzyskiej, a konkretnie do numeru z 29 stycznia 1943 roku:

„W pierwszym gniewie sprzątniemy zapewne część naszych wrogów, drugie tyle wysiedlimy. (…) Utrwaliło się w nas obecnie przekonanie, że żaden Niemiec, czy Żyd, żaden Ukrainiec czy Litwin nie może przez nas być uznany za brata, że żaden nie może być pełnoprawnym obywatelem przyszłego państwa polskiego. (…) Nie łudźmy się też, że wszystkich wrogów wysiedlimy, a zostaną tylko ci lojalni członkowie mniejszości. Nawet po drakońskich wysiedleniach zostaną w Polsce grube krocie Niemców, kilka milionów różnego typu Rusinów, zwarta grupka zwierzęco tępych Litwinów, milion czy dwa zgermanizowanych Ślązaków, Nadodrzan, Mazurów i Prusów (…)

Wszystkich nie wymordujemy i nie przepędzimy, wszystkim też nie możemy dać pod żadnym pozorem praw obywatelskich. Co więc pozostaje? (…) Musimy odrzucić bezwzględnie niedorzeczną równość obywatelską. (…) Obywatelstwo winno być przywilejem nadawanym indywidualnie, byłoby ono dostępne dla każdego członka mniejszości, gdy tenże stałby się rzetelnie członkiem naszej wspólnoty narodowej. (…) Potraktowanie kwestii obywatelstwa jako przywileju, który można utracić, rozwiązałoby nam też problem tych parszywych jednostek narodowości polskiej, które nie okazały się godnymi miana Polaków, a nie na tyle upadły, by można je hurtem wywieszać. Zresztą nie sposób wieszać grubych tysięcy. (…) Pewna część narodu polskiego byłaby na równi z mniejszościami pozbawiona pełni praw obywatelskich lub ich części. (…)”

Wiem, wiem- już publikowaliśmy ten dokument, całkiem niedawno, ale nigdy dość przypominania, że to już było i wiemy jak się skończyło…

Zbawienny wpływ dyskryminacji na poziom świadomości – Hołownia przejrzał na jedno oko.

Ja to mam dobrze- jak tylko chce coś skomentować, trafiam na FB na post kogoś takiego jak Marcin Zegadło, bezczelnie kradnę tę własność intelektualną, bo mogę, i publikuję na tut. portalu. Nie czynie tego z powodu lenistwa, ale w uznaniu dla autora, bo nie mam żadnych wątpliwości, że zrobiłabym to dużo mniej lapidarnie, dożo bardziej delikatnie i zawile- taki mam fatalny styl. A ponieważ chcę byście mieli Państwo najlepsze komentarze do dyspozycji – oto i one – bo będą dwa – drugi ukradłam prosto ze ścianki Jacka Dehnela – też dobrze oprawiona lektura. Miłego przeżycia…

 

Marcin Zegadło

 

„Szymonowi Hołowni ksiądz odmówił udzielenie komunii” – donosi Gazeta.pl
„Sumienie mi nie pozwala” – mówi kapłan
„Dlaczego ksiądz mnie pominął?” – pyta zrozpaczony celebryta Hołownia
„Za poglądy, które pan głosi!” – odpowiada katolicki kapłan.

„Od dziś wiem też, jak się czują ci wszyscy, którzy opowiadali mi o przeżywanym w swoim kościele poczuciu wykluczenia ze wspólnoty” – mówi Hołownia. Dodaje również, że ten przypadek „wprawił go w osłupienie”.

To wzruszające. Kandydat na urząd prezydencji – Hołownia – doznaje olśnienia, kiedy katolicki kapłan grozi mu publicznie palcem i wyklucza go ze wspólnoty. Hołownia jest zaskoczony. Hołownia się budzi. Jego kościół, ten sam, który Hołownia w tak nowoczesny i strawny sposób kocha, do którego przekonuje przy każdej okazji, ten Kościół pokazuje Hołowni faka i Hołownia w zasadzie nie wie dlaczego.

Co więcej, Hołownia słyszał już od swoich znajomych, że Kościół ich wyklucza, że mają tego świadomość i cierpią z tego powodu jednak nie dawał im wiary uwikłany w miłość do Kościoła. Musiał jak niewierny Tomasz, biedny Szymek doświadczyć na własnej skórze owego wykluczenia, arogancji i pychy Kościoła, żeby zrozumiał, że ma do czynienia z opresyjną, przemocową organizacją roszczącą sobie prawo do wchodzenia z buciorami w prywatność swoich wiernych. Co czyni od dwóch tysięcy lat, ale Hołownia zorientował się dopiero teraz.

Panie Szymonie! Otaczają mnie ludzie, którzy doświadczali podobnych wrażeń. Mojej znajomej katoliccy kapłani wielokrotnie odmawiali rozgrzeszenia ponieważ jest rozwiedziona, a mieszka i żyje z innym mężczyzną. Cierpi, ponieważ jest wierząca. Co ciekawe, ów mężczyzna, który jest obecnie jej parterem rozgrzeszenie w konfesjonale otrzymuje. Dlaczego by nie. W końcu jest facetem. Kapłan go rozumie. Sam nie jest przecież święty. Tak to działa.
Ale pan, panie Szymonie, zapewne o tym nie wiedział. Ma pan osiem latek i właśnie połknął pan pierwsze Ciało Chrystusa w życiu.

Mam nieheteronormatywnych znajomych, którzy są wierzący, chcą pozostawać w Kościele i spotyka ich podobny los, kiedy usiłują być w zgodzie z własnym sumieniem i klękają przy konfesjonale narażając się na bezprzykładną przemoc psychiczną, której doświadcza się w tym miejscu jeśli trafi się po drugiej stronie na idiotę. Co nie jest zadaniem szczególnie trudnym. Wiem to, też dosyć często klękałem, lata temu.

Ale Hołownia jak dotąd o tym nie wiedział. Nie przeszkadzał mu w kochaniu Kościoła skandaliczna, faszystowska narracja Jędraszewskiego i wykluczanie poszczególnych grup społecznych ze wspólnoty Kościoła, tak jak w ostatnim czasie ma to miejsce z osobami LGBT, za chwilę dołączą do nich ekolodzy, gdzieś na końcu ogona ciągnąć się będą lewacy pod rękę z rozwodnikami, w jednym pląsie z tymi, których Kościół w najbliższym czasie wybierze sobie na wrogów.
Nie przeszkadzało Hołowni w miłości do Kościoła przestępcze działanie tej isntytucji w sprawie przestępstw seksualnego wykorzystywania przez kapłanów dzieci i kobiet.
Nie przeszkadzało Hołowni w miłości do Kościoła to, że katoliccy kapłani na potęgę żyją z kobietami, a kuria płaci za nich alimenty. Nie przeszkadza mu ta utrzymywana przez Państwo polskie zgraja Piotrusiów Panów, wiecznie niedojrzałych mężczyzn, których w większości przypadków rozwój emocjonalny zatrzymał się na poziomie siedemnastolatka. Hołownia potrzebował żeby zrozumieć, doświadczyć wykluczenia na własnej skórze. Nie wiem czy to jest dobra wróżba na przyszłość, kiedy myślę o nim jako o Prezydencie „wszystkich polaków”.
Skoro Hołownia nie wierzył znajomym wykluczanym przez Kościół dopóki sam nie doświadczył wykluczenia, to czy ten komiksowy, pozornie zrelaksowany, pozornie pełen luzu katolik, zechce usłyszeć tych, którzy będą mówili do niego o zluzowaniu prawa do aborcji, o związkach partnerskich dla par homoseksualnych, o świeckości państwa. Wątpię. Tym bardziej, że jak twierdzi sam Hołownia, nawet po tym fakcie: „nie ma wątpliwości, że ów kapłan miał dobre intencje. Chciał bronić Kościoła, Jezusa, bliskich sobie wartości. Pytanie tylko, czy na pewno powinien ich bronić przede mną?” – pyta zrozpaczony Hołownia.
To już nawet nie jest żałosne. To jest jęczenie smarkacza, którego narzeczona okazała się nie być dziewicą. Tak to widzę. Żałosne.

 

Jacek Dehnel

 

Przychodzi Szymon do komunii, a tam klauzula sumienia. Karmelita wchodzi w polemikę, grozi palcem, w końcu przekazuje opłatek, ludzki pan. Szymon pisze „grube emocje opadły mi pięć minut później” (czyli, o ile pamiętam ryt mszy – jeszcze w kościele, jeszcze przed ogłoszeniami duszpasterskimi). Tak przynajmniej pisze, ale wiemy, że jest inaczej, bo powróciwszy do domu pisze post na fejsbuniu.

Mortal CathoCombat wchodzi w kolejną fazę. Zawodnik Anonimowy Karmelita ma 4 punkty za wyposażenie (habit), oznaczające przynależność do struktury, 3 punkty dodatkowe za lokalizację (Warszawa, stosuneczki, bywalcy mszy), 2 punkty za osobistą znajomość z księdzem Wackiem z kurii albo z bratem Plackiem, który zna arcybiskupa, wszystko jedno. Zawodnik Szymon Hołownia ma wprawdzie tylko 2 punkty za wyposażenie (luzacka marynarka celebryty), ale za lokalizację w strukturach przynajmniej te same 3 pkt, w znajomościach też nie ustępuje, a przede wszystkim ma Celebrity Fatality, wyprowadza straszliwy cios na tymże fejsbuniu, Anonimowy Karmelita leży na deskach.

Zaraz wyświetla się napis: „Dzwoni z przeprosinami rzecznik archidiecezji”, następuje cios pozejściowy „Przeprosiny z formalnym wyjaśnieniem”, który jeszcze wstrząsa znokautowanym Anonimowym Karmelitą, broczącym maną aż miło. Oj, ksiądz Wacek, oj brat Placek pogrożą paluszkiem.

A dlaczego? Bo Szymon umie wymierzać ciosy. Dzięki postowi na fejsbuniu pokonuje Anonimowego Karmelitę, ale dostaje również wiatru w żagle i zbija własne punkty. Stosuje chwyty: 1. „Byłem osłupiony” 2. „Od dziś wiem, jak czują się ci wszyscy, którzy tyle razy opowiadali mi o przeżywanym w moim Kościele poczuciu wykluczenia ze wspólnoty” 3. „z Kościoła nikt mnie tak łatwo nie wyrzuci”.

Osłupiony? Serio? A co, Szymonie, prosto ze śpiączki dwudziestoletniej Cię dowieźli na mszę?

Wiesz? Z całym szacunkiem, okrągłe gówno wiesz, aniołku; to, że zostałeś ukłuty w palec, nie znaczy, że wiesz jak to jest umierać na raka; to że odmówiono Ci na pięć minut wafelka, nie znaczy, że wiesz, jak to jest, kiedy biskup stoi za bojówką, która rzuca w Ciebie kamieniami. Albo kiedy kościół gwałci Ci dziecko a potem chroni gwałciciela, Ciebie wskazując z ambony jako czarną owcę szkalującą naszego kochanego księdza Andrzeja. Bo nawet bardzo głupi pedofil nie wybierze dziecka Hołowni – nie tylko dlatego, że Cię pewnie zna i kojarzy nazwisko, nie będzie ryzykował nad potrzebę, ale w ogóle z zasady, że nie bierze się dzieci bogatych, tylko takie, o które nikt się nie upomni. Więc nie Twoje, nie Twoich znajomych i bliskich. Bierze się dzieci sprzątaczek, dzieci z rozbitych rodzin, gdzie jest alkohol i nędza, gdzie wystarczy huknąć na jakąś matkę czy ojca, a oni kładą uszy po sobie. Nie napiszą o tym posta na fejsie, nikt tego posta tysiąc razy nie udostępni, a rzecznik diecezji nie będzie do nich dzwonił z przeprosinami. To, że do Ciebie zadzwonili nie wynika z tego, że kościół jest dobry, tylko z tego, że jest bezwzględny i dobrze kalkuluje.

I tak, z kościoła nikt Cię łatwo nie wyrzuci, zresztą nawet jeszcze nie próbował. Ale porzuć mrzonki, że w wykluczaniu jest jakakolwiek reguła poza polityką – będziesz fikał, to się Ciebie wykluczy. Zrobi to jakiś wysunięty na odcinek twardogłowy biskup, żaden inny się nie ujmie. Żaden. Będzie im bardzo przykro w kuluarach, ale zmówią za Ciebie zdrowaśkę.

Spotkania przy trzepaku

Marcin Zegadło. Dziś temat okołopandemiczny – „posyłają was jak owce między wilki,”

Wiem, że większość Polek i Polaków nie wierzy w istnienie koronawirusa. Koronawirus to nie jest bolszewik, nie widać go, nie pali kościołów, nie gwałci i nie można z nim stoczyć bitwy pod Warszawą, więc wszystko wskazuje na to, że nie istnieje. Nie ma go po prostu. Załóżmy jednak na chwilę, że pandemia to jest jednak jakiś problem, w którego rozwiązaniu jak dotąd Matka Boska pozostaje bierna, co odróżnia tę sytuację od tej sprzed stu lat, kiedy czynnie włączyła się do działań zbrojnych, teraz natomiast najwyraźniej musi być zajęta czymś innym i na kolejny „cud nad Wisłą” nie ma co liczyć. Musimy sobie radzić sami, a to zwykle wróży kłopoty.

Tymczasem tuż po bohaterskim porzuceniu stanowiska, przez ministra Szumowskiego, który w środku pandemii okazał się niezłomny i tak długo dążył do dymisji, że ją ostatecznie złożył, jego zastępca, wiceminister Waldemar Kraska informuje, że Ministerstwo Zdrowia ma nową strategię walki z koroną. W skrócie:

 

 

 

– strategia ta polega, mniej więcej na tym, że Ministerstwo Zdrowia wobec planu posłania dzieci i młodzieży do szkół (wiadomo: mury nie zarażają) oraz spodziewanego gigantycznego wzrostu zachorowań będącego wynikiem wakacyjnego luzowania (kochamy to robić) jak również wobec stale rosnącej liczby dziennych zakażeń (wczoraj 735), zamierza zmniejszyć ilość szpitali jednoimiennych tak, aby jeden szpital przypadał na dwa województwa.

 

Wracając do przykładu wojny polsko-bolszewickiej, plan Ministerstwa Zdrowia jest mniej więcej czymś takim, czym byłoby oświadczenie rządu polskiego w chwili, w której Armia Czerwona stała na przedpolach Warszawy, że oto na ch*j nam tyle polskiego wojska, rozpuśćmy ze część dywizji do domów, możemy zacząć od tych najlepiej uzbrojonych i wyszkolonych. Wąsaty marszałek Piłsudski powinien już wtedy zamknąć się w Sulejówku i umrzeć na raka piętnaście lat wcześniej, bo i tak do niczego się już nie przyda, tak jak za chwilę do niczego nie przydadzą się miejsca dla chorych na Covid-19, które polski rząd właśnie ma zamiar zlikwidować.

Wiem, że większość Polek i Polaków uważa, że koronawirus jest niegroźną grypą, pandemia to „ogólnoświatowy spisek Billów Getes’ów, Żydów, masonów, producentów szczepionek, firm farmaceutycznych i tajnych organizacji mających na celu wcielenie w życie huxleyowsko- orwellowskich wizji, a przede wszystkim odebranie Polkom i Polakom możliwości pójścia na grilla do znajomych bez tych jebanych maseczek”, ale jeżeli przyjmiemy na krótką chwilę założenie, że ten wirus jednak istnieje, to decyzja Ministerstwa Zdrowia jest nie tyle irracjonalna, co po prostu zbrodnicza.

Tym wszystkim, którzy tak bardzo boją się orwellowskich koszmarów, wszystkim „wolnościowcom” spod znaku karabeli i ryngrafu, powiadam:

Bracia i Siostry, już teraz posyłają was jak owce między wilki, a wy gotowi jesteście im za to dziękować.

Dzieci tylko szkoda. Bo „głupi dorosły” to jest zawsze dla dziecka zły przykład, a funkcjonowanie w rzeczywistości, w której białe nie jest białe, czarne nie jest czarne, kłamstwo nie jest kłamstwem, a prawda nie jest prawdą, musi skończyć się jakimś Orwellem, albo „Nowym Wspaniałym Światem”.Nie ma na to rady.

Marcin Zgadło

 

Marcin Zegadło. Komentarz historyczny. Likwidacja sierocińca w getcie warszawskim.

 

 

 

Kronikarz warszawskiego getta Abraham Lewin zapisze:

Wczorajszy dzień był wstrząsający. Z małego getta zabrali bardzo wielu ludzi. […] Uprowadzono dzieci z sierocińca dra Korczaka, z doktorem na czele. Dwieście dzieci”.

Lewin nie jest jednak świadkiem deportacji Domu Sierot, która jak wynika z ustaleń mogła mieć miejsce 4 lub 5 sierpnia 1942 r. Te daty nie są pewne. Świadectwa są sprzeczne. Za datą 5 sierpnia przemawia m.in. ostatni zapis z Pamiętnika Janusza Korczaka opatrzony datą 4 sierpnia. Korczak pisywał nocą. Kolejny dzień, który nastąpił po tym zapisie mógł być zatem dniem wyprowadzenia sierocińca.

Podobno tamten sierpień był upalny. Tamten dzień też taki był. Było słonecznie.

***

Jak długo dzieci szły ze swoim opiekunem i Stefanią Wilczyńską z Siennej 16 na Umschlagpatz?

Jak długo dzieci oczekiwały na załadunek do wagonów, które określamy mianem „bydlęcych”?

Co czuły i o czym myślały w oczekiwaniu na transport?

Czy małe dziecko przeczuwa grożące mu niebezpieczeństwo?

Czy kilkuletni chłopiec lub dziewczyna potrafią przeczuć własną śmierć?

Czy dziecko rozumie, co to znaczy umrzeć?

Czy kiedy dusi się od gazu rozumie dlaczego je to spotyka? Czy zastanawia się, dlaczego zostało ukarane?

A może po prostu umiera nieświadome tego, co tak naprawdę oznacza śmierć?

Co to znaczy przestać istnieć?

Kto morduje dziecko?

Co czuje lekarz, opiekun i pedagog, autor książek dla dzieci, który przez niemal trzy lata walczy o przetrwanie tych, którzy przetrwać nie mogli, a teraz odprowadza swoich podopiecznych w miejsce ich deportacji, która (Korczak to wiedział) jest tylko niemieckim eufemizmem zastępującym słowa eksterminacja, śmierć, fizyczne wyeliminowanie i anihilacja?

***

Korczaka w tym marszu widzi kilka osób:
Irena Sendlerowa wspomina:

Widziałam ich, kiedy z ulicy Żelaznej skręcali w ulicę Leszno. […] Cały ten orszak kroczył czwórkami,sprężyście, miarowo, dostojnie na Umschlagplatz – na plac śmierci”

Stanisław Szulfried napisze:

W środku tego makabrycznego pochodu wiele małych, drobnych, wychudzonych dzieci, w sukienkach, pod opieką szczupłej, wysokiej wychowawczyni. Poznałem w niej Stefanię Wilczyńską. W środku tego pochodu dzieci szedł Janusz Korczak, trzymając jedno dziecko na ręku i prowadząc drugie za rękę.”

Marek Rudnicki relacjonuje:

(…) to Korczak idzie, nie było salutowania (jak niektórzy opisują), na pewno nie było interwencji posłańców Judenratu – nikt do Korczaka nie podszedł. Nie było gestów, nie było śpiewu, nie było dumnie podniesionych głów, nie pamiętam, czy niósł ktoś sztandar Domu Sierot, mówią, że tak. Była straszliwa, zmęczona cisza. Korczak wlókł nogę za nogą, jakiś skurczony, mamlał coś od czasu do czasu do siebie. (…) Tych paru dorosłych z Domu Sierot, w tym Stefa (Wilczyńska), szło obok, jak ja lub za nim, dzieci początkowo czwórkami, potem jak popadło, w pomieszanych szeregach, gęsiego. Któreś z dzieci trzymało Korczaka z połę, może za rękę, szły jak w transie”

To co dziać mogło się na Umschlagpaltzu, dla tych, którzy znają opisy tego miejsca ze świadectw pozostawiam wyobraźni tych, którzy dotrą do tego tekstu.

Dzieci było dwieście. Do wagonu wtłaczano po sto osób. Nie nie mogły zmieścić się od jednego. Podzielono ich. Jak? Czy rozdzielono przyjaciół, rodzeństwa?

Co było później?

Pociąg ruszył.

***
W Treblince, co do zasady, dzieci mordowano w „lazarecie”. Dzieci rozbierano, w dalszej kolejności kierowane były na „badanie lekarske”. Drzwi do gabinetu prowadziły na deskę, wtedy strzelał do dziecka ukryty Niemiec lub Ukrainiec. Martwe lub ranne dziecko wpadało do leja, w którym było palone wraz z innymi zamordowanymi dziećmi.
Nie wiadomo, czy „dzieci Korczaka” zostały zamordowane właśnie w ten sposób. Istnieje relacja Chajma Stajera, który twierdzi, że dzieci trafiły do komory gazowej i że był z nimi Korczak. Są relacje mówiące o tym, że Korczak nie przeżył transportu.
Nie ma to dzisiaj większego znaczenia.

Znaczenie ma strach dziecka, droga dziecka na śmierć i śmierć dziecka.

Te dzieci umarły dlatego ponieważ urodziły się dziećmi żydowskimi. To był jedyny, samoistny, wyłączny powód ich śmierci.

Bądźmy uważni, ponieważ motyw morderców to zmienna. A mechanizm zawsze działa tak samo.
Pamiętajmy o Henryku Goldszmicie znanym jako Janusz Korczak i jego podopiecznych. Pamiętajmy o ich opiekunce Stefanii Wilczyńskiej i bądźmy uważni. Ponieważ zdarza się tak, że to co wydaje się należeć do przeszłości, wcale nią nie jest. Krąży wśród nas jak wirus. Wystarczy się zarazić.

Kiedy wychodziłem dziś rano z domu, moja czteroletnia córka spała z rękami rozrzuconymi wokół głowy. Dziesięcioletni syn spał mocno zakopany w pościeli. Pomyślałem wtedy o żydowskich dzieciach z Siennej, które z jakiegoś powodu nie miały tyle szczęścia co moje dzieci, wasze dzieci lub dzieci waszych przyjaciół. A wtedy, taką rzeczywistość urządzili im ludzie, którymi kierowała nie tylko nienawiść, ale również oportunizm, koniunkturalizm lub po prostu – obojętność.

 

Marcin Zegadło

 

A my dołączmy jeden i ten sam wiersz – codziennie…

 

CODZIENNIE TEN SAM WIERSZ

Wiktor Woroszylski – PAŃSTWA FASZYSTOWSKIE

Niedługo po wojnie 1914-1918 w Europie powstały pierwsze
państwa faszystowskie W tych państwach
słońce wschodziło i zachodziło o normalnej porze opromieniając
dachy domostw i wzgórz zieloną spadzistość W oborach
łagodnie ryczało bydło Matki o świcie
budziły dzieci całując je w czoło Ojcowie wracając z pracy
ze znużeniem radosnym w kościach wdychali
dym domowego ogniska zaś po obiedzie
zasypiali w fotelu bądź też majsterkowali wytrwale bądź też
muzykowali z zapałem Dzieci
bawiły się w klipę w klasy i w chowanego Małym
dziewczynkom rosły piersi i dziewczynki z dnia na dzień
zamieniały się w duże dziewczyny wypełnione szeptem
szmerem jak drzewa w lesie chichotem nagłym na którego
dźwięk chłopcom zasychało w gardle W letnie wieczory
na firankach podświetlonych od wewnątrz schodziły się cienie
rozchodziły i znów schodziły miłośnie Zaś zimą
kochankowie łowili ustami parę z ust w ośnieżonych ogrodach
I jeszcze można wspomnieć o kotach wyginających się w kabłąk o wróblach
wzlatujących nad jezdnią o staruszkach na przyzbie o kwiatach
ciętych i doniczkowych o pielęgniarkach
podających chorym termometr o ludziach z miotłą
zamiatających ulice O drewnie
rozsychającym się bruździe w polu wilgotnej wietrze
w zaroślach I jeszcze można
wiele wymienić zjawisk świadczących że

Albowiem nie było znaków na niebie komet żałobnych
wody w krew zamienionej krzaków płonących albowiem
życie biegło zwyczajnie więc naprawdę w państwach tych
wielu było ludzi zwyczajnych i ludzi dobrych i takich którzy
nie wiedzieli o niczym i którym
nie przychodziło na myśl i którzy
nie czuli się współwinowajcami i którzy
nie mieli z tym nic wspólnego i którzy nawet
nie czytali gazet lub też czytali niedbale zajęci
myślami o tym że trzeba naprawić
przeciekający dach oddać
buty do szewca oświadczyć się wypić
kufel piwa wymieszać farby zapalić świeczkę i którzy
naprawdę nie dostrzegali strachu w oczach sąsiada nie
słyszeli drżenia w głosie pytającego o drogę nie
dostrzegali różnicy nie słyszeli
głosu w sobie albo skoro
domyślali się czegoś nie mogli nic zrobić i pocieszali się
mówiąc My przynajmniej
nie robimy nic złego żyjemy jak żyliśmy zawsze Co było prawdą

A jednak były to
państwa faszystowskie

#codziennietensamwiersz

 

 

Morawiecki w kolejce po kasę… Marcin Zegadło. Komentarz

W najprostszym ujęciu wygląda to tak:

* UE może zamrozić dla Polski część funduszy, ponieważ polski rząd kato-prawicy narusza standardy praworządności ustalone przez wspólnotę, której jest dobrowolnym członkiem.

* Premier Mateusz Morawiecki, żeby uspokoić Suwerena twierdzi natomiast, że to ile dostaniemy unijnych pieniędzy nie ma związku z ową praworządnością i tym, że ktoś kto nam chce dać te pieniądze oczekuje od polskiego rządu kato-prawicy, że ten nie będzie w Polsce urządzał drugiej Białorusi, putinowskiej Rosji, czy nie wiadomo, jakiej jeszcze wsiowej dyktaturki, pokracznej i kulejącej, jak to w tej części Europy bywa.

* Tym samym premier Mateusz Morawiecki mówi nam, że nie mamy się czym martwić, bo pomimo tego, że polski rząd kato-prawicy ma na europejskie standardy praworządności wywalone i tę praworządność narusza (no bo skoro wszystko jest u nas w porządku, to dlaczego ten brak związku jest tak przez Morawieckiego podkreślany) to wszystko będzie zajebiście i sos popłynie gęstym i tłustym strumieniem.

Oni w ogóle mają taką skłonność do zachowań z gruntu dziecinnych, bo przecież to my ustawiamy się w kolejce po te pieniądze, bo od lat szesnastu złota rzeka euro zasila nasz budżet i w chuj ludzi ma pracę dzięki temu, że „zła, lewacka, żydowska, gejowska, laicka, ateistyczna, bezbożna” Unia smaruje nam dupska miodem, a polski rząd od czasu do czasu mówi: „O tutaj tego miodziku więcej! Jeszcze na pośladeczek! O tak, jak miło! A teraz jeszcze na nadżereczkę!” – żeby w końcu, kiedy smarujący miodzikiem czegoś jednak oczekuje, na przykład tego, żeby w demokracji istniał, dajmy na to, trójpodział władzy, istniały niezawisłe sądy, przestrzegało się antyprzemocowych, wypracowanych przez wspólnotę, której jesteśmy dobrowolnym członkiem, konwencji, nasz rząd (głuchej na wezwania kato-prawicy), rzuca się jak przedszkolak, któremu pani nie chce dać ciasteczka, bo narobił na podłogę i sobie tym wysmarował rączki.

Pani mówi:

Jak chcesz ciasteczko, to najpierw posprzątaj, potem umyj łapki i dopiero po ciasteczko!”

A rząd (przedszkolak) na to:

Ciasteczko nie ma związku z umyciem rączek i sprzątaniem. Mogę zjeść ciasteczko rączkami umazanymi gównem. Mniam, mniam!”

Tak to mniej więcej wygląda.

(fot. Adam Chelstowski)

 

Marcin Zegadło

Dla jakich wartości „”warto być Polakiem”. Marcin Zegadło. Komentarz do Jarosława Kaczyńskiego w PR.

Jarosław Kaczyński w Polskim Radiu wskazuje jakim wartościom powinien sprzyjać jego zdaniem ktoś, kto uważa, że „warto być Polakiem”.

I tak zdaniem Kaczyńskiego, ktoś taki,

 

„musi stać po stronie, która broni tradycyjnych wartości i chce przebudować naszą rzeczywistość, żeby była bardziej sprawiedliwa, żeby to wszystko, co się wokół nas dzieje, było prowadzone w sposób sprawiedliwy i sprawny”.

 

 

Nie wiem, czy Jarosław Kaczyński zagrał Jacka, czy może wcielił się w rolę Placka, ale z całą pewnością coś zostało w jego mentalności na trwałe z mentalności tamtych degeneratów, którym Makuszyński nadał kształt niesfornych chłopców.

Po pierwsze: przekonanie, że jest się kimś, kto ma kompetencje do wskazywania jedynie właściwych rozwiązań.
Po drugie: to specyficzne poczucie sprawiedliwości, które ma kilkuletnie dziecko, to znaczy, że dobrze dzieje się wtedy, kiedy jest mi z czymś dobrze.
Po trzecie: używanie pojęć, które niewiele znaczą, a jednocześnie są niezwykle pojemne.
Czym są bowiem „tradycyjne wartości”?
Czy jest to „Bóg, Honor i Ojczyzna”?
Czy może powiedzonko, że „jak się kobiety nie bije to jej wątroba gnije”? (skoro konwencja antyprzemocowa nie mieści się w polskiej tradycji)
A może to jest skłonność do sympatyzowania z wartościami tych, którzy przymierzają się do „oczyszczenia narodowego”?
Czy tradycyjną wartością jest mityczna polska gościnność? A może jest nią strach przed „obcym” i kompleks niższości?

 

 

Jak powiedzieć coś, żeby nie powiedzieć nic?

Dlaczego Kaczyński nie ma nic do powiedzenia w sprawie nazistowskich symboli, niesionych przez manifestujących nacjonalistów w Katowicach, 19 lipca?

Czy ci ludzie, zdaniem Kaczyńskiego, to są obrońcy tych „polskich tradycyjnych wartości”? Bo jeśli tak, to w takim razie niechże Kaczyński w końcu ich przytuli do swojej uwiędłej piersi, niech przygarnie ich nienawiść do serca, bo przecież w gruncie rzeczy musi czuć podobnie, skoro od dziesięciu lat skutecznie i konsekwentnie niszczy, szkodzi, dzieli, piętnuje, naznacza, dehumanizuje.

Obawiam się jednak, że nie jest to możliwe.

Nie jest to możliwe z prostego powodu. Mianowicie Jarosław Kaczyński jest tchórzem. Jarosław Kaczyński jest człowiekiem tchórzliwym, który w swojej dekonstrukcji państwa demokratycznego, w swoim dziele zniszczenia, w swoim pruciu tego społeczeństwa ostrzem nienawiści i swojego osobistego gniewu i nieszczęścia, posługuje się innymi, którzy za niego składają podpisy, redagują dokumenty, po nocach powołują i odwołują sędziów, stanowią prawo i sygnują ten rozkład swoimi nazwiskami.


Kaczyński jak małe dziecko chowa się za cudzymi plecami ponieważ jest tchórzem, który nie potrafi unieść odpowiedzialności za zło, które wyrządza.
Ponieważ Kaczyńskiemu nie chodzi o żadną sprawiedliwość. Kaczyńskiemu nie chodzi o Polskę, o Polki i Polaków, nie chodzi mu o Boga i Honor, Kaczyńskiemu chodzi jedynie o osobistą zemstę na wszystkich.


Kaczyński prowadzi prywatną grę kosztem niemal czterdziestomilionowego społeczeństwa. Kaczyński próbuje zagłuszyć w sobie bolesną pustkę, ponieważ jedyną treścią jego życia jest od dawna aktywność polityczna. Bez niej jest już tylko otchłań bezczynności, zbędności i bezużyteczności starzejącego się mężczyzny, a to jest już po prostu życie, które Kaczyńskiemu wystawia rachunek, a on wciąż tchórzliwie odsyła tego wierzyciela pod cudze adresy. I Kaczyński o tym wie. Dlatego wciąż jest tutaj z nami, zamiast ciamkać landryny na zasłużonej emeryturze.

(fot. Polskie Radio)

Marcin Zegadło